Jest
upalne, nawet skwarne, popołudnie. Chciałbym schować się gdzieś przed upałem,
ale wychodzę na spacer pchany nieokreślonym pragnieniem. Idę niezdecydowany,
zatrzymuję się i rozglądam, czasami wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. Siedzę
na brzegu łąki opierając się o sosnę, między stopami leżą jej szyszki, wokół
mnie unosi się tak lubiany aromat żywicy. Po chwili jednak wstaję i idę dalej
rozglądając się, a przy szpalerze drzew rosnących nad wodą zatrzymuję się i
gapię na nie. Odwracam się i tuż przy ogrodzeniu lunaparku widzę kilka
krzaczków cykorii podróżnika. Ocalały – myślę. (Kilka dni później, w dzień wyjazdu,
manewrując stojącą obok moją scanią, udało mi się ominąć rośliny.) Klękam przed
ich pięknymi, drogimi mi kwiatami i patrzę na nie. Ich widok ma dla mnie
istotną cechę wspólną z widokiem jaskółek: rozpogadzają moje wnętrze.
Szukam
czegoś? Co właściwie chcę uchwycić pamięcią i obiektywem? Nie bardzo
wiedziałem. Lato?.. Tak, przecież lato, bo cóż innego? Patrzę na blask słońca
na liściach drzew, ich cień na trawie, szybki ruch uciekającej jaszczurki,
czuję zapach sosnowej żywicy i gorące słońce na ramionach. Jakbym chciał z
pojedynczych obrazów lipcowego dnia złożyć obraz lata, jego ideał. Uchwycić nie
jedno czy drugie jego oblicze, obraz czy cechę, a jego samego, istotę, sedno
letniego dnia. Przyjrzeć się, zapamiętać i nacieszyć.
Czytam
książkę o ewolucji. Z satysfakcją stwierdzam, że bez wyjaśnień rozumiem myśli w
niej zawarte, jak w tych przykładowych zdaniach.:
„Aby
cecha mogła ewoluować w drodze doboru naturalnego, konieczne jest występowanie
w populacji genetycznej zmienności pod względem tej cechy.”
Ciąg
dalszy tej myśli:
„Ewolucja
w drodze doboru naturalnego niszczy genetyczną zmienność, na której bazuje.”
Proste,
jasne, logiczne.
W
innym miejscu tej samej książki przeczytałem słowa budzące we mnie odczucie
zgoła odmienne od satysfakcji.
„W
obrębie gatunku geny ulegają permutacjom i spotykają się w coraz to nowych
kombinacjach. W gruncie rzeczy gatunek rozmnażający się płciowo traktować można
jako urządzenie do permutacji zamkniętego zbioru genów przystosowanych do
siebie nawzajem i występujących w rozmaitych kombinacjach.”
A
ja, głupi i tęskniący, biegnąc do niej, nie wiedziałem, że chodzi o permutację!
Tyleż
najsilniejszych uniesień, rozpaczy i szarpiącej niepewności, tyleż
eksplodujących barw świata, oszałamiającego bicia serca, uskrzydlającej
radości, a tak naprawdę chodzi o permutację genów, a więc w istocie o
połączenie dwóch gamet. Po co ten eufemizm? Mówiąc wprost, chodzi o
zapłodnienie. Przeczytawszy te słowa, poczułem sprzeciw i gorycz. Dlaczego
sprzeciw, wiadomo, a gorycz wzięła się z wiedzy, z przyznania racji autorowi
tych słów. Czasami ta wiedza, świadomość istnienia owej ogromnej różnicy między
najgłębszą praprzyczyną pchającą mężczyznę do kobiety, a wysokim gmachem
budowanym na tych podstawach przez ludzką kulturę i ludzkiego ducha, gmachem o subtelniejących
kolejnych piętrach, ta świadomość jest mi obelgą, ale też bywa powodem do dumy.
Obelga ukrywa się w fundamentach, na wysokich piętrach jest duma.
Cytaty
pochodzą w książki „Ślepy zegarmistrz” autorstwa Richarda Dawkinsa.
Wychodzę
na dwór ubrany jedynie z spodenki, jest późny wieczór lipcowy, czuję na nagim
ciele rozkoszną po upalnym dniu pieszczotę lekko chłodnego powietrza. Nie chce
mi się wracać do rozgrzanego campingu, myśli uparcie krążą wokół pracy. Jutro
wstajemy wcześnie, żeby przed południowym skwarem skończyć demontaż urządzeń.
Po obiedzie zaplanowałem kilka godzin sjesty, a wieczorem, około godziny 21,
wyjazd w długą drogę nad morze, do Ustronia. Za trzy dni przyjedzie do mnie
młodszy syn, później przyjedzie starszy z żoną i córką, przyjedzie żona.
Wakacje.
Późniejszy
dopisek.
Już
minęły, rodzina wyjechała, zostałem sam. Zobaczę ich dopiero w listopadzie, po
zjechaniu karuzel do bazy. Nie pisałem i raczej nie będę pisać tutaj o sprawach
rodzinnych, blog jest o moich wrażeniach i chwilach i niech takim zostanie.
Powiem tylko o rokrocznie odradzającym się we mnie przymusie zaglądania w kąt
działki, gdzie stoi przenośny domek, w którym od kilku lat mieszka moja
rodzina w czasie wakacji. Więc zaglądam tam z dziwną, nierozumną nadzieją
zobaczenia otwartych drzwi, albo czyjejś sylwetki w dużym oknie, ale drzwi
ciągle zamknięte, a okno ślepe. Nie wiem, dlaczego tam zaglądam.
