270915
Komarno jest dziwną wioską, bo nie dość, że zaczynając się
na przedmieściach Jeleniej Góry, kończy się o żabi skok od Skopca, dachu Gór
Kaczawskich, to jeszcze współistnieją w niej dwie pory roku. W końcu marca i w
kwietniu na dole wioski bywa już wiosna, a na górze zima nawet nie myśli
zarządzić odwrotu; w listopadzie, a czasami nawet i w październiku, zima na
górze już się zadomawia, a nisko trwa jeszcze jesień.
Na górze, tuż przed
końcem wioski i szosy, 200 metrów przed Przełęczą Komarnicką, w lewo skręca
szutrowa uliczka, która paręset metrów dalej wychodzi z opłotków i zamieniając
się w polną dróżkę, trawersuje południowy stok Maślaka. Po lewej otwiera się
jeden z najładniejszych widoków kaczawskich: rozległe, trawiaste stoki opadają
falami ku wiosce, poprzedzielane kępami drzew, skalnymi uskokami, nitkami
strumieni ocienionych różami, głogami i olszami, tu i ówdzie ciche grusze
siedzą, a drogi biegną gdzieś za swoimi sprawami. Jedna wychyla się zza ściany
lasu i toczy się szybko po stoku, by zniknąć mi z oczu za garbem wzniesienia;
druga pojawia się na tle nieba, pijana radością pędu zatacza się, muska nisko
zwieszone gałęzie brzóz, przecina strumień rozgarniając szpaler olsz, a za nimi
roztapia się na rozległej przestrzeni łąki. Stoki opadają w szeroką przełęcz, a
za nią łagodnie wznoszą się na Wysoczkę, by po przełamaniu się na szczycie
stromo spaść w Trzmielową Dolinę. Ta zaczynając się w dolnej części wioski,
wznosi się łagodnym żlebem ku przełęczy oddzielającej Ogiera od Maślaka. Nisko
jest ciemna swoimi lasami, wyżej odsłania się, jasna i pogodna, widokowa. Nie
tylko z dróżki przy domu, ale z wielu miejsc, o ile są wyżej, czyli bliżej
lasów Maślaka, roztaczają się tak rozległe i urozmaicone widoki, że wracałem
tam już wiele razy: łagodne,
„spacerowe” stoki kaczawskie, dalej Rudawy z Sokolikami na pierwszym planie, a
za nimi i wyżej niebieszczą się Karkonosze widoczne na całej swojej długości.
Przy dobrej widoczności wyraźnie widać budowle na Śnieżce, Śnieżne Kotły i
stację przekaźnikową na ich grani, a bardziej na prawo narciarskie szlaki na
Szrenicy. U stóp monumentalnej ściany tych gór i wokół Sokolików stoi
nienazwany i niepoliczony drobiazg górek i góreczek.
Jeszcze niedawno przy dróżce stał jedynie drewniany domek
letniskowy; rok temu widziałem wykopy rozpoczętej budowy, dzisiaj zobaczyłem
zamieszkały już domek. Znam trochę miejsc widokowych przy wiejskich uliczkach w
tych gór, ale żadne nie może się równać z tym miejscem, z widokami, jakie ma
właściciel z okien tego domu w górnym Komarno.
Chodziłem dróżką w jego pobliżu szukając równie dobrego
miejsca na postawienie domu, znalazłem i snułem marzenia jego budowy – póki
działka jeszcze wolna. Chciałbym postawić dom w tamtym miejscu; jego południowe
i zachodnie ściany miałyby wielkie okna, a przy nich stałby wygodny fotel…
Tajemnica współistnienia pór roku w wiosce tkwi w różnicy
wysokości: zabudowania ciągną się około 2,5 km, a różnica poziomów wynosi 200
metrów. Kiedyś z duszą na ramieniu jechałem pod górę przy padającym śniegu, mój
staruszek ford wjechał wtedy ostatkiem sił, a dzisiejszy wjazd i powrót miałem
luksusowe, suchą szosą. Innym razem i w innych górach wjechałem na oblodzoną
drogę górską, samochód zwolnił, stanął i zaczął się cofać, mimo kręcących się
do przodu kół; przytomności wystarczyło mi na skierowanie tyłu samochodu w
przydrożna zaspę. Zjeżdżałem do wioski tyłem, prawymi kołami po zaspie, a gdy
wysiadłem z samochodu, dziwnie słabe miałem nogi…
Zwyczajem dyktowanym moją zachłannością przyjechałem nocą…
właśnie, słowo o nocy. Była piękna, gwieździsta, rozświetlona, budząca pogodny
nastrój i nadzieję na słoneczny dzień. Księżyc był w pełni, a na wschodzie
rzadko widziana przeze mnie jasna i duża piękność: Wenus, planeta nie bez powodu
nosząca to imię. Czy na pewno Wenus? – później naszły mnie wątpliwości…
Dlaczego tak mało oglądam gwiazdy i tak mało o nich wiem? Dlaczego tak mało
wiem?
