210419
Komarno,
Ziemski Kopczyk, Maślak, Wysoczka, Trzmielowa Dolina, Ogier, Kobyła,
Źróbek, Ulina, powrót podobną drogą do Komarna.
Powoli
stają się tradycją moje wyjazdy na zbocza Maślaka i w Trzmielową
Dolinę w pełni wiosny, gdy uda mi się wyrwać molochowi z gardła
dzień wolny. Ładnych miejsc znam wiele w Górach Kaczawskich,
jednak tam jest ich tak dużo, że wypełnić mogą cały dzień
wędrówki otwartymi przestrzeniami. Zauważyłem też u siebie
cechę, która w pierwszym wrażeniu może wydawać się dziwna: otóż
im więcej razy jestem w jakiejś okolicy, tym bardziej mi się
podoba i więcej chciałbym tam przebywać. Przyczyna jest jednak
prosta, wszak
z miejscem wiąże nas czas w nim spędzony i wspomnienia przeżyć,
a w Trzmielowej Dolinie i w okolicy spędziłem sporo już czasu.
Jeszcze
kilka dni temu zaryzykowałbym twierdzenie o poznaniu tam wszystkich
zakątków, jednak okazało się to nieprawdą, z czego bardzo się
cieszę.
Do
dzisiaj nie miałem szczęścia do aury w swoje późne wyjazdy.
Bywało, że w szeregu pięknych dni tkwił jeden chmurny i deszczowy
– akurat ten jedyny, który mogłem mieć wolny od pracy. Ta zła
passa została przełamana, ponieważ od świtu do zmierzchu
widziałem słońce i błękitne niebo, a widoczność była bardzo
dobra.
Oczywiście
chytrość, czy może tęsknota dopiekająca po trzech tygodniach
wędrówkowej abstynencji, kazały mi wykorzystać cały dzień, od
świtu do zmroku. Niemal mi się udało: na szlak wyszedłem kwadrans
przed wschodem słońca, wróciłem, gdy słońce trzymało się
tylko paru najwyższych szczytów karkonoskich, a w dolinach zaczynał
się zmierzch.
Z
Maślaka i z Trzmielowej Doliny wschód słońca nie jest widoczny,
poszedłem więc na płytkie siodło przełęczy pod Barańcem; może
nawet zdążyłbym zobaczyć
wyłaniania się naszej gwiazdy spod horyzontu,
gdybym nie zechciał sprawdzić nieznanego mi przejścia. Kiedy
odsłonił mi się rozległy widnokrąg, słońce stało dwa palce
nad horyzontem. Stosuję tutaj starą jednostkę miary: wyciąga się
rękę przed siebie na całą długość ramienia, i wtedy wystawiony
palec jest miarą.
Widziałem
te rzadkie i krótkotrwałe chwile poziomego światła o barwie mocno
dojrzałej pomarańczy, widziałem brzozy do połowy stojące w mroku
przedświtu, z górną połową oblaną barwami, które na zdjęciach
wydają się nieprawdziwe, zbyt nasycone. Patrzyłem na wyraźnie
widoczny odległy horyzont, na jak zwykle ładne połączenie oranżu
światła z ciemnymi błękitami i granatami najdalszych gór, ale i
na świeżą barwę traw świecących słońcem odbitym w kropelkach
rosy.
Wróciwszy
na zbocze Maślaka, po raz pierwszy skręciłem w dół zaraz za
ostatnim domem, niżej dostrzegając faliste łąki i brzozy. W ten
sposób odkryłem fragment nieznany mi, nieco ukryty za szpalerami
drzew, sąsiadujący z omijanym do tej pory zboczem Wysoczki, górki,
na której byłem wiele razy, zawsze jednak idąc z innej strony.
Owszem, żadne odkrycie i nic wyjątkowego, ale ucieszyłem się
znalezieniem tych miejsc zarówno dla nich samych, tak ładnych, jak
i z powodu przyszłych odkryć możliwych nawet tam, gdzie,
wydawałoby się, nic nowego nie ma już do poznania.
