Słońce. Słońce i upał.
Wczoraj cały dzień pracowałem na dworze bez koszuli, czując
rozkoszną pieszczotę słońca na ramionach. Dzisiaj w nocy przyjechaliśmy do
nowego miasta, mój camping stoi wśród drzew, na skraju sosnowego lasu, tuż przy
zakręcie leśnej drogi. Po pracy, krótko przed zachodem, poszedłem poznać ją,
mimo zmęczenia stóp maltretowanych ciężkimi kamaszami w czasie wielogodzinnej
pracy. Moje wyjście w czasie rozsiadania się kolegów przy piwie i głośnych
rozmowach, jest jednym z wielu objawów mojej letniej gorączki nienasycenia
słońcem i ciepłem. Latem. Poszedłem zobaczyć złoty blask słońca niknący na
wierzchołkach drzew, pobyć chwilę sam, złapać do kolekcji chociaż kilka letnich
kadrów. Wróciłem coś tam niosąc w swojej pamięci; gdy dołożę je do innych,
pieczołowicie przechowywanych, może razem pozwolą mi na ten cud, którego
chciałbym dla każdego mojego dnia: wyróżnienia go i zapamiętania.
Czuję w sobie bunt przeciwko oznakom powszednienia widoków
błękitnego nieba, zielonych drzew, odczuwania ciepła słońca na nagim ciele.
Jestem niecierpliwy i surowy dla siebie, oskarżając się o małą wrażliwość na
uroki lata, gdy pod koniec dnia uświadamiam sobie, iż kolejny dzień minął nie
zostawiwszy w mojej pamięci takich śladów, jakich chciałbym dla siebie, a
chciałbym codziennego zachłystywania się latem, takiego przeżywania, które
wystarczyłoby mi na długi czas zimna i ciemności, a nade wszystko takiego,
które zaspokoiłoby moją niecierpliwą zachłanność.
Już za dwa tygodnie Czas wejdzie na swój szczyt; postoi tam
chwilę, ot, aby tylko rozejrzeć się wokół, i zacznie swoje schodzenie. Zrazu
słonecznym stokiem, ale później mroczną i coraz mroczniejszą doliną. Nie
potrafię zatrzymać go, nie znam właściwego zaklęcia, mogę tylko wciąż na nowo
podejmować próby zatrzymania go w sobie. Więc próbuję.
Proust pisał o czarze zespolenia się wrażeń teraźniejszości
i przeszłości, a ostatnio u Herberta znalazłem słowa o pełni życia możliwej do
osiągnięcia tylko przy połączeniu czasu przeszłego z teraźniejszym. Coś w tym
jest, pomyślałem, gdy dzisiaj znowu, jak często w ostatnim czasie, pochyliłem
się nad przeszłością niczym nad perłą wielkiej wartości.
Jest jeszcze zespolenie chwili z myślą, realności
zewnętrznej z wewnętrzną, urocza nastrojem i siłą przeżywania chwila
zjednoczenia mojej psyche ze światem wokół mnie. Nie wiem skąd ona, ta chwila.
Istota, praprzyczyna, tkwi we mnie, jak zawsze, ale co ją wywołuje? Na co dzień
moje postrzeganie i przeżywanie tylko ślizga się po powierzchni zjawisk, nie
wnikając w ich głębię; zachowuję się tak, jakbym murem się odgradzał od siebie
samego i od świata. Może do przywołania tych chwil wystarczy usunięcie tego
muru we mnie? Nie wiem. Żeby poznać przyczyny, muszę wnikliwiej słuchać siebie.
Są też czarowne chwile krążenia myśli wokół… czegoś
nieznanego, jakiejś tajemnicy. Są chwile, w których przeczucie, a może po
prostu pragnienie lub nadzieja, każą spodziewać się w tej tajemniczości
ukrytego piękna, odkrycia czegoś ważnego: prawdy, olśnienia i radości. Myśl
pozostaje bezradna, ale nie zniecierpliwiona, radośnie krążąc wokół jądra,
zafascynowana, mimo iż przypomina trochę tę ćmę latającą wokół świecy.
