270318
Nie
zanosi się na bycie przeze mnie znawcą drzew, skoro pamięć mam
dziurawą, spostrzegawczość dziwnie działającą, o skupieniu się
na jednym moim zainteresowaniu już nawet nie piszę. Jednak te moje
cechy nie przeszkadzają mi w sprawianiu sobie od kilku lat frajdy
próbami rozpoznawania gatunków. Często zatrzymuję się przy
drzewach, zwłaszcza dużych, i oglądam je uważnie… Akurat z
uwagą różnie bywa, ponieważ szybko zmienia się w zwykłe
gapienie się lub rozglądanie, ale i to lubię. Uczenie mówię
sobie, że nie jest to zwykłe gapienie się, a słuchanie siebie –
tego, co chwila, drzewo, otoczenie, ma dla mnie. Nawet jeśli nie
przyniesie nic wyraźnego czy oryginalnego, to zawsze daje psychiczne
wytchnienie, wyciszenie, wypogodzenie – drogocenności dla wiecznie
zapracowanego
starszego faceta.
Drzewa
dzielę na parę kategorii różniących się stopniem trudności w
rozpoznaniu. Zaznaczę tutaj, że piszę o rozpoznawaniu drzew w
zimie. O tej porze roku najczęściej zostaje mi pień, gałęzie,
ogólny wygląd, czasami pąki, w mniejszym stopniu opadłe liście,
ponieważ często wprowadzają w błąd. W lesie jest to sposób
niepewny nie tylko z powodu mieszania się liści, ale i ze względu
na różną ich podatności na rozkład. Po paru miesiącach trudno
znaleźć chociaż jeden cały, nierozpadający się liść wiązu, a
liście dębu leżą na wiosnę niewiele zmienione od jesieni. Innymi
słowy: w lesie mieszanym leżą głównie liście dębów.
Rozpoznawanie po pniu jest trudną dla mnie sztuką, wiele notuję
potknięć i przegranych, ale i postępy są, a te cieszą, mimo iż
są niewielkie.
Najłatwiej
rozpoznać brzozę, zwłaszcza brodawkowatą, której
charakterystyczną koronę poznaję z odległości setek metrów. To
drzewo mam za najpiękniejsze, a łacińskie miano nieodmiennie budzi
we mnie ciepłe wspomnienie chwili sprzed lat, gdy kilkuletnia córka
roześmiała się radośnie słysząc nazwę betula pendula. Brzoza
jest czysta, jasna, zgrabna, delikatna i wytrzymała jednocześnie,
ładna niezależnie od pory roku. Jest drzewem, w którym dostrzegam
najwięcej cech kobiecych. Jeśli prawdą jest moje domniemanie
emanowania tajemniczego czegoś z drzew, to brzoza najwięcej udziela
mi tej energii.
Na
drugim biegunie rozpoznawania rosną wiązy i niektóre odmiany
topól. Nie potrafię uchwycić cech jednoznacznie charakteryzujących
wiąz, o ile nie ma silnie wykształconych przypór. Kiedyś w jakimś
parku widziałem je tak duże, tak regularne, że jednoznacznie
kojarzyły mi się z klinami podporowymi stosowanymi w stalowych
konstrukcjach dla ich wzmocnienia. Jednak kilka starych wiązów
rosnących w Trzmielowej Dolinie wcale nie ma przypór. Te drzewa
mają jeszcze drugą cechę, ale też niejednoznacznie wskazującą
na gatunek, a są to zgrubienia pnia, zniekształcenia raczej, jakieś
narośla najeżone kolcami odrostów, także i konary bywają bardzo
powykrzywiane. W UK widziałem olbrzymie wiązy w starym parku
przypałacowym. Tamte trudno było pomylić, ponieważ oglądane w
chmurny dzień zimowy wyglądały jak z horroru, tak bardzo były
rosochate, bulwiaste, pokręcone. Wydawało się, że gdzieś między
ich głębokimi bruzdami zaraz otworzą się przeraźliwe oczy,
spojrzą na mnie i potwór wyciągnie po mnie swoje konary –
dokładnie tak, jak spotkało to Pottera. Wiązy z Trzmielowej Doliny
nie wyglądają tak, są… normalne, a zidentyfikowałem je dopiero
po zobaczeniu resztek liści. Właśnie! Tkwi tutaj wyraźna
ambiwalencja: po pniu trudno rozpoznać, zwłaszcza młode osobniki,
natomiast wystarczy jeden rzut oka na liść, nawet nie w pełni
rozwinięty, żeby pozbyć się wątpliwości. Tyle że tutaj piszę,
zaznaczę ten fakt raz jeszcze, o rozpoznawaniu po pniu i gałęziach.