Widziałem
dzisiaj rozległą brzezinę tak gęstą, że trudno byłoby nią
iść, widziałem mniejsze i większe szpalery tych drzew, oczywiście
w wielu miejscach rosnące samotne brzozy, natomiast najładniejsze z
poznanych dzisiaj miejsc z brzozami jest podobne do znanej mi od
dawna i zawsze odwiedzanej grupy brzóz rosnących na tym samym
zboczy, tyle że wyżej i kilometr dalej: drzewa nie przeszkadzają
sobie, rosnąc w odległości kilkunastu kroków od siebie. Pod nimi
lekki, dziurawy cień niewiele zasłania słońce, między pniami
widać dalekie widoki, długie gałązki brzóz lekko się kołyszą,
słychać ich cichy, delikatnie szeleszczący szept. Wystarczy usiąść
pod drzewem, oprzeć się o nie, patrzeć i słuchać.
Mam
teraz dwa zagajniki do odwiedzania.
Gdzieś
tam polna droga wciska się między drzewa rosnące nad strumykiem;
usłyszałem go wcześniej, niż zobaczyłem, a doszedłszy do drzew,
zatrzymałem się mile zaskoczony widokiem. Strumyk spływa tam
wodospadem metrowej wysokości i płynie ocienionym wąwozem. Miejsce
kontrastów: jasne pod słońcem zielone łąki, lekki szum wiatru,
głosy ptaków – i nagle, bez żadnego stopniowania, głęboki
cień, wypłukane korzenie drzew, a między nimi głośno szumiąca
kaskada wody.
Ten
był pierwszym strumieniem, a wiele ich widziałem dzisiaj. Są tam
miejsca, w których strumyczki szerokości jednej lub dwóch dłoni
widzi się często. Jeden z nich ocieniał się pochylonymi trawami,
a gdy je rozchyliłem, zobaczyłem piękny widok: czysta, dźwięczna
woda i dno wyłożone jasnymi kamykami, po których biegły urocze
refleksy światła odbitego od powierzchni wody. Dosłownie dziesięć
kroków dalej spotkałem drugi taki strumyk, równie jasny, dźwięczny
i mały. Idąc jego brzegiem pod górę zobaczyłem widok wyjątkowy:
obok siebie dwa boczne dopływy. Każdy miał metr długości i
szerokość przy ujściu równą moim trzem palcom, jednak gdy
rozchyliłem źdźbła, i na ich dnie zobaczyłem połyskliwe
pełganie światła.
Szedłem
pod górę brzegiem chcąc zobaczyć źródło, ale gdy po paru
krokach wspomniałem zaśmiecony strumyk, widziany parę tygodni temu
niedaleko stąd, poczułem obawę zobaczenia śmieci w źródle tego
słonecznego strumyczka. Iść dalej, czy zawrócić? Poszedłem,
śmieci nie było, chociaż i klasycznego źródła też nie ma –
woda wycieka w paru miejscach, tworząc miniaturowe czarne bagienka
przystrojone kaczeńcami.
Przed
wyjazdem myślałem, że lepszą porą wyjazdu byłby maj, jednak ten
czas okazał się równie dobry. Owszem, lipy, dęby, jesiony są
jeszcze bez liści, ale zielenią się róże, kwitną licznie tam
rosnące czereśnie i tarniny, a zielone już głogi szykują się do
swojego kwitnienia, jednak najsilniej przyciągały wzrok brzozy: ich
liście nie w pełni jeszcze są rozwinięte, a takie widzę
najładniejszymi. Liczne kotki, bardziej żółte niż zielone,
powodują dwojakie widzenie brzóz: z bliska są zielone, z daleka
wydają się żółknąć jesiennie. Czuję się trochę tak, jakbym
nie był lojalny wobec nich, muszę jednak przyznać palmę
pierwszeństwa modrzewiom. Zieleń ich młodego igliwia uznałem za
najładniejszą. Wspomnę jeszcze o listeczku wiązu. Drzew tego
gatunku rośnie trzy w Trzmielowej Dolinie, odwiedziłem staruszków,
liści jeszcze nie mają, ale na niskich gałęziach wypatrzyłem
jeden listeczek, był wielkości paznokcia i miał piękny kolor.