Jestem liczykrupą, chytrusem zgarniającym do siebie i
pieczołowicie przechowującym takie chwile.
Dochodziła północ, gdy jako ostatni wjechałem na docelowy
parking; na niebie widoczna jeszcze była łuna zachodu – niech będą
błogosławione dni czerwcowe. Gdy otworzyłem drzwi campingu, małe drzewko
zajrzało do wnętrza swoją ciekawską gałązką; rano rozpoznałem w nim lipę;
sięgała mi piersi, a już cała była w kwiatowych pąkach.
W campingu ciasno i bałaganiarsko, przeprowadzkowo: środkowa
część podłogi, jedyny wolny metr powierzchni, w czasie przejazdu do kolejnego
miasta wolnym nie jest. Stoi na nim chłodziarka zdjęta z półki, leży duży
grzejnik, a w progu znajdują miejsce dla siebie zwój przewodu zasilającego i
drewniany kloc. W jednym kącie łóżka kładę komputer, w drugim czajnik,
natomiast wieża jeździ stojąc w zwykłym swoim miejscu, przyciśnięta do blatu
gumą.
Przy świetle latarki znalazłem mydło i ręcznik, poszedłem do
wozu z łazienką i umyłem się (w okrojonym, „przeprowadzkowym”, zakresie: twarz,
dłonie i stopy) w zimnej wodzie ledwie ciurkającej ze zbiornika na dachu.
Z piwem w ręku usiadłem na progu wozu. Noc orzeźwiała
przyjemnym chłodem pełnym zapachów i ptasich śpiewów; słyszałem je usypiając.
Ranek skropiony był rosą, z bliskiego lasu dobiegał głos wilgi, jeden z
najpiękniejszych głosów ptasich, zawsze kojarzący się z wilgotnym lasem i z
ciepłymi zapachami lata.
Rok temu w innym parku, w innym mieście, przeszukiwałem
internet zwątpiwszy nagle w swoją dobrą identyfikację śpiewu wilgi; od tamtych
wieczornych poszukiwań, w czasie których przesłuchałem dziesiątki ptasich
głosów, śpiew wilgi wydaje mi się jeszcze ładniejszy i bardziej mój.
Łączka przeznaczona na zaplecze lunaparku sąsiadowała ze
stawem, na którym rosły duże kępy białych i różowych lilii wodnych, natomiast
na brzegu rozsiadły się wierzby o pięknie falistych gałęziach; pod jedną z
nich, w jakże ładnym miejscu, ustawiono mój camping.
Gdy stawiałem
drewniany klocek służący mi za stopień, zauważyłem małe, różowe kwiatki.
Kolorem i wielkością przypominały iglice, ale płatki miały podwójne, z
wcięciem, ładniejsze (niech mi iglica wybaczy). Wieczorem rozpocząłem poszukiwania,
ale nie dość że tutaj, w tej małej mieścinie, internet działa z szybkością
żółwia, to jeszcze znalazłszy mnogość kwiatów podobnych, nie byłem pewny
wyboru, po prostu poplątało mi się wszystko, a sprawdzić nie mogłem, bo pod
wieczór kwiatki schowały się złożywszy płatki. Dopiero na drugi dzień, po
zrobieniu zdjęć dla porównań, uzyskałem pewność: to bodziszek kosmaty.
Faktycznie, pod małym kwiatkiem i na jeszcze mniejszych pąkach jest owłosienie,
ale mało widoczne. Teraz widzę te roślinki co krok, a łatwo je rozpoznać po
charakterystycznym kształcie liści; w tym swoim widzeniu znajduję kolejne
potwierdzenie mojego starego odkrycia: im więcej się wie, tym więcej się widzi,
więcej rozumie; widzi się świat bardziej złożony i piękniejszy.
