091218
Gierczyn,
Tytoniowa Ścieżka, Kamienica, powrót do Gierczyna.
W
góry idę niezależnie od pogody, więc zdarzało się chodzić w
deszczu lub na kilkunastostopniowym mrozie. Odpowiednio ubrany nie
marznę nigdy, jednak moje dłonie owszem, i to nierzadko. Bywa, że
nie pomagają dwie pary rękawic, szczególnie gdy nie są suche.
Dzisiaj
mimo założenia wierzchnich rękawic nieprzemakalnych, druga już
para rękawic tak zawilgotniała, że nie chroniła zdrętwiałych od
zimna dłoni. Na szczęście miałem na sobie dobry płaszcz
przeciwdeszczowy z kapturem, pod nim odpowiednią ilość swetrów,
więc nie marzłem, a szczyt widać było przed nami – tam, gdzie
nasza ścieżka stromo biegła ku niebu. Do deszczu dołączył śnieg
pobielając szlak, szedłem mocno zapierając się na kijach,
omijałem oślizłe, zdradzieckie gałęzie leżące na ścieżce,
raz i drugi zgrzytnął grot kija ślizgający się na kamieniach.
Zasapałem się trochę, ale już widziałem rozległy, wypłaszczony
szczyt. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na nim, a wtedy wiatr
uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Pokazałem mu plecy i
spojrzałem w dal.
Byliśmy
na Kamienicy w Górach Izerskich.
Cała
wyprawa była nietypowa. Nie usypiałem u siebie o godzinie
dwudziestej, jak zwykle, a w Domu pod Orzechem przed północą, i
nie budziki nas budziły, a miły, kobiecy głos naszej gospodyni
informującej o zaparzeniu kawy. Padało nadal, chciałoby się
posiedzieć przy stole i porozmawiać, ale przecież droga czekała.
Dokładnie
poinstruowani przez Annę wyszliśmy około ósmej z zamiarem
przejścia Tytoniowej Ścieżki i wejścia na szczyt Kamienicy.
Dopiero nazajutrz dowiedziałem się z mapy, że czekało nas
czterystumetrowe podejście, czyli niemałe jak na kaczawskie
przyzwyczajenia. Jednak urozmaicona droga pięła się łagodnie,
rozciągnięta na kilku kilometrach, więc zdobywanie wysokości nie
było męczące. Na pewno mniej, niż marznięcie dłoni.
Pozwolę
sobie tutaj na małą dygresję. Mniej mi marzły gdy chodziłem bez
kijów. To ich uchwyty wychładzają, ponieważ korek tylko udają,
zapewne będąc z plastiku. Jeśli miałbym kupować drugie, to
zwracałbym uwagę głównie na ten szczegół wykonania.
Trasę
wybraliśmy najprostszą, a okazała się też ładna: szutrową
drogą będącą przedłużeniem asfaltowej szosy gierczyńskiej,
prowadzącej wschodnim zboczem Blizbora, do poprzecznej drogi
leśników. Po jej przecięciu weszliśmy na piękną dróżkę
leśną. Jest zielona, łagodnie się wznosząca, i prowadzi ładnym,
jasnym lasem świerkowym.
Takie lasy potrafią być ciemne i bez
kolorów. Gęsto rosnące drzewa najeżone są niskimi uschniętymi
gałęziami, na ziemi nic nie rośnie, leżą tylko szarobrązowe
igliwie i złomki gałęzi. Wchodzi się w gąszcz nagich i ostrych
gałęzi wyciągających pazury do twarzy i kluczy w poszukiwaniu
jakiegokolwiek przejścia. Las przy naszej dróżce jest inny, mimo
że też świerkowy. Drzewa rosną rzadziej, jest zielono i jasno.
Malownicze, niczym obłe wzgórki, są kamienie i pnie obumarłych
drzew niewidoczne spod gęstej kołdry mchów. Zapewne przejście
takiego lasu nie byłoby łatwe, ale ładnie jest. Przy dróżce
spotyka się buki, te młodsze ubrane w jesienną szatę swoich
pięknych liści. Oglądaliśmy duży buk o kilku pniach; wrażenie
robiły splątane i jakby zrośnięte ze sobą liczne jego konary, a
i podobały się maleńkie diamenciki wodne wiszące na końcach
pąków ostrych niczym groty. Pamiętacie?: zawsze jest czas na
obejrzenie drzewa. Chciałbym przejść tę drogę w słoneczny dzień
lata lub wczesnej jesieni, chciałbym posiedzieć na jej brzegu i
popatrzeć na nią, zieloną i uśmiechniętą.