Wypiłem kawę, ubrałem się, wbiłem dwa kamienie pod koła
forda i poszedłem. Szarzało. Eos… sił nie mam do niej. Gdybym jej nie znał,
powiedziałbym, że gra mi na nosie – pomyślałem na drugi dzień, w poniedziałek,
gdy wychodząc do pracy raz jeszcze spojrzałem w okno: zaglądała mi do pokoju,
piękna i uśmiechnięta; widziałem ją taką i w sobotę, ale dzisiaj pokazała mi
figę, a nie szafran swojego peplosu czy róż swoich dłoni, bo różnie się o tym
mówi. Drwiła ze mnie? Ależ skąd! Ona po prostu jest taką… beztroską trzpiotką.
Z Maślaka i ze Skopca spełzały w dół szare, paskudne,
listopadowe mgły. Odwróciłem się od nich i patrzyłem w dół, na widoczną jeszcze
dal; między niebieskimi odległością szczytami Rudaw i Karkonoszy też stała
mgła, ale inna - lekka, biała, niska, wypełniająca niecki dolin i przełęczy;
patrzyłem tak, jakbym za chwilę miał być pozbawiony widoków, jednak mgła za
plecami tylko wysunęła parę jęzorów poza krawędzie lasów i zatrzymała. Później
znikła, ale dopiero popołudniu słońce pokazało się raz i drugi w niebieskich
oknach między skłębionymi chmurami.
Plan miałem wielce wyrafinowany: dużo gapić się, mało
chodzić i tylko otwartymi przestrzeniami, chwytać chwile. Pół dnia szwendałem
się po zboczach Maślaka, Wysoczki i Trzmielowej Doliny, później poszedłem
szczytami do Ulina, wróciłem via Widok i końską rodzinę; w ciągu dwunastu
godzin łazęgi przeszedłem około 15 km.
Szedłem rozglądając się i słuchając swoich wrażeń, ale też
szedłem wsłuchując się w swoje ciało: odczuwałem przyjemność marszu w dobrych
skarpetkach i w wygodnych butach, ciepło mimo rannego chłodu, w ustach jeszcze
miałem smak kawy, słyszałem szum liści na wietrze – rzadko słyszany odgłos,
czułem radość ruchu, oddychania, patrzenia i… wąchania. Tak, starałem się
zwracać większą uwagę na zapachy. Gdy wysiadłem z samochodu, poczułem zapach
jesieni - wilgotny chłód z domieszką nostalgii i z bukietem zielonych zapachów
usychających roślin zielnych, a wiele było takich miejsc, gdzie rosły zwartymi
lasami wyższymi ode mnie; trącane przy przechodzeniu, pachniały jesiennie i
zielono. Kwiaty nawłoci pachniały miodem, ale ów zielony zestaw też tam był,
pod miodem. Gdy powąchałem kwiat ostu, natychmiast wspomniałem swoje
dzieciństwo. W pierwszej chwili zaskoczony, później doszedłem do wniosku, iż
jako dziecko wąchałem te kwiaty i ich zapach, teraz wymykający się mojemu
opisowi, związał się w pamięci z dzieciństwem.
Dużo widziałem dzwonków, wiele zrobiłem im zdjęć, ale ich
zapachu nie poczułem. Czułem natomiast zapach usychających traw, a raz, gdy
siedziałem wśród nich, usłyszałem delikatny, drewniany stukot uderzających o
siebie twardych i wyschniętych łodyg traw kołysanych wiatrem.