Bodziszek. Zapisuję nazwę i kwiaty do mojej listy.
Rozebrałem stary, wielopozycyjny przełącznik trzyfazowy.
Patrzyłem na mnogość poplątanych przewodów i styków jak sroka w kość, nim po
dobrej godzinie, macając palcami i miernikiem, zobaczyłem w tej plątaninie
prawidłowości i sens. Satysfakcjonująca chwila.
Dzisiaj odebrałem kupioną na allegro książkę, to powieść o
Safonie. Wydano ją w 69 roku, kartki są z byle jakiego, pożółkłego już papieru,
ale była fachowo oprawiona przez introligatora; na pierwszej i ostatniej
stronie ma dodane ładne akty kobiece. Nie wiem jak odbiorę powieść, ale samą
książkę już polubiłem.
Lata sześćdziesiąte, lata mojego dzieciństwa; dekada, o
której mówi się, że była biedna i szara; jeśli porównam pamiętane obrazy ulic,
domów i sklepów z obecnym wyglądem ulic, to faktycznie, różnica jest ogromna,
ale tę książkę wydano właśnie wtedy, nie teraz, gdy społeczeństwo jest o tyleż
zamożniejsze i bardziej je stać na taki luksus. Parę lat temu, także na
allegro, kupiłem cenną dla mnie książkę z tragediami Ajschylosa w świetnym
przekładzie Stefana Srebrnego, a wydano ją w 54 roku, więc w latach jeszcze
biedniejszych.
Wytarty, niby pieniądz zły
w wędrówce długiej z rąk do rąk,
fałszywy jużeś stracił blask,
już otoś cały czarny – patrz!
Biorę ten tom w rękę inaczej niż inne książki, uważniej i z
szacunkiem dla wieku tomu i wspaniałej jego treści – tej napisanej przez
starego Greka, jak i Polaka młodszego od niego o ocean czasu – przedziwne
spotkanie dwójki mądrych ludzi - bo dzięki nim obu mogę przeżyć chwile wzruszenia
rzadkiego rodzaju.
Podziękowania winny jestem także tym, którzy w swojej
mądrości zdecydowali o wydaniu w tamtych czasach książki, o której wiadomo było
z góry, że dotrze do nielicznych i zysku nie przyniesie. Ich mądrość w uznaniu
przewagi pewnych wartości nad zarobkiem.
Kto teraz wyda Ajschylosa czy powieść o Safonie? Wydawca
książki o twarzach Greya? A czyż mogę go potępiać? Wszak wydawnictwo zostało
stworzone jako firma mająca przynosić dochód, jak to w kapitalizmie.
Może i są wydawane takie pozycje, ale zapewne w mocno
okrojonym zakresie - jako wymagana lektura szkolna. Swoją drogą: czyż nie jest
kiepskim pomysłem zmuszać nieprzygotowane dzieciaki do takich lektur, jak
„Antygona”? Ilu spośród nich dostrzeże piękno w tej tragedii, a ilu lektura
definitywnie zniechęci do czytania?
Nota bene: zawsze wyżej ceniłem Króla Edypa spośród dzieł
Sofoklesa. Antygona idzie tam, gdzie dojść się spodziewała, Edyp wbrew sobie
zmierza – jak zmierzał całe życie - ku przepaści.
Patrzę na lilie wodne; są duże, mięsiste, wyraziste, otwarte
do słońca, piękne. Nazwa nenufary nie podoba mi się, jest taka… nadęta, a nazwa
naukowa, grzybienie białe, jest jeszcze gorsza, jakby chodziło o rodzaj mchu
lub grzybów. A lilia to lilia – królewski kwiat. Robiłem im zdjęcia z brzegu
stawu, z pełnym przybliżeniem, ale ciągle były zbyt daleko. Gdybym miał łódkę
lub kajak…
A w campingu mam mrówki! Ze ściany szafy zrobiły sobie
szeroką autostradę, a ja zmieniam ją w grobowiec, bezlitośnie rozgniatając je
(to skutek wyobrażenia nocy spędzonej w jednym łóżku z nimi). Kucharka
poradziła mi rozlać ocet wokół kół, zrobiłem to, ale wygląda na to, że mrówki
nie wiedzą o konieczności unikania zapachu octu…
Ze sceny dobiega mnie podrygujący rytm i zapewnienia o
wiecznej miłości, co razem nazywa się disco polo, jeśli dobrze pamiętam.
