Wzgórza
wokół wsi Rzeszówek. Poszukiwanie Czarciej Drogi. Wędrówka wzdłuż Kamiennika. Oczywiście w Górach Kaczawskich.
Chcąc
powłóczyć się wokół Rzeszówka, wybrałem parking przy drodze między tą wioską i
Wojcieszowem, a że w pobliżu są dwie groty czy jaskinie, plan ustalił się sam:
jaskinie, później wzgórza wokół wioski i odnalezienie pewnej drogi w lesie,
której kiedyś daremnie szukałem.
Zbliżała
się szósta, gdy odnalazłem parking. Szara godzina, ale niebo nabierało już
kolorów. W pogodny świt mam iść szukać
jaskiń? Poszedłem polami na szczyt sąsiedniego pagóra i tam oglądałem Eos,
wystrojoną dzisiaj wyjątkowo kolorowo, by nie powiedzieć pstrokato.
Gdy
słońce wzeszło, wróciłem do samochodu i pojechałem do Rzeszówka, odkładając znalezienie jaskiń na koniec dnia.
Wszedłem na łagodne, pokryte polami, zbocze Łupkowej i stamtąd oglądałem
słoneczny ranek. Później, już po powrocie, w czasie porządkowania zdjęć, w
pierwszej chwili uznałem, że te zrobione rankiem mają nienaturalne kolory, za
dużo na nich intensywnych żółci i oranżu, ale gdy sięgnąłem pamięcią,
wspomniałem dokładnie taki właśnie ranek i krajobraz wokół.
Może dzięki
wyjątkowej przejrzystości powietrza? Nie wiem, ale białe szczyty Karkonoszy
były tak wyraźne, że w pierwszej chwili wydawało mi się, iż w pół godziny będę
na szczycie Śnieżnych Kotłów. Później pojawiła się myśl o pojechaniu na zbocze Zapiecka, żeby zobaczyć rozległe
widoki których nie mogłem obejrzeć będąc tam ostatnio. Spojrzałem w tamtą
stronę, policzyłem góry i kilometry – i zrezygnowałem. Za daleko, szkoda dnia
na jeżdżenie samochodem. Parę godzin chodziłem po zboczach Łupkowej, Pasternika
i Pustelnika. Na zboczu tej
ostatniej góry znalazłem śliczną widokami drogę pod lasem, a na jakimś bezimiennym wzgórzu po raz pierwszy w tym roku
usiadłem na ziemi robiąc dłuższą przerwę dla pogapienia się. Tak po prostu
pogapienia się na rozległy i słoneczny świat wokół mnie – przedsmak letnich
biwaków. Na wprost widziałem Skopca odległego o 10 kilometrów, a tuż przy
nim i wiele dalej bielał szczyt Śnieżki; królowa wydawała się mniejsza od
niskiego kaczawskiego wasala.
Obok
kwitł podbiał. Setki, setki kwiatów z daleka podobnych do kwiatów mniszka, ale
przecież wystarczy nachylić się, żeby zobaczyć różnicę: dziesiątki bardzo
wąskich płatków koloru najładniejszej żółci otaczają wysepkę milimetrowych
pąków z których, po otworzeniu się, wyłaniają się maleńkie kwiaty. Mają po pięć
płatków wygiętych w zgrabny łuk, a wielkość łebka szpilki. Kunsztowna i elegancka
konstrukcja tworzy kwiat w kwiecie, ogród w ogrodzie, zamknięty świat. Nachylam
się nad nim i oglądam z przyjemnością, z jaką patrzy się na piękne dzieło
natury, ale gdy podnoszę głowę i widzę wokół setki takich miniaturowych
ogrodów, odczuwam coś bliskiego bezradności. Jak je ogarnąć patrzeniem i
przeżywaniem?