Siedziałem
na trawie i patrzyłem w dal, na karkonoskie szczyty, nadal w
śniegach, na łąki zdobne brzozami i czereśniami, na słoneczne i
zieleniejące się moje góry. Była
cisza,
słyszałem tylko śpiew ptaków, nic więcej. Jedynie na szczytach i
na przełęczach niewielki wiatr szumiał w uszach. Patrząc na
Sokoliki, wspomniałem Jastrzębią Turnię, skałę na zboczu
Krzyżnej Góry. Czy ją stąd zobaczę? Wychyliłem się zza
wiszącej przede mną gałązki róży i zobaczyłem skałę odległą
o jakieś 8 kilometrów. Pamiętam ją dobrze: ze skalnego chaosu
podstawy wysoka skała wznosi się ku niebu, jakby, zapatrzona w
skrzydła jastrzębia, zerwać się chciała do lotu.
Kilka
godzin później miałem podobnie miłą chwilę rozpoznania. Siedząc
pod kępą drzew rosnących przy szczycie Kobyły, przypomniałem
sobie widzianą tutaj opasaną jarzębinę. Spojrzałem tam, gdzie
spodziewałem się ją znaleźć i nie musiałem szukać: zobaczyłem
od razu, rosła dwieście metrów ode mnie. Dlaczego opasana? Ano, bo
opasała się jednym ze swoich konarów, co widać na zdjęciu.
Śnieżkę
widziałem niemal cały dzień. Na ogół stała nad wszystkimi
szczytami, ale nierzadko bywało, że zajmowała miejsce między
brzozami i pozwalała się fotografować razem z nimi. Widziałem ją
też wśród
gałęzi tych drzew, a raz wystroiła się zieloną już gałązką
różanego krzewu założoną na swój szczyt. Uznałem, że wcale
nie jest wyniosłą górą, jak o niej mówią. Nie. Wysoka jest,
owszem, ale nie wyniosła.
W
sąsiedztwie Wysoczki, w znanej mi nieźle okolicy, poszedłem na
brzeg lasu chcąc zobaczyć widziany dwa lata temu świerk – żywy,
mimo że leżący. Czy żyje nadal? Z żalem stwierdziłem, że nie
było go. Będąc tam, przyjrzałem się pozostałym świerkom, a
rośnie ich tam kilka wyjątkowo wysokich. Ze zdumieniem odkryłem,
że najwyższym drzewem jest daglezja. Jakim cudem nie zauważyłem
jej wcześniej? – pytałem siebie. Zapewne widziałem, ale za małą
mając wiedzę, nie rozpoznałem i wydawało mi się, że patrzę na
świerk. Dla pewności dzisiaj długo oglądałem pień i szukałem
szyszek. Dwie znalezione obejrzałem i sfotografowałem. Drzewo jest
daglezją, a ja ślepotą, wszak wystarczyło spojrzeć z dala na tę
grupę drzew, żeby zobaczyć, jak bardzo to drzewo przewyższa
sąsiadów.
Mam dobry sposób na wzbudzenie w sobie podziwu dla
daglezji: stańcie przy samym pniu i spójrzcie w górę. Idealnie
równa strzała pnia wydaje się nie mieć końca i sięgać nieba.
Widzicie jej idealny kształt i nieskończoność?
Właściwie
to się cieszę z tego mojego opóźnionego rozpoznania. Wiem teraz,
że nawet gdy odwiedzę jakieś miejsca po raz kolejny, mogę odkryć
w nich coś nowego, niezauważonego wcześniej.
Włócząc
się po okolicy, oglądałem kępy roślin, niektóre są mi znane,
więc moje podejście do nich było odwiedzinami znajomych; jak
zwykle myszkowałem wzrokiem po drzewach i krzewach rozpoznając
gatunki, parę razy podchodziłem bliżej mając wątpliwości.