Nie szedłem prosto, w określonym kierunku, a skręcałem się
tam, gdzie ładniej, gdzie skierowało mnie wspomnienie. Odwiedziwszy grupę
wysokich świerków na zboczu Wysoczki, znalazłem tam leżący modrzew. Był gruby,
wysoki, nadal zielony i… leżał. Zaintrygowany, przedarłem się przez zarośla do
jego korzeni: drzewo przewróciło się, ale część korzeni ocalała. Może przeżyje
leżąc? W przyszłym roku odwiedzę go.
Przede mną stok opadał, niżej widziałem szeroką lipę. Z
odległości ponad połowy kilometra nie rozpoznam gatunku, ale wiedziałem, że to
lipa z Lipowej Dolinki, do której właśnie zmierzałem. Tuż obok mnie rosła jedna
z tak lubianych i urokliwych zielonych kęp na łąkach, więc przysiadłem na
chwilę pod niskimi gałęziami młodego jaworu. Do drzewa przytuliła się mała
czereśnia, jej liście zaczynały przebarwiać się ładnie, a rozrośnięty i
obsypany owocami krzew dzikiej róży otulał obydwa drzewa. O krok rósł mały
krzaczek głogu, troskliwie trzymając jedyny swój czerwony owoc. Obejrzałem
krzew zaglądając między gałęzie, miał go tylko jednego; wydawało mi się, że
chowa go przede mną. Takich lub o podobnych składzie kęp spotykałem sporo,
najwyraźniej tym drzewom dobrze być razem.
Lipa w Lipowej Dolince jest bardzo rozłożysta, jej gałęzie
dotykają ziemi, pod nimi drzewo trzyma chłód i wilgoć; będąc tutaj parę razy,
nie miałem możliwości siedzieć pod drzewem, dopiero dzisiaj usiadłem tam i
rozejrzałem się – jakbym pierwszy raz zobaczył to drzewo, od którego nadałem
swoje miano tej okolicy. Drzewo imponuje ilością konarów, miejscami tak
licznymi, że aż splątanymi, także długością poziomych ramion wychylających się
jak najdalej ku słońcu. Siedziałem pod drzewem, właściwie w drzewie, przez
gałęzie patrzyłem na łąki wokół, i nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, iż
miejsce jest dobre do rozbicia namiotu.
W zimowe wędrówki brakuje mi możliwości wygodnego i
dłuższego posiedzenia gdzieś na miedzy czy pod drzewem. Owszem, noszę w plecaku
podkładkę pod tyłek i korzystam z niej, ale wobec niskich temperatur i obawy
wyziębienia, te przerwy są zawsze krótkie, kilkuminutowe.
Idąc pod górę Trzmielowej Doliny minąłem lasek grubaśnych,
drzewiastych głogów i starą czereśnię, którą kiedyś fotografowałem w porze
kwitnienia; teraz nie zrobię już takich ujęć jak wtedy, drzewo straciło wielki
konar, ale nadal żyje, więc może dane mi będzie spróbować kiedyś jego owoców.
Na brzegu lasu, przy drodze przecinającej tam Dolinę, rośnie druga moja lipa.
Ilekroć tam jestem, odwiedzam ją, staję lub siadam przy niej i patrzę na
dolinę, która jakby tutaj, pod gałęziami drzewa, otwiera się i spływa w dół, ku
lasom Pasternika.
Gdy stoi się jeszcze wyżej, blisko szczytu Ogiera, dolina
wydaje się być większą i głębszą, na pewno jest jeszcze ładniejszą. Rośnie tam
kępa brzóz i krzew dzikiej róży – kolejne moje miejsce, związane ze mną
wspomnieniami i fantazjami.
Minąwszy końską rodzinę, Ogiera, Kobyłę i Źróbka – a z ich
grzbietów dalekie widoki są na obie strony - zszedłem do głębokiej doliny
Bełkotki; nie wiem kto i dlaczego nadał taką nazwę temu ładnemu strumieniowi.
Głębokość jaru, ciemne jego dno, gęsto rosnące drzewa, wypłukane wodą skały i
podmywane korzenie drzew, dźwięcznie płynąca woda, czynią to miejsce dzikim i
ładnym.