Gdybym
znał ją wcześniej, może właśnie na niej Jaś spotkałbym swoją
Jasię?…
Mając
doświadczenie z poplątanymi ścieżkami leśnymi, oglądałem mapę
obawiając się kłopotów ze znalezieniem początku Ścieżki,
jednak wyjaśnienia Anny były tak dokładne, że bez kluczenia
doszliśmy do właściwego skrzyżowania. Podobnie było później,
ze ścieżką na Kamienicę.
Tytoniowa
Ścieżka jest drogą, nie ścieżką, i przypomina mi Drogę
Wieczność w Górach Bystrzyckich: obie biegną niemal poziomo, w
gęstym lesie na całej swojej długości, i są nieużywanymi już
drogami.
Wbrew spodziewaniu nie mieliśmy kłopotów z błotem, z
podmokłymi miejscami, a jedyną przeszkodą były leżące w poprzek
świerki przewrócone wiatrami, a także ambony. Obaj z mściwą
satysfakcją zauważaliśmy ich uszkodzenia po uderzeniu o ziemię.
Drzewa trzeba było omijać wchodząc w las, czasami lawirując w
gęstwinie, nieliczne dało się przejść górą. W drodze powrotnej
przechodziliśmy obok dużego wiatrołomu, leżało tam pokotem
przynajmniej kilkanaście świerków, miejscami jeden na drugim,
tworząc zaporę dosłownie nie do przebycia. Wspomniałem scenkę z
powieści Bolesław Chrobry: gdy Niemcy szli na nasz kraj, książę
kazał wszystkie drogi zatarasować ściętymi drzewami. Patrząc na
tamten wiatrołom i mając pojęcie o trudach przedzierania się
pierwotną puszczą, łatwo wyobrazić sobie skalę utrudnień.
Ścieżka
kończy się na asfaltowej drodze leśników, opodal jest
skrzyżowanie czterech dróg, chyba nawet taką ma nazwę. Paręset
metrów dalej miała być mała polanka. Była, ale za drzewami
jaśniała druga. Może tamta? Poszedłem, ale po zobaczeniu
rozległej poręby zawróciłem. To była jedyna chwila zwątpienia w
dokładność instruktarzu, niech mi Anna wybaczy. Ukryty początek
ścieżki znaleźliśmy, a ta już bez problemów i wątpliwości
doprowadziła nas na szczyt Kamienicy. Góra to typowo izerska:
niemała, skoro prawie kilometrowej wysokości, daleko sięgająca
swoimi rozległymi zboczami, niemal cała porośnięta jest lasami, a
szczyt jest mało wyraźny. Mimo niewielkich na ogół nachyleń,
lasy na zboczach są trudne do przejścia. Gęsto rosnące drzewa,
leżące i próchniejące pnie, kamienie nierzadko ukryte pod mchami,
zarośnięte wykroty, miejscami gęste jagodziska maskujące
nierówności, jakieś jamy nieznanego mi pochodzenia – takim lasem
należy iść bardzo uważnie i ostrożnie. Nasza ścieżka deptakiem
nie była, pod nogi trzeba było patrzeć, ale szło się dobrze i
bez niespodzianek charakterystycznych dla wędrówki bezdrożem.
Na
szczycie pierwsze zobaczyłem Ostrzycę i Wilkołaka, a obok cały
niemały łańcuch moich gór. Poczułem radość i ciepełko w
piersi. Później sprawdziłem na mapie i okazało się, że
Wilkołaka widziałem z odległości nieco ponad 40 kilometrów.
Trudno więc się dziwić, że w ten szary i deszczowy dzień
chwilami niknął mi, szary na tle szarego horyzontu. Skoro sięgałem
wzrokiem po Złotoryję, zapewne widziałbym kres Pogórza Izerskiego
i jeszcze dalej, aż za Gryfów, ale patrząc na północ, musiałbym
posiłkować się mapą, co na wietrze i deszczu łatwym nie było.