Po
raz pierwszy po kilkudniowej przerwie byłem nad morzem. Pamiętałem zabrać
aparat, zapomniałem zrobić zdjęcia, i tak niewydarzony był cały mój spacer
plażą. Nie mogłem się odprężyć, wyciszyć, po głowie przewalały się niechciane
myśli, do powrotu goniła mnie też potrzeba pisania. Chcąc być tutaj i tam, nie
byłem nigdzie.
Ech,
za dużo ludzi, za dużo hałasu; nigdy nie przyjechałbym na urlop do tak
zatłoczonej miejscowości – tłumacząc się ze swojego stanu, skręciłem ku wyjściu
z plaży.
-Dlaczego
tak się oglądasz?
-Bo
może widzę cię po raz ostatni. – ponownie, jak wiele już razy i w różnych
sytuacjach, usłyszałem słowa z odległej przeszłości, z innej rzeczywistości.
Nie
spojrzałem na morze opuszczając plażę, uświadomiłem sobie. Zawróciłem.
Idąc
do campingu, niosłem pod powiekami obraz wyraźnej, czystej linii horyzontu, na
którą nakładał się obraz sceny sprzed lat.
W ramach
porządkowania działki miałem wyciąć gęstą, krzewiastą, wielką wierzbę. Z obawą
wziąłem w rękę piłę spalinową, pierwszy raz w życiu miałem obsługiwać tą
straszną maszynę. Z wielkim trudem (silny nigdy nie byłem) udało mi się odpalić
jej duży silnik i niosłem ją, wściekle warczącą, tak, jakbym tykającą bombę
niósł. Żeby tylko ucięty konar nie spadł na mnie, żeby tylko maszyna nie
wyrwała mi się z rąk, żeby tylko nie dotknąć łańcucha, nie potknąć się - tak,
trochę się bałem.
Poszło
lepiej niż się spodziewałem, chociaż wierzba była tak gęsta, tak rozrośnięta,
że musiałem partiami wycinać konary i wynosić, właściwie wyszarpywać je z
gęstwiny.
Parę
lat temu uciąłem kilka jej gałęzi, teraz widziałem, że poniżej cięć wierzba
wypuszczała dziesiątki, dosłownie dziesiątki, nowych gałęzi. Nawet na pół
przełamane konary, leżące już na ziemi i nielicznymi włóknami połączone z
macierzystym pniem, obrośnięte były, niczym jeże, gęstwiną odrośli. Niektóre z
nich wyrosły od strony ziemi, ale skręcały i pięły się w górę nie zważając na
ciasnotę, silną konkurencję, a nade wszystko na bardzo marne szanse długiego
życia, a nawet na wydanie owoców. Stojąc na brzegu gęstwiny nie do przejścia,
dżungli najprawdziwszej, patrzyłem na żywiołowość tego drzewa, na jego
przemożny i nie liczący się z niczym pęd do wzrostu, do słońca i życia, którego
jedyną mądrością, sensem i celem, jest trwanie i przekazanie życia dalej.
Prostota celu i jasność sensu, których w tamtej chwili jakbym trochę zazdrościł
drzewu, mimo iż musiałem zakończyć jego życie.
----------------
Zdjęcia pięknego ranka w Bieszczadach - dla Pierwszej Damy.
----------------
Zdjęcia pięknego ranka w Bieszczadach - dla Pierwszej Damy.
Byłam nad morzem i wiesz, nie zrobiłam zdjęć. Dlaczego? Bo tłum na plaży mnie przeraża, deprymuje. Wolę spokój, ciszę i Bałtyk w listopadzie po sztormie. Dopiero droga w głębi lądu przywróciła mi spokój. Piła łańcuchowa kojarzy mi się z przygotowaniem drewna na zimę w górach. Pomaga mężowi, przytrzumuję długie pnie, ale nie opuszcza mnie lęk. Wolę pocięte już klocki układać w stodole. Czuję wtedy satysfakcję i pewien spokój, że w zimie można przyjechać, a dom powiat nas ciepłem.
OdpowiedzUsuńDroga potrafi uspokoić, to prawda doświadczana przeze mnie na każdej wędrówce, ale miło dowiedzieć się, że i na Ciebie tak ona działa. Podobieństwo też w naszym reagowaniu na tłumy i na piłę łańcuchową:) Nie, stanowczo nie polubiłem tej maszyny, mimo jej szybkości cięcia. Wiesz, Anno… zawsze chciałem mieć kominek. Kupować bale drewna chciałbym, ciąć je i rąbać, układać w stosy pod zadaszeniem, a zimie palić i patrzeć na ogień… Ogień jest czarodziejski i magiczny. Przyciąga nas, uspokaja, szepcze o bezpieczeństwie, hipnotyzuje całkiem podobnie, jak robią to córy Nereusa.
UsuńNie mam kominka, za to od dzieciństwa pamiętam ogień w kaflowym piecu. Nieraz zostawiałam otwarte drzwiczki,by wpatrywać się w pełgający po drwach ogień. Lubię też trzaskanie palących się szczap. dopóki je słyszę, wiem, że będzie ciepło. Magia ognia jest niesamowita.
UsuńOstatni raz przeżyłem coś takiego trzy lata temu, w sali wspólnej schroniska Chatka Puchatka w Bieszczadach. Ciemność raczej podkreślana była niż rozjaśniana maleńką żarówką zasilaną z parkoczącego generatora, siedziałem i gapiłem się w ogień pełzający po grubych polanach…
UsuńA rano widziałem jeden z najcudniejszych świtów!:)
Bo nigdzie świty nie są tak piękne jak w górach...
UsuńSą najpiękniejsze. Zajrzyj wyżej, Anno, zamieściłem tam dwa duże zdjęcia tamtego ranka.
UsuńDziękuję za świt i chmury w dolinach. Piękne. A w Bieszczady mam tak daleko...
Usuń