Parokrotnie
wracałem myślami do pierwszego mojego poszukiwania Czarciej Drogi, leśnej drogi
zaczynającej się w Rzeszówku, a kończącej na szosie 365 pod osadą Jurczyce. Po
wcześniejszych niepowodzeniach uznałem, że łatwiej będzie znaleźć ją idąc
właśnie od tej osady. Z Rzeszówka przyszedłem polami i drogę znalazłem
dokładnie tam, gdzie zaznaczona jest na mapie. Dalej jej przebieg nie zawsze
jest jednoznaczny, bo jak zwykle w lasach jest istna plątanina duktów, czasami
ledwie widocznych, czasami rozgałęziających się, biegnących równolegle i dalej
znowu łączących się, ale mogę uznać, że odtworzyłem przebieg tej drogi aż do
brzegu lasu na wschód od Dworskiej Góry. Jest tam rozdroże, zgodnie z mapą szukana
droga powinna biec prosto w stronę Rzeszówka – i ona tam jest. Mało używana,
ale widoczna. Tyle że paręset metrów dalej już jej nie ma. Uparcie szukałem po
lesie, szedłem zygzakami wypatrując jeśli już nie drogi, to jej dawnego śladu w
postaci pasa młodniaka. Nie ma tam Czarciej Drogi. Po prostu nie ma. Zapytany
mieszkaniec wsi nie słyszał o tej nazwie, ale też potwierdził wynik moich
poszukiwań: w tamtym rejonie są jedynie ślepe, kończące się na polu, dróżki
dojazdowe używane przez rolników. Jeśli na wspomnianym rozdrożu skręci się w
prawo (czyli w stronę Ościenia), dojdzie się do szutrowej drogi którą biegnie
szlak rowerowy, można nią dojść pod Rzeszówek, ale Czarcia Droga ma zaznaczony
na mapie inny przebieg. Wygląda więc na to, że Czart przykrył drogę ogonem.
Najpierw
zamierzałem przejść kilka kilometrów wzdłuż Kamiennika, później zrezygnowałem,
nie chcąc zamykać słonecznego dnia wśród drzew, ale gdy Czarcia Droga
doprowadziła mnie do brodu i zobaczyłem strumień, poszedłem. Tylko kawałek –
mówiłem sobie. Jeszcze trochę, do tamtego zakrętu, za tamte zwalone drzewa –
mówiłem później i szedłem dalej. Zauroczył mnie ten strumień swoją zmiennością;
to właśnie ta jego cecha, budząc ciekawość, kazała mi iść dalej.
Jaki
pokaże mi się strumień za chwilę?
Szybko
płynąca woda, dźwięcząca i błyszcząca, ledwie przykrywa równe, kamieniste dno.
Z nurtu wystają łachy kamiennego, wypłukanego kruszywa; potrącone butem
wydawało charakterystycznie głuchy odgłos. Szedłem nurtem ufny w szczelność
moich butów, a gdy woda była zbyt głęboka, skakałem z kamienia na kamień. Wiele
razy przechodziłem z jednego brzegu na drugi wybierając dogodniejszy -
łagodniejszy lub mniej zarośnięty. Strumień nieustannie meandruje, czasami
niemal zawraca omijając wzgórek lub duże drzewo, a bywa, że tworzy ślepe odnogi
ze stojącą wodą. W nasłonecznionych miejscach, zwłaszcza z kamienistym i
płytkim dnem, woda jest przejrzysta i migotliwa, wydaje się ciepła i przyjazna,
aż chciałoby się zdjąć buty i iść na bosaka lub wykąpać się; w innych miejscach,
zwłaszcza pod dużymi i gęstymi drzewami, z głębokim dnem pokrytym zielonymi
głazami, woda robi się ciemna, wydaje się być zimna i niebezpieczna.
W
ciasnym miejscu nurt zwęża się, nabiera szybkości i z impetem wpływa między
korzenie olsz. Pnie drzew stoją nad wodą na odsłoniętych, omszałych i
powykrzywianych korzeniach, a strumień dalej podmywa je; miejsce kojarzy się z
lasami namorzynowymi.