Zrobiliśmy
zwiad wierzchowiny licząc na widok w drugą stronę, ale nie
znaleźliśmy.
Podobało
mi się na szczycie. Spora połać jest bez lasu, po spróchniałych
resztkach widać, że jest to stara poręba zarastająca młodymi
świerkami. Mimo iż płaski, teren nie jest równy. Stawiając stopę
w jagodzisku czy na kępie grubego mchu, nie ma się pewności
gruntu. Tu i tam błyszczy woda wypełniająca zagłębienia, sterczą
czarne, błyszczące kikuty drzew albo korzenie z przyrośniętymi do
nich kamieniami. Szare zębiska skalnych złomów nieśmiało siedzą
wśród jagód i małych świerków jakby nie u siebie były. W
deszczowy dzień krajobraz wydaje się księżycowy, trochę
niesamowity, surowy, dziki, ale właśnie dlatego ładny.
Znaną
już ścieżką zeszliśmy do asfaltu i trzymając się tej drogi
doszliśmy pod Blizbor. Na zboczu góry skręciłem w las poznając
dróżkę: skrótem wiodła w stronę Kufla, a więc i Domku pod
Orzechem. Chwila rozpoznania drogi sprawiła mi przyjemność:
niewiele znam te góry, ale parę dróżek pamiętam.
Przyszliśmy
do Domku akurat na obiad, prawdziwie śląski obiad.
Gdy
wyjeżdżaliśmy, było już ciemno. O godzinie 21, po przejechaniu
dwustu kilometrów, wjechałem w ulice Leszna.
Może
jeszcze słowo o naszych gospodarzach i o czasie spędzonym w Domku
pod Orzechem.
Pięć
godzin sobotniego wieczoru minęło na rozmowach tak szybko, że
zdumiałem się widząc na zegarze bliską już północ. Będąc u
Kruczkowskich czuję się trochę tak, jakbym w innej bajce był. Ta
znana mi, codzienna, leszczyńsko-karuzelowa, wydaje się wtedy tak
daleka i obca, jakby nie moją była. Czuję wtedy, że chciałbym
mieszkać i żyć tak jak oni i wśród takich ludzi.
A
kuchnia Anny! Kolorowa, pachnąca ziołami, zaskakująca połączeniami
smaków, tajemnicza swoimi składnikami. Smak jej herbaty będę
pamiętać, ponieważ równie aromatycznej jeszcze nie piłem.
Dziękuję
Wam, Aniu i Darku.
Należy wspomnieć jeszcze o kilka rzeczy, wyroby Ślubnego, które nam przypadły do gustu...
OdpowiedzUsuńByły też smakołyki gospodyni i wspólne z nią odwiedzimy u dwóch kózek (kury już spały) i Gringo oswajanie.
"o" wpadło niepotrzebnie. Czy to sprawka pewnego produktu?
UsuńOjej, trudno byłoby poruszyć wszystkie tematy, wyszedłby spory tekst.
UsuńA do gustu przypadł specjał Ślubnego, to fakt. Nie lubię tego rodzajów napojów z powodu silnego aromatu, a w tym był ledwie wyczuwalny. Dobry wyrób :-) Kozy zrobiły na mnie dobre wrażenie swoją ufnością i spokojem, a Gringo łatwo oswoić, o ile ma się smakołyki w ręku. Właśnie. Zauważyłem, jak delikatnie wyjmował mi je spomiędzy palców.
Janku, mam nadzieję na napisanie uzupełnień przez Ciebie na blogu.
Ja też czekam na wpis, Janku, by potem napisać własne podsumowanie i podlinować Wasze blogi.