Gdy po wielogodzinnej jeździe wysiadłem z busa na naszym
placu w Ustroniu, przywitał mnie gorący zapach rumianku, zapach lata i Grecji.
Z rozkoszą wciągnąłem go do dna płuc i rozejrzałem się. Kolejka stała smutna,
zarośnięta chwastami, wydawała się być opuszczona przed wielu laty; szpaler
jarzębin szwedzkich wygrzewał się w słońcu, a górą śmigały moje jaskółki.
Po raz pierwszy od 10 miesięcy otworzyłem drzwi kontenera
mieszkalnego i ponownie, jak przed rokiem, miałem silne wrażenie budzenia
pomieszczeń z ich długiego snu. Podniosłem żaluzje i wzrokiem ogarnąłem pokój.
Tu i tam leżały drobiazgi zostawione przez żonę lub dzieci, w kątach parę
pająków utkało pajęczyny. Wciągnąłem w siebie powietrze pamiętające pobyt tutaj
mojej rodziny i poczułem ciepło w piersi.
Wieczorem, na brzegu morza, doznałem powracającego
rokrocznie radosnego zdumienia długością czerwcowego dnia. Każdego roku patrzę
na zegarek oglądając czerwcowy zachód słońca – już blisko pół do dziesiątej, a
słońce nadal świeci! Gdy wspomnę o tym za pół roku, w moim zdziwieniu będzie –
tak jest każdego roku - niedowierzanie; będę wiedzieć o godzinie czerwcowego
zachodu, ale wiary dawać nie będę.
Stałem na pomoście, a niskie słońce ścieliło pod moje stopy
ścieżkę drżącą migotliwym światłem.
Patrzyłem oczarowany, patrzyłem tak, jakbym widział coś
takiego po raz pierwszy… ach, nie!: równie piękną ścieżkę widziałem po raz
pierwszy w życiu. Była zmiennością i radością momentalnych rozbłysków
świetlistości na drobnych falach - jakbym patrzył na krople złotego deszczu
wybuchające świecącym złotem w zetknięciu z powierzchnią wody, albo na ognie
sztuczne, które lecą w górę maleńkimi kropkami, a tam pękają bajecznymi
błyskami i nikną by ustąpić miejsca kolejnym, żyjącym przez mgnienie,
diamencikom światła. Schodzące ku morzu słońce skracało ścieżkę odsuwając ją
ode mnie, aż w końcu straciła cały swój czar, stając się zwykłą smugą
słonecznego światła odbitego w wodzie.
Na koniec i ona znikła, wciągnięta przez chowające się w
wodzie słońce.
Zbliżała się północ, gdy zgasiłem światło i w tym samym
momencie noc czerwcowa weszła do pokoju przez odsłonięte okno. Niebo miało
przeczystą, ciemnoniebieską, barwę dołem rozjaśnioną schodzącą ku morzu łuną
zachodu. Patrzyłem w okno usypiając.
Po pracy poszedłem na spacer bocznymi, znanymi mi i
lubianymi, uliczkami miasteczka. Mniej tutaj ludzi niż na głównej ulicy, pełnej
straganów, barów, reklam i hałasu, mniej zakupów, więcej spokojnego mieszkania.
