231016
Kamieniczki
przy rynku spały głębokim snem, w jednym tylko oknie widziałem światło.
Ubrałem się, cicho zamknąłem drzwi samochodu, rozciągnąłem kije i ruszyłem. W
zupełnej ciszy metaliczny stukot ich grotów o trotuar wydawał się tak głośny,
że mógł obudzić – tak pomyślałem – śpiących mieszkańców. Przeszedłem most nad
Bobrem i skręciłem w boczną drogę; od niej gdzieś tutaj powinien odchodzić dukt
z czarnym szlakiem. Na otwartej przestrzeni rozwidniało się, ale w lesie,
między drzewami, noc była jeszcze czarna. Raz i drugi podszedłem do drzew
rosnących na poboczu chcąc rozpoznać znaki majaczące na ich pniach, ale nim
zdecydowałem się na wyciągnięcie latarki z plecaka, znalazłem szlak i zacząłem
podejście. Gdy na szczycie rozległego wzgórza wyszedłem z lasu, dzień dopiero
zaczynał się; stanowczo zbyt wcześnie wyjechałem, czemu nie ja jestem winien, a
moja zachłanność. Tak jak przeziębiony bierze pierwszą dawkę leku podwójną,
chcąc z całą siłą zaatakować chorobę, tak ja, gnębiony głodem drogi, chciałem nasycić
się nią od razu, wziąć pełną, maksymalną dawkę leku; w rezultacie na drugi
dzień chodziłem jak na szczudłach, czując w łydkach ból przemęczonych mięśni.
Przyznać jednak muszę, iż kuracja okazała się być skuteczna, chociaż zapewne na
krótko, na kilka dni.
Teraz
uświadomiłem sobie, iż napisałem porównanie w stylu Homera; fascynująca jest
siła oddziaływania myśli człowieka żyjącego niemal trzy tysiące lat temu.
Przez
kilka miesięcy przerwy w sudeckich wędrówkach trochę zapomniałem ile czasu
zajmują przygotowania. Przejrzałem zawartość plecaka (a noszę w nim mnóstwo
różności na wszelki wypadek), naładowałem akumulatory latarki, telefonu i
aparatu foto, zapakowałem zapasowe skarpety i sweter – a to tylko przykłady. W
drodze przyszły mi do głowy słowa zdolne opisać jakąś myśl, otworzyłem mapnik i
wtedy okazało się, że zapomniałem kartki i długopisu, ale tylko tych dwóch
drobiazgów, więc wynik dobry, jak na moje gapiostwo.
Parę
lat temu przeszedłem ładną, widokową trasę, dzisiaj przeszedłem ją w odwrotnym
kierunku. Chyba niemożliwe już jest wybranie nieznanej mi drogi w tych górach,
takiej na cały dzień marszu. Postanowiłem więc przypomnieć sobie tamten szlak,
po drodze odwiedzić znajomych, poznać sąsiednie dróżki i skróty (czytaj:
pokręcić się po okolicy), ale też zobaczyć okolicę patrząc na nią z drugiej
strony, jakby zza pleców, ponieważ dawno temu zauważyłem, iż ta sama droga
oglądana w drodze powrotnej wygląda inaczej. W rezultacie w niedzielę, trzy
kwadranse przed świtem, zaparkowałem na rynku we Wleniu, a o wschodzie słońca
byłem na jednym z moich miejsc widokowych.
Pamiętałem
je z poprzednich wędrówek – to miejsce powinno być zaznaczone na mapach dużą
gwiazdką punktu widokowego. Byłem tam sam, a na całej, bez mała
trzydziestokilometrowej, trasie spotkałem tylko troje ludzi. Jednym z nich był
spotkany w Chrośnicy kilka godzin później fotograf, miłośnik historii Gór
Kaczawskich; mój rozmówca wspomniał, iż będąc na Okolu nie spotkał tam nikogo –
w piękny słońcem i kolorami dzień złotej jesieni. Dodał też, że w Szklarskiej i
w Karpaczu jest tłok i że wkrótce popularność Gór Kaczawskich zwiększy się.
Wtedy po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wolałbym zachowanie status quo.
Niech się ludziom wydaje, że ich zadeptany Karpacz jest najpiękniejszy, niech
się tam tłoczą na chodnikach i ścieżkach, niech szukają wolnego miejsca w
knajpach i na parkingach, zostawiając dla mnie Kaczawy.