Wspomniane
przypory i tak bardzo charakterystyczne liście widać tutaj.
Daglezje
zobaczyłem (w sensie rozpoznania) po raz pierwszy ledwie parę lat
temu, są więc nowym dla mnie gatunkiem. Te drzewa są bardzo
wysokie, mają idealnie równe i widoczne do samego szczytu pnie, a
starsze bywają też grube. Nie są naszym rodzimym gatunkiem,
zostały sprowadzone z Ameryki, gdzie potrafią wyrastać na wysokość
ponad stu metrów. Podobne do naszej jodły swoją strzelistością,
wyniosłością omalże arystokratyczną, budzonym poczuciem naszej
małości, magnetycznym przyciąganiem.
W
internecie czytałem o sposobach ich rozpoznawania, najczęściej
wymieniano obejrzenie charakterystycznej szyszki. To dobry sposób,
ale ja mam inny, swój zimowy, aczkolwiek nie wiem czy oryginalny, no
i głowy za jego pewność nie dam. Pień tego drzewa tak bardzo
różni się od świerkowego, że trudno o pomyłkę, natomiast
podobny jest do modrzewiowego, z tym, że w bruzdach pionowych
pęknięć kory daglezji pojawia się bursztynowy kolor głębszych
jej warstw, którego nie ma na korze modrzewi. W ostateczności można
zadrzeć głowę, a jedno spojrzenie wystarczy dla rozróżnienia,
zwłaszcza w zimie: modrzewie zrzucają igliwie, daglezje są zielone
cały rok. Na niedawnej wędrówce po moich górach zrobiłem sporo
zdjęć, niżej zamieszczam parę z nich.
O
tych drzewach przeczytać można tutaj. Jako okazałe wymieniane są
daglezje mniejsze od tej, którą niedawno widziałem w Chełmach na
Pogórzu Kaczawskim; jesienią wrócę tam z miarą, a później
napiszę list do właściciela strony. Do tego stopnia jest on
zafascynowany wielkimi drzewami, że jeździ po kraju żeby zobaczyć
i zmierzyć wyjątkowe okazy. Może poznam go przy kaczawskich
daglezjach?… Chciałbym tego.
Długo
trwała moja nauka rozpoznawania klonów jaworów, teraz raczej nie
mam kłopotów, a jeśli już, to z bardzo młodymi drzewkami. Obok
buków drzewa te są charakterystyczne dla naturalnych lasów
górskich, więc w
czasie kaczawskich wędrówek spotykam je często.
Pierwszy kontakt z nimi miałem w Górach Bialskich, jest tam obszar
lasu nazwanego Puszczą Jaworową. Mile wspominam tamtą wędrówkę
i tamten las. Głusza zupełna: paręset metrów niżej i kilka
kilometrów dalej kończy się wstążka asfaltu, nieco dalej stoi
garść domów ostatniej wioski, a wokół lasy, góry i nic więcej.
Koniec świata. Wiele jaworów tam rosnących jest omszałych, co w
połączeniu z ich łuszczącą się korą stwarza wrażenie
patrzenia na drzewa bardzo, bardzo stare. Powinienem wrócić tam i
zobaczyć Puszczę Jaworową teraz, gdy lepiej znam te drzewa.