UsuńO, ho, ho! chyba wiem, jakie specyjały gospodarza domu przypadły Wam do gustu; jak najbardziej wskazane, przy takiej psiej pogodzie:-) takie pamiętam Izery, poduchy borówczysk, niewiadome pod nogą, bo porośnięte mchem kamienie, wykroty, uschłe świerki, jakieś dziury w ziemi, ale wrażenia również niezapomniane; Tytoniowa Ścieżka, dziwna nazwa, pasująca raczej do naszych pól z plantacjami tytoniu; wczoraj wieczorem ogladałam gotowanie Okrasy, ten z kolei pokazywał plantację krokusów, dla pozyskiwania szafranu, właśnie chyba z Pogórza Izerskiego, jest na czym oko zawiesić; pozdrawiam Wędrowców i Gospodarzy Domku pod Orzechem.
OdpowiedzUsuńTak, masz rację, Mario: Ślubny poczęstował mnie skrętem własnej roboty. Miętowym :-)
UsuńA tak na poważnie powiem, że wróciły wspomnienia dawnych czasów, gdy sam parałem się uzyskiwaniem takiego specjału, jakim ugościł nas Ślubny. Tyle że mój nie był tak dobry.
W nazwach, szczególnie miejsc, gór czy dróg, ukryta jest na ogół przeszłość, czasami bardzo odległa. Ot, Dzwonkowa Droga w moich górach. Myślę, a w rozmowie i Anna wyraziła podobne zdanie, że kiedyś chadzali tamtędy przemytnicy chcący zarobić parę groszy na nieoclonym towarze. Może przebieg granicy był wtedy inny, a różnice cen znaczne.
Borówek jest tam mnóstwo, to prawda, i są bardzo gęste. Mario, dowcip ma wielką brodę, ale może go nie znasz:
– Tato, co to jest?
– Czarna jagoda.
– A czemu jest czerwona?
– Bo jeszcze jest zielona.
Ludzie powariowali na punkcie gotowania. Wszędzie pokazują gotowanie! A przecież to w gruncie rzeczy upierdliwa czynność przez swoją codzienną powtarzalność. Mario, czy lubisz gotować? Nie tak od święta, tylko zwykłe, codzienne obiady?
Mario, Okrasa gotował ze specjałów Gór i Pogórza Izerskiego. Była mowa o krokusach w Górzyńcu (na blogu mam gdzies opis wycieczki w to miejsce i zdjęcia krokusów)Użył też jednego ze specjałow mojej koleżanki Inkwizycji, tylko nie pamiętam, czy to była musztarda, czy inne cudo.
UsuńLubię gotować, ale potrawy nieudziwnione, z naszych rodzimych produktów; owoce morza, kuchnia chińska, tajska czy marokańska jest mi obca i nie wiem, czy przekonałabym się do niej; zresztą mamy u siebie takie bogactwo potraw, przenikających się wzajemnie z sąsiadami, że bawi mnie korzystanie z tych przepisów; tylko nie mogę przekonać się do rumuńskiej "ciorba de burta" - ichnich flaczków zakwaszanych i zabielanych śmietaną:-) czatuję na przepiśnik babci męża, na stare przepisy, na razie jest u teściowej; wszyscy gotują, ale niektórym to nie wychodzi, ale jeśli przy okazji przekazują mnóstwo wiedzy historycznej, to jest im darowane:-)
UsuńAnia, czytałam o rezerwacie krokusów w Górzyńcu, ale ten gość miał całą plantację, gdzieś całkiem wysoko, jak patrzyłam; zresztą sam powiedział, że udają się najlepiej powyżej 500 m npm; o! Inkwi też poznałam blogowo, teraz nie pisze, pewnie jest bardzo zajęta.
Ryzykantem kulinarnym nie jestem, ale kiedyś w dziwnych okolicznościach i miejscu, bo u Rosjanina na Krymie, spróbowałem krewetek i bardzo je polubiłem, mimo iż podane były całe. Super jedzonko, chociaż raczej do posmakowania, bo pierońsko drogie.
UsuńMario, jesteś chyba w mniejszości, bo na ogół ludzie nie lubią codziennego gotowania. Te programy kulinarne dziwią mnie swoją liczebnością, wszak na każdym kanale jest przynajmniej jeden niekończący się program. Dziwne dla mnie.
A niektóre potrawy z dalekiego wschodu potrafią zadziwić, ale i zniechęcić.