Szedłem na południowe zbocze Ulina chcąc znaleźć drogę,
którą przecinałem dwa lata temu w zupełnie innej scenerii, bo w mroźny i
śnieżny zimowy dzień; chciałem zobaczyć to miejsce zielonym, niemal letnim, i
chciałem poczuć jego urodę w sobie – jak wtedy. Znalazłem. Miejsce zobaczyłem
ładne, ale… tylko ładne. Silnie wtedy działający na mnie urok dróżki gdzieś się
zagubił. Poczułem smutek straty, mimo wiedzy o mechanizmach takich odczuć.
Nie wracałem przez dolinę Bełkotki, dość na jeden dzień
drapania się pod górę po zaroślach, poszedłem dalszą drogą, przez przełęcz
Widok. Owszem, widok jest tam ładny, ale mam w swojej pamięci miejsca
ładniejsze, a nie mające nawet swojej nazwy. Gdybym szedł najkrótszą drogą do
samochodu, doszedłbym w dwie godziny, do zachodu było pięć, więc dzisiejszym
zwyczajem myszkowałem po okolicy i często przysiadałem. Raz i drugi zaświeciło
słońce, szedłem wtedy do najbliższego widokowego miejsca, chcąc sycić oczy
widokiem tak rzadkim w czasie moich jesiennych i zimowych wędrówek – słońcem
nad zielonymi drzewami. Byłem blisko mojej (coraz więcej drzew i miejsc w tych
górach jest moimi) kępy brzóz, gdy zaświeciło słońce. Przyspieszyłem kroku,
niemal biegłem, bo uświadomiłem sobie, że widziałem je w słoneczny i śnieżny
dzień zimowy, widziałem nagie we mgle, widziałem w deszczu, ale zielonymi i pod
słońcem nie widziałem. Zobaczyłem, ale tylko przez chwilę. Pośpiech i
świadomość niepewności słońca nie pozwoliły mi na wyciszenie się i posłuchanie
siebie, ale kiedyś usiądę pod nimi, albo położę się w trawie, i patrząc na nie,
posłucham tego, co mają mi do powiedzenia.
Z leśnego masywu wysuwa się w stronę doliny cypel lasu;
można obejść go brzegiem, ale wtedy traci się wysokość, można przejść go
skrótem, przez las i tą drogę wybrałem. Nadal mając rezerwę czasu, przeszedłem
dwa dukty dowiadując się gdzie zmierzają i odszukałem skały zwane Psi Kocioł.
Znalazłem je i obejrzałem, a z rozpędu znalazłem inne, bezimienne skały.
Wznosiły się ponad 100 metrów od duktu, za bukowym młodniakiem. Ten nie był
problemem, gorzej, że rosły tam jeżyny. Są niskie, przydepczę je – oceniłem i
poszedłem. Jeżyny pokonałem dość łatwo (także posmakowałem ich czarnych
owoców), wyżej pokazały się kamienne płyty, omszałe zielono, śliskie i
chybotliwe. Naciśnięte butem, wydawały charakterystyczny, głuchy odgłos
stukających o siebie głazów; na szczęście nie wsadziłem nogi ani kija w żadną
szczelinę i stanąłem przed skałami. Nie było w nich nic wyjątkowego poza tym,
że były, a ja dotarłem do nich i zobaczyłem je. Wracałem. Jeszcze tylko chwilę
rozmawiałem z właścicielem dwóch koni pasących się w pobliżu, jeszcze raz
spojrzałem z uliczki na nowy domek i wolną działkę obok – i poszedłem do
samochodu.
Gdy zjeżdżałem w dół wioski, zaczęło się ściemniać.
Diana, moja zmarła rok temu znajoma, w ostatnich dniach
swojego życia nakazała mi cieszyć się każdym dniem, każdą godziną. Różnie z tym
bywa, ale na co dzień pamiętam o tych jej słowach. Gdy przegram dzień irytacją,
złością, martwieniem się o coś, co nie jest tego warte (a niemal wszystkie
spotykające nas nieprzyjemności i
kłopoty nie mają tej wartości), mówię sobie, że nie posłuchałem się Diany.
Dzisiejszy dzień wygrywałem dla siebie i w myślach chwaliłem się przed nią
wygraną.