Duże
jawory rozpoznać łatwo, mimo iż najwyraźniejsza ich cecha
rozpoznawcza, spękania kory, ma przynajmniej dwie swoje odmiany.
Pęka w nieregularne prostokąty w taki sposób, jakby kora nie
nadążała za pęcznieniem pnia, jakby ten rozrywał korę od
środka. Równie często łuszczy się na wzór platanów, to znaczy
z odstawaniem od pnia brzegów podłużnych poletek.
Ta ich cecha
tłumaczy łacińską nazwę acer (czyli klon) pseudoplatanus,
jednakże podobieństwo jest li tylko w łuszczeniu się wierzchniej
warstwy kory, natomiast różnice są liczne i widoczne na pierwszy
rzut oka.
Niektóre
starsze okazy tak się łuszczące wyglądają… miałem napisać
efektownie, ale to słowo nie pasuje. Drzewo wygląda jakby skórę
zmieniało, albo jakby potężne pazury zryły korę na strzępy.
Natomiast młode osobniki dość długo zachowują gładką, niczym
niewyróżniającą się (dla mnie) korę, ale o ile nie są siewkami
o kilkucentymetrowym pniu, jest sposób na rozpoznanie. Należy
obejrzeć pień przy ziemi, a zobaczy się charakterystyczne
pęknięcia, czasami ledwie parę kresek, ale tyle wystarczy. Często
widać spękania na łukowatym wygięciu pnia w miejscu wyrastania z
niego dużego korzenia. Kora ma w takich miejscach tendencję do
marszczenia się bardzo podobnego do fałdowania się skóry na
grubym człowieku. Jawory wykształcają podobne zmarszczki także
pod gałęziami wyrastającymi z pni, ale tę ich cechę mam za
niejednoznaczną, raczej tylko jako pomocniczą wskazówką, ponieważ
zmarszczki zdarzają się i u innych gatunków.
Wspomniałem
platany. Piękne drzewa. Ogromne, majestatyczne, rozłożyste,
kolorowe, jasne, słoneczne. Łacińska ich nazwa to platanus. Gdybym
już wcześniej nie przyznał korony brzozie, dałbym ją platanowi.
Może i bardziej by pasowała do tego królewskiego drzewa, przy
którym brzoza jest niepozorną księżniczką z lasu, ale wyboru nie
zmienię, ponieważ bardziej działa na mnie jej delikatna,
nierzucająca się w oczy, jakby niepewna siebie, skromna uroda, niż
oszałamiająca wielkość platana.
Na
wspominanej już stronie o drzewach jej autor pisze o koronach
sięgających 30 metrów rozpiętości, ja znam platan o koronie
trzydziestopięciometrowej; dla pewności rozpiętość mierzyłem
dwukrotnie. Wielokrotny pień tego drzewa ma obwód przy ziemi, o ile
dobrze pamiętam, 10 metrów czy nawet więcej. Tutaj są moje zdjęcia tych drzew.
Nie
trzeba się uczyć ich rozpoznawania. Kto raz je widział,
rozpozna z daleka, równie łatwo w lipcu jak i w grudniu.
Ich
nazwa jest związana z… Platonem, któremu tak naprawdę nadano
imię dziadka Arystoklesa. Otóż jako młodzieniec ćwiczył zapasy,
co w Grecji było powszechne, wszak wychowanie fizyczne, jakbyśmy
teraz powiedzieli, było nie mniej ważne od umiejętności pisania i
czytania. O kimś niewykształconym mówiono, że ani pływać, ani
czytać nie
umie. Ale wracam już do wspomnianego związku. Otóż miano Platon
nadano mu z powodu jego rozłożystych barów, ponieważ platos po
grecku to obszerność lub szerokość. Tak oto splatają się
starożytność ze współczesnością i filozofia z dendrologią, a
to za sprawą słów, które potrafią w swoim długim życiu zaznać
wielu odmian.