Kuszą mnie potrawy wschodu Polski, jak chociażby Twój kartoflak. Mieszkająca na Roztoczu mama synowej robi coś podobnego, ale w środku jest kasza gryczana. Może być podane zamiast chleba lub ziemniaków.
A że do rumuńskich flaków nie możesz się przekonać, to i nie dziwota. Ja nie potrafię do żadnych flaków. Ford, założyciel fabryki i twórca marki, powiedział kiedyś, że jego klienci mogą kupić samochód każdego koloru, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Parafrazując jego słowa powiem, że zjem wszystko, pod warunkiem, że będzie tam ryba lub ziemniaki.
Podziwiam jak zwykle hart ducha i Twoje wędrówki. Ania zawsze podkreśla walory Pogórza Izerskiego. A sama również jest niesamowita. Pozdrawiam Was Wędrowców.
OdpowiedzUsuńTak, Ania jest niesamowita. Mój towarzysz często na głos wyraża swoje zdumienie: skąd tyle energii w tak drobnej osobie? Mam podobnie, zwłaszcza gdy pomyślę o dziesiątkach kilometrów na rowerze. (Kto wymyślił pojazd bez silnika, nie wiem…)
UsuńWiesz, przejechaliśmy 200 kilometrów dla zobaczenia Kruczkowskich, ale i dla przejścia Tytoniowej Ścieżki. Nie mogliśmy przesiedzieć niedzieli w gościnie, zawracając głowę gospodarzom :-)
Miło było nam was gościć, a Wasze zadowolenie, Krzysiu i Janku są nam najlepszym podziękowaniem. Wiedziałam, ze na Kaminicy będzie Wam się podobać, a o tych przewróconych ambonach na śmierć zapomniałam! (Przyznam, że towarzyszyło mi podobne uczucie jak Tobie, gdy widziałam je przewrócone, przy czym nie rozumiem dlaczego one w ogóle się tam znalazły, skoro cały Dłużec jest zakwalifikowany i oznaczony jako ostoja zwierzyny)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu. Tak się zastanawiam, czy pamiętałem chociaż raz podziękować…
UsuńZ dawien dawna myśliwymi byli członkowie lokalnych społeczności znani z wpływów i zamożności. Odnoszę wrażenie, iż wiele z tego zachowało się do dzisiaj, co chociaż w części tłumaczy uprzywilejowaną pozycję myśliwych zachowujących się w lasach jak na swoim podwórku. Zauważyłem to wiele już razy i przy różnych okazjach. Może fakt ich panoszenia się tłumaczy postawienie ambon na terenie ostoi.
Tak mi się przypomniało: myśliwi nadają swoje nazwy rzeczom i czynnościom związanym z myślistwem, prawda? Tłumaczy się ten fakt chęcią zatuszowania istoty myślistwa, którą jest zabijanie. Dlatego zastrzelenie zwą strzeleniem, krew farbą, a strzelnicę amboną.
Krajobraz zaiste księżycowy. Wędrowaliście Tytoniową ścieżką. Od uprawy tytoniu, czy spotkań mieszkańców wymykających się, aby zasmakować tego przysmaku w spokoju, bo żony ich goniły z uwagi na dziatwę?
OdpowiedzUsuńJa dzisiaj też wędrowałam w miejskich klimatach, niedużo, ale pięć kilometrów po Elblągu zrobiłam, w prószącym śniegu. Pogwarzyłam, dobrą herbatę wypiłam i pyszny obiad zjadłam. Nieznacznie się do niego przyłożyłam mieszając makaron. Spotkania z ludźmi są takie piękne.
A Izerów to Wam zazdroszczę i już (!), nawet tych przemoczonych rękawiczek.
Ciekawe, co Chomik mówiłby, gdyby mu łapki zmarzły, ciekawe…
UsuńKiedyś bywałem w Elblągu, istniały wtedy więzy łączące mnie z tym miastem. Dawne dzieje.
Nieco skorygowałbym Twoje słowa: spotkania z ludźmi mogą być piękne. Albo: mają potencjał stania się pięknymi.
Tak, potencjał potencjalny. :D
OdpowiedzUsuńNiedawno przemierzałam ten szlak, w śniegu. Świetna sprawa, polecam :)
OdpowiedzUsuń