Szedłem nieśpiesznie rozkoszując się urlopową atmosferą
wczesnego wieczoru letniego dnia. Zaglądałem przez bramki do posesji ukrytych
wśród drzew i krzewów, oddzielonych od ulicy ścianami zieleni, pełnych
zakamarków i chłodnego cienia, liczyłem pąki kwiatów dzikiej róży i zielone
jeszcze owoce głogów, wąchałem tarty w dłoniach liść orzecha włoskiego
wychylającego na chodnik swoje gałęzie, znajdując w jego zapachu wspomnienia z
dzieciństwa; patrzyłem na jaskółki i słuchałem ich ostrego świergotu.
Kilka lat temu gdzieś tutaj widziałem krzew z pięknymi i
bardzo dużymi kwiatami; wydzielał rozkoszny zapach, egzotyczny i świeży. W
następnym roku nie znalazłem domu przed którym rosły w donicach te kwiaty.
Każdego następnego lata chodziłem tamtą uliczką nie tylko dla zwykłego spaceru,
ale i w nadziei znalezienia tego tajemniczego krzewu.
Dzisiaj znalazłem dom z poszukiwanym krzewem; okazało się,
że w dość gęstej tam sieci wąskich uliczek i jeszcze węższych przejść między
domami, pomyliłem miejsca; domek stoi na końcu ślepej uliczki, którą chyba tylko
mieszkańcy są w stanie odnaleźć. Chwilę rozmawiałem z właścicielem poznając
nazwę rośliny: to datura, czyli nasz swojski bieluń.
W internecie dowiedziałem się, że datura wydziela brzydki
zapach, ale jest podobna roślina, mianowicie brugmansja, czyli trąby anielskie,
nazywając bardziej po ludzku, i ta pachnie. Szukałem więc brugmansji. Krzewy
zaczynają kwitnąć, będę tam przychodzić.
Zapragnąłem posłuchać Patetycznej. Wysłuchałem jej. Jest
patetyczna i jest piękna.
Napisane w lecie.
Wiersz z książeczki czytanej wnuczce.:
Dzień był srebrny
i deszczowy
i deszcz padał brylantowy.
Każdy się przed deszczem chował,
tylko mnie ktoś zaczarował!
Stałam na tym deszczu,
stałam,
aż w ten deszcz się zaplątałam!
W srebrne nici
i tasiemki,
w brylantowy
sznurek cienki,
w mokre wstążki,
w srebrną wełnę,
w srebrne sieci
deszczu pełne.
Zaplątałam się po uszy!
Kto mnie teraz
z miejsca ruszy?
„Deszcz” Doroty Gellner.
Dla odmiany te, jakże dawno temu napisane, słowa:
„(…) Z tobą zły los zniosę,
jak zniosłem dobry.”
Tezeusz do Heraklesa w „Oszalałym Heraklesie” Eurypidesa.
A ja lubię nazwę nenufary, od razu widzę jeden z wielu obrazów Moneta o takim tytule. Przy czym największym sentymentem darzę ten ostatni, który artysta malował, będąc prawie ślepym. Obraz ma ogromne rozmiary i wystawiony jest w Tate Modern w Londynie. Byłam w Tate dwa razy i za każdym razem siedziałam przed obrazem jak zaklęta. Bliskość czegoś Nieodgadnionego.
OdpowiedzUsuńDobry wieczór, Anno.
UsuńA ja nie byłem w Tate Modern i już tego żałuję z powodu obrazu Moneta, cenionego przeze mnie malarza. Oglądałem duże zdjęcie, ale wiesz, jak wtedy widzi się obraz…
Wiem. W Tatę Gallery wisi Ofelia, ulubiony obraz córki. Gdy go znalazłyśmy, byłyśmy zaskoczone rozmiarem- jest mniejszy niż nam się wydawało.