Jeszcze
o moim ostatnim doświadczeniu z młodymi kasztanowcami, ale nim
przejdę do rzeczy, pozwolę sobie na małą dygresję jak
najbardziej a propos. Jako młody chłopak mieszkałem w Lublinie z
pobliżu ulicy nazywanej Kasztanową, a to z powodu podwójnego
szpaleru rosnących tam okazałych kasztanowców. Wczesną jesienią
wspinałem się na te drzewa i zrywałem kolczaste, zielone kule;
owszem, takie same leżały na trawniku, ale przecież te wiszące
wysoko były ładniejsze. Ścierałem ich skórkę o płyty chodnika,
płukałem, a
po wyschnięciu owoce
zmieniały się
brązowe, mechate piłeczki. Do dzisiaj mam odruch zbierania
błyszczących, pięknie brązowych kasztanów.
W
wiele lat później w słoneczny i ciepły dzień wrześniowy
wyszedłem z lasu rosnącego na zboczu kaczawskiej górki i
zobaczyłem tak ładną dróżkę, że poszedłem zobaczyć gdzie
prowadzi. Zawiodła mnie pod kasztanowce. Usiadłem na między i
patrząc na leżące wokół mnie łupiny i kasztany, rozmawiałem
przez telefon z żoną.
To zdjęcie zrobiłem tamtego dnia w chwilę
po wyjściu z lasu. Wśród drzew widocznych w głębi, przy drodze,
rosną wspomniane kasztanowce.
Ta rozmowa,
słońce, cudne kasztany, pogodny nastrój tamtej wędrówki, ale też
moje zabawy sprzed lat, zlały się w mojej pamięci w jedno ciepłe
wrażenie przywoływane widokiem jesiennych kasztanowców.
Rozpoznać
ten gatunek jest łatwo, i to na parę sposobów: grube i końcami
wzniesione gałązki, kasztany leżące na ziemi, największe wśród
wszystkich naszych drzew i
lepiące się ciemnobrązowe pąki,
jednak wyłącznie po pniu jako tako rozpoznaję tylko starsze
osobniki, widząc dość charakterystyczne spiralne skręcenia spękań
ciemnoszarej kory, ale i wtedy na ogół posiłkuję się rzuceniem
oka na końce gałęzi. Gdy kilka dni temu oglądałem niewielkie
kasztanowce starając się ograniczyć widzenie tylko do pnia, nie
rozpoznałem. Kora trochę inna, bardziej
szara – myślałem –
ale spękania podobne do jaworowych; z kolei rosnące na pniu i
konarach porosty przywoływały myśl o jesionach, ale
przecież to nie jesion. Więc…
nie wiedziałem. Dopiero zwrócenie uwagi na pąki wielkości końca
palca umożliwiało pewną identyfikację. Zauważyłem jeszcze jedną
cechę tych drzew: u nasady konarów, od góry i po bokach, jest
wąski pasek zmarszczonej, spękanej i czarnej kory, wypiętrzonej
jakby przez nachodzenie na siebie rozrastających się warstw; wydaje
się, że drzewo pęka w tych miejscach. Powinienem jeszcze
sprawdzić, czy podobny efekt nie występuje i u innych gatunków.
Nie
zamierzałem pisać obszernego wypracowania, a jedynie podzielić się
paroma moimi spostrzeżeniami i wrażeniami, więc na tym zakończę.
Chętnie przeczytam o spostrzeżeniach bywalców bloga.
Dodam
jeszcze, że chciałbym rozpoznawać gatunki drzew po jednym
spojrzeniu na nie, a do tego celu daleka jeszcze droga przede mną –
i dobrze.
PS
Dla
dociekliwych zagadka: który z tych młodzieniaszków jest
Krzysztofem Gdulą?
Zdjęcie
znalazłem w zakurzonym zakamarku komputerowej pamięci szukając
zdjęcia pewnej brzozy sfotografowanej przed laty przez córkę.
Szukanego nie znalazłem, ale swoje sprzed czterdziestu laty owszem.
PS2
Parę zdjęć
dróg ze wspomnianego „kasztanowego” dnia. Zamieszczam je, bo drogi są po
prostu piękne.