Podoba mi się rozpoznawanie drzew, to dobra zabawa, mimo że czasami
polegnę.
Widziałem
głóg, różę i tarninę rosnące razem, niemal zrośnięte pniami,
mieszające tak dokładnie swoje gałązki, że przy różanych
listkach
widziałem z jednej strony małe kwiatuszki tarniny, z drugiej
jeszcze zielone maleńkie pąki kwiatowe głogu.
Szedłem
zaoranym polem pod górę patrząc na przemianę krajobrazu przede
mną: pojawienie się i wznoszenie dalekiej linii Karkonoszy,
wyłonienie się małych górek u stóp tych wielkich, w końcu
otwieranie się całej Kotliny Jeleniogórskiej. Obraz w poziomie
dzieliła linia grzbietu zbocza, więc białe szczyty karkonoskie
pojawiały się między skibami ziemi, jakby z nich wyrastały; mój
marsz pod górę obniżał linię bliskich skib, a wznosił odległe
góry. Na szczycie wzgórza świat się ustatkował: zaoraną ziemię
miałem u stóp, a przede mną wysoko znieruchomiałą linię gór.
Siedząc
na szczycie wędrowałem wzrokiem po dobrze widocznych zboczach Łysej
Góry, szukając swoich śladów sprzed paru tygodni, ale wzrok mi
się gubił między szpalerami drzew rosnących wzdłuż dróg i
miedz.
Z
Uliny wracałem nieznanym mi przejściem. Poznałem źródliska
Bełkotki, ładnej strugi, niżej płynącej głębokim jarem; wśród
kaczeńców pływały tam dzikie kaczki. Kiedy na zboczu wzgórza po
drugiej stronie obejrzałem się, zobaczyłem widok, który chciałbym
ocalić od zapomnienia: bliski stok opadający ku drzewom
ocieniającym strumień, wznoszące się zbocze góry za nim, nad nią
piętrowa, coraz rozleglejsza i dalsza, przestrzeń licznych gór.
Wszystko to widziałem przez przymrużone oczy, pod schodzące z
nieboskłonu silne światło słońca, i pomalowane w jego
jaśniejące, nasycone barwy.
Po
raz pierwszy obszedłem wokół ruiny folwarku w Trzmielowej Dolinie
i ze zdziwieniem stwierdziłem, że budowla jest dużo większa niż
się wydaje z drogi. Trzypiętrowy budynek o masywnych ścianach
kamienno-ceglanych jeszcze stoi, ale już bez dachu i stropów.
Pomyślałem o ogromie pracy włożonej w jego postawienie i teraz
marnotrawionej, a przecież dom mógłby służyć do dzisiaj jako
schronisko, na przykład. Terenowym samochodem dojedzie się tam, a
drogą obok biegnie niebieski, międzynarodowy szlak.
Wracałem.
Cienie się wydłużały, linia światła
wznosiła się po drzewach, a gdy puściła ich czubki uciekając w
górę, z lasu i z doliny zaczął się sączyć mrok. Gdy
wyjeżdżałem z wioski, w lusterku zobaczyłem czerwoną łunę
zachodu. Zatrzymałem się, wysiadłem i patrząc żegnałem dzień.
Kiedy
wjechałem na eskę, zorzę miałem na wprost: nieco straciła na
intensywności, ale rozlała się na pół nieba. Widziane na jej tle
długie łańcuchy zapalonych lamp oświetlających rozjazdy dawały
ciekawy i ładny efekt.
Przyjechałem
przed godziną 23. Trzy kwadranse później usnąłem tak szybko, że
nie pamiętam swojego dojścia do łóżka. Idąc, chyba już spałem.
Cóż, wstałem kwadrans po drugiej, a wędrowałem 14 godzin.
Kiedyś,
gdy tak naprawdę porządnie zmęczę się na szlaku, zaspokoję swój
głód wędrowania na miesiąc, może nawet na dwa; póki co udaje mi
się ta sztuka jedynie na tydzień albo dwa, więc próbuję dalej.