Ludzie,
przecież wiecie, że te góry nie są trendy! Powiecie znajomym, że byliście w
Chrośnicy, a w odpowiedzi usłyszycie pytanie „co to jest?” i zobaczycie
wzruszenie ramion, a gdy powiecie o Karpaczu, wszyscy z uznaniem pokiwają
głowami. Nie przyjeżdżajcie, bo tutaj nic nie ma. Między Bolkowem a Wleniem nie
znajdziecie ani jednego hotelu czterogwiazdkowego, o dyskotekach i barach piwnych
nie wspomniawszy, więc jedźcie gdzie indziej.
W
kwadrans później, gdy polną drogą, jedną z tych uroczych dróżek kaczawskich,
schodziłem ku Czernicy, usłyszałem dziwny dźwięk. W pierwszej chwili nie
poznałem go, ale od razu skojarzył mi się z dzieciństwem; po sekundzie przyszło
rozpoznanie – to tętent biegnących koni. Wyszedłem zza przydrożnych krzewów
różanych i zobaczyłem je: było ich kilkanaście, biegły w moją stronę. Stanęły w
rzędzie kilkadziesiąt metrów ode mnie, patrzyliśmy na siebie. Po dłuższej chwili
jeden z nich potrząsnął grzywą i pobiegł w bok, reszta ruszyła za nim.
I
tak jest dobrze. Z wiekiem zauważam u siebie rozmiłowanie w brzmieniu ciszy,
ale i samotne tete a tete z drogą i z przyrodą cenię coraz bardziej. Jedynie
dla paru szczególnych osób czynię wyjątki.
Wracam
na widokowe wzgórze.
Świt
był chmurny, bez kolorów, tylko na wprost widziałem niewielką plamę różu na
ciemnym niebie. Po prawej stała zimna, sinogranatowa ściana Karkonoszy, ale
wzrok biegł daleko po licznych górkach kaczawskich i jeszcze dalej, aż po
najdalszy horyzont. W całej okazałości widać też jedno z tych małych,
bezimiennych wzgórz, które zwykłem nazywać moimi z powodu ich urody. Po
dzisiejszych chwilach dopisuję miejsce do mojej listy najpiękniejszych; będę
tam wracać.
Nic
nie zapowiadało zmiany aury, a jednak w godzinę później rozpogodziło się i
zaświeciło słońce. Zobaczyłem złotą jesień.
Oczywiście bajecznie kolorowe klony
czarujące mnie liśćmi prześwietlonymi słońcem, ale w tym pokazie jesiennych
uroków tuż za nimi podążały dęby, graby, brzozy i oczywiście czereśnie. Przy
drogach róże dosłownie obsypane są czerwonymi owocami – wiele z nich dźwigało
błyszczące w słońcu kropelki wody – a pod stopami miałem lśnienie rosy na
trawach. Festiwal kolorów i droga przede mną.
Oznaczonym
szlakiem szedłem tylko wtedy, gdy pasował mi jego bieg; a gdy było inaczej,
szedłem swoimi dróżkami albo na przełaj. W Czernicy porzuciłem szlak biegnący
szosą i poszedłem ku Przełęczy Chrośnickiej południowymi stokami Kop. Jak to
zwykle bywa w tych górach, łąki w pobliżu wsi są ogrodzone, czasami pasie się
na nich bydło, ale z reguły ogrodzeniem jest gładki drut biegnący nisko, łatwy
do przekroczenia, chociaż lepiej nie dotykać go gołą dłonią, ponieważ bywa pod
napięciem. Myślę, że na wiosnę i w lecie lepiej byłoby nie przekraczać
ogrodzeń, ale o tej porze roku pastwiska są już puste.
Wędrowanie
bez szlaku, na orientację, brzegiem lasu i otwartych przestrzeni łąk lub pól,
ma urok wyjątkowy nie tylko z powodu widoków. Przypomina prawdziwą włóczęgę, taką
w rodzaju „gdzie oczy poniosą”, ale też jest urozmaicone. Omijać trzeba uskoki
terenu lub rozlewiska wokół źródeł, przecinać jęzory lasu schodzące w dół lub
przekraczać głębokie strumienie, schodzić w dolinki między zboczami i wchodzić
na ich grzbiety, na spotkanie wiatru i dali. Nierzadko znajduje się urocze,
zupełnie dziewicze miejsca, w których stawiałbym ołtarzyki Naturze. Tutaj
rośnie kilka drzew tworzących ładny zagajnik schowany w fałdzie ziemi, tam
dźwięczny strumyk skaczące po kamieniach, a dalej stoi stara, ale nadal
owocująca, jabłoń otoczona wianuszkiem głogów. Dzisiaj spotykałem muchomory
rosnące w dużych grupach, nawet po parędziesiąt okazów. Widok tych ładnych
grzybów rosnących najczęściej pod brzozami, ukrytych wśród traw i opadłych liści,
przy polnej drodze, w słoneczny dzień, sprawiał mi przyjemność i budził ciepłe
wspomnienia. Na łące pod lasem spotkałem rodzinkę kani; największy grzyb był
okazem zdolnym wypełnić sobą dużą patelnię. Przypomniała mi się uczta sprzed
roku zafundowana mi przez żonę – smażone kanie. Z żalem musiałem zostawić te
smakołyki, mając przed sobą kilka godzin drogi.