UsuńAnno, przyznam się do słabej znajomości tej dziedziny sztuki, ale swoje ulubione obrazy mam. Gdy pomyślę o tych najważniejszych dla mnie, pojawią się dwa: Guernika Picassa i zupełnie odmienny w wyrazie obraz Libellula Gustawa Moreau. Nie widziałem ich, a jedynie zdjęcia – tak jak i innych obrazów uznawanych przeze mnie za piękne. W Londynie zdarzyło mi się być wiele razy, ale… ciężarówką. Raz jeden byłem swoim samochodem, a że było to krótko po jego zakupie w UK, jazda po tej zatłoczonej metropolii była dla mnie ekstremalnym przeżyciem. Było nas czworo, plan wycieczki był wspólnym kompromisem, w którym znalazło się Muzeum Brytyjskie. Pamiętam niecierpliwy oddech mojej towarzyszki w czasie kontemplowania figury Hebe i tłum ludzi przy kamieniu z Rosetty; gdzieś tutaj, w przepastnych postach tego bloga, zapewne jest opis. To był mój jedyny turystyczny wyjazd do Londynu, a chciałoby się to i owo zobaczyć – zresztą, nie tylko w londyńskich muzeach…
UsuńŚpiąca dziewczynka... cudna...
OdpowiedzUsuńLatorosłka
Dziękuję, Latorosłko. Bodajże we „Wrześniowej nocy” Parandowski napisał, że „dziewczynka” jest najpiękniejszym słowem. Jest!
UsuńParę dni temu wszedłem do tego samego pokoju, w którym trzy lata temu robiłem to zdjęcie i jak wtedy patrzyłem na uosobienie spokojnego snu dziecięcego, na twarzyczkę mojej wnuczki. Było już późne popołudnie, mała zmachana dniem pełnym wrażeń usnęła, ale że spała już dość długo, budziłem ją szepcząc w ucho o planach na wieczór. Gdy usłyszała słowa „lody” i „karuzele”, otworzyła oczy, uśmiechnęła się do mnie i łapkami objęła mi głowę – dokładnie tak samo, jak dwadzieścia lat temu robiła jej ciotka.
Moi znajomi na swoją małą córeczkę mówią: dziewczynka.
UsuńDziewczynka jest dziś marudna.
Dziewczynka ma już drugi ząb.
Dziewczynka dziś jadła pierwsze w życiu jajko.
Dziwnie i zabawnie, prawda? Bo przecież dziewczynka ma imię.
Latorosłka
Pojawiałaś się, Latorosłko. Dziękuję Ci.
UsuńJak dla mnie słowo dziewczynka brzmi nade wszystko pieszczotliwe. Może dlatego stało się drugim imieniem tamtej dziewczynki?
Gdy usłyszałam pierwszy raz, gdy mówili o swojej córce "dziewczynka" zabrzmiało mi to dziwnie, nie-ciepło, bezosobowo, jakby o cudzym dziecku mówili, nie o swoim. Moi znajomi są dość... specyficzni...
OdpowiedzUsuńA przecież, gdy ktoś, a konkretnie facet mówi do dziewczyny: a coś ty, dziewczynko, mówiła? - to ma to lekceważący wydźwięk. Tak więc nie zawsze słowo "dziewczynka" jest najpiękniejszym słowem. Można nim dokuczyć.
Słuszna uwaga, Latorosłko. Nie pomyślałem o tych sytuacjach pisząc swoje słowa, a teraz wspomniałem swoje wrażenia z mojej niedawnej pracy we Francji. Jean Marie, mój francuski współpracownik, zwracał się do niedorosłych dziewczyn, do dziewczynek, jednym, pięknym słowem: mademoiselle. Wymowa rodowitego Francuza była wspaniała. Z upodobaniem słuchałem brzemienia tego słowa, ale też pomyślałem, że my, Polacy, jesteśmy jakby pokrzywdzeni (chyba przez samych siebie), bo nie mamy ładnego odpowiednika tego słowa. Panienka? Brzmi albo staroświecko, albo dwuznacznie. Dziewczynka? Jeszcze gorzej.
UsuńWięc moja dziewczynka pozostawałaby pięknym słowem, ale dotyczącym małych dziewczynek, dzieci.