Za zakrętem strumień przeciska się przez gąszcz gałęzi
kilku zwalonych przez siebie drzew. W innym miejscu rozlewa się w miniaturowe
jeziorko, zwalnia tak bardzo, że wydaje się tkwić nieruchomo; na powierzchni
przejrzystej wody nie widać żadnych zmarszczek, nic po niej pływa, doskonale
widać kamienie na głębokim tutaj dnie. Szukam ryb, ale nie widzę, chyba nie ma
ich. Na monstrualnych korzeniach wielkiego świerku, metr nad powierzchnią wody,
leżą gałęzie naniesione nurtem, między nimi parę plastikowych butelek, jakżeby
inaczej. Najwidoczniej i tutaj trafiają ludzie, dla których czymś normalnym i
naturalnym jest wyrzucenie śmieci między drzewa. Te gałęzie z butelkami
podsuwają obraz innego strumienia, nie tak spokojnego jak ten, strumienia
wezbranego i wzburzonego. Dzisiejszy Kamiennik podobał mi się, był pogodnym i
łagodnym strumykiem, ale i tamten, rozlany i pędzący, też chciałbym zobaczyć.
Wracając,
wszedłem w dużą kępę kwiatów; patrząc na wodę zobaczyłem je zbyt późno i – gapa
ze mnie - w rezultacie parę rozdeptałem. Białe, wiszące dzwoneczki wielkości
kciuka, na końcach sześciu płatków znamiona, w środku szafranowe pręciki.
Zrobiłem im wiele zdjęć, ale jako tako udały się tylko te, do których trzymałem
kwiaty między palcami.
Nie wiem jak zmusić aparat do nastawianie ostrości w
określonym miejscu; niestety, będę musiał sięgnąć po instrukcję obsługi, ech.
Szukając
dalszego ciągu Czarciej drogi, doszedłem w pobliże Dworskiej Góry, wszedłem
więc na nią, żeby posiedzieć chwilę i popatrzeć, a to wzgórze widoki oferuje
rozległe. Sporo gór i górek zidentyfikowałem, ale dalece nie wszystkie. Jak
rankiem, na zboczu Łupkowej, zgubiła mi się Łysa Góra (schowana za Okole), tak
teraz nie mogłem dopatrzyć się Miłka. Tam niewątpliwie jest Połom –
analizowałem oglądany widok - na lewo długi masyw zaczynający się Gruszką a
kończący Bukowinką, a Miłek? Dopiero po paru minutach kręcenia głową i mapą
puknąłem się w czoło: to właśnie ten masyw zasłaniał mi widok!
Usprawiedliwiałem się przed sobą oglądaniem tych gór po raz pierwszy z tej
strony i pocieszałem dostrzeżeniem i rozpoznaniem paru innych gór, dalekich i
mało widocznych.
We
wsi widziałem dom.
Parter
ma kamienny, piętro ze ścianami szachulcowymi, a wysoki dach kryty płaskimi
płytkami ceramicznymi ma rząd okienek w kształcie wolich oczu (pokoje na
poddaszu!). Z jednej strony domu do okien piętra zagląda grubaśny jawor, z
drugiej przytula się swoimi długimi ramionami świerk, a z tyłu wśród chaszczy
płynie strumień. Napis na ścianie ostrzega przed wchodzeniem do domu, ale że
drzwi były otwarte, zajrzałem. Pomieszczenie ma około 60 metrów (piękny salon
byłby!) małe okna i kamienne sklepienia wsparte na dwóch ładnych słupach. Wokół
leżą śmieci, płot się rozwala, duży budynek gospodarczy ledwie stoi, a ogród
jest zarośnięty.
Opuszczony,
niechciany dom czekający na nowego właściciela.
Jaskinie
nie miały dzisiaj szczęścia: wróciwszy do samochodu pół godziny przed zachodem
słońca, na myśl o nie oglądaniu końca dnia zmieniłem plan i pojechałem do
Sędziszowej. Zaparkowałem w znanym mi miejscu, dziesięć minut drogi od szczytu
bezimiennego wzgórza nad wioską, vis a vis Wielisławki, i tam spędziłem ostatnie
minuty dnia ładnego słońcem i drogą.