Podejście
ku przełęczy biegnie stromym, zarośniętym żlebem; chyba tylko raz szedłem
tamtędy, później już wiedziałem, że sto metrów dalej zaczyna się jasny i
wygodny dukt, a przy nim tryska ze skalnej ściany woda z pobliskiego źródła.
Ilekroć jestem tam, napełniam złożone dłonie wodą i piję. Tak pita woda,
prawdziwie źródlana woda, smakuje inaczej od wody pitej z plastikowej butelki.
Idąc
lasem w poprzek Chrośnickich Kop, spotkałem Jesień. Nie pokazała mi się tak, jak to zrobiła kilka lat temu w podleszczyńskim lesie, ale przecież znam ją i
potrafię rozpoznać. Powiew wiatru był delikatny, w dole właściwie
niezauważalny, a powietrze nagle zawirowało tysiącami lecących liści.
Rozejrzałem się: wszędzie widziałem ich niezdecydowane, drżące, kołyszące się
opadanie; wiele z nich osiadało na gałęziach lub na jeszcze wiszących liściach,
ale zaraz z cichym szelestem zsuwały się i opadały niżej, a było ich tyle, że, zdawałoby
się, zasypią ziemię. Zewsząd, z każdej strony, dobiegały mnie ciche, ale
wyraźne, wielobrzmiące odgłosy opadania, ocierania o siebie i furkotania w
powietrzu.
Ilekroć
widziałem takie zbiorowe opadanie liści w spokojnym powietrzu, zawsze okazywało
się później, że była tam pani Jesień – sprawczyni tego widowiska – dlatego
jestem pewny jej obecności także tam, w lesie pod przełęczą, mimo iż tym razem
nie widziałem jej.
Dalej
była dróżka biegnąca przy strumieniu i jej odgałęzienie wiodące na Lastka. Stałem
chwilę na rozdrożu i patrzyłem w stronę góry, z którą wiąże mnie tak wiele
miłych chwil, ale byłem u szczytu pętli mojej trasy, samochód stał wiele
kilometrów stąd, musiałem iść dalej; na Lastek wrócę już niebawem.
We
wsi spotkałem fotografa, o którym już wspominałem; ucięliśmy sobie miłą
pogawędkę, i uścisnąwszy dłonie ruszyliśmy swoimi drogami; może spotkamy się
jeszcze na szlaku?
Zboczyłem
z trasy żeby zajrzeć na dno doliny u stóp Wywołańca, bo po prostu ładne to
miejsce, obszedłem dookoła górki w pobliżu Rząśnickiej Przełęczy, a na zboczu
Babińca wspomniałem dziką gruszę siedzącą na miedzy gdzieś tutaj. Rozejrzawszy
się zobaczyłem ją. Rok temu, w taki sam słoneczny dzień października, obwiesiła
się gronami apetycznie wyglądających żółtych owoców, ale teraz najwyraźniej
odpoczywała po tamtym wysiłku. Szedłem którędy chciałem, zostawiwszy szlaki i
drogi, szedłem rozglądając się, jako że widoki są tam rozległe. Wszystkie
większe góry znałem i rozpoznawałem, jednak czasami podejmowałem dyskusję z
sobą samym na temat drobiazgu kaczawskiego. Przekonywałem, argumentowałem, albo
popadałem w wątpliwości; gdy żaden z nas nie uzyskiwał przewagi, odwoływaliśmy
się do mapy, a ta brała stronę jednego lub drugiego, albo obu pokazywała figę.
Szwendałem
się. Parę razy siadałem na miedzy żeby wypić herbatę i pogapić się przed
siebie, zatrzymałem się przy znajomych lipach wielopiennych, ale koniec drogi
zbliżał się nieuchronnie. Minęła jedenasta godzina wędrówki, gdy groty kijów
zastukały na wleńskim trotuarze.