051015
Gdy
czternaście lat temu zacząłem pisać pierwszą swoją powieść, zacząłem też pisać komentarze do niej - teksty tłumaczące moje decyzje i wątpliwości
dotyczące powieści. Nazwałem je dopiskami i mimo iż powieść dawno została
odłożona na półkę, zwyczaj pisania dopisków pozostał, chociaż ich treść
zmienia się w zależności od aktualnych zainteresowań. Ponieważ te pierwsze
zacząłem w październiku, rokrocznie pierwszego dnia tego miesiąca zaczynam
nowe, nadając im kolejny numer. Tymi słowami zaczynam czternaste swoje dopiski.
Są w nich moje fascynacje, zainteresowania, spostrzeżenia, uwagi dotyczące
czytanych książek, moje żale i radości, są i sprawy osobiste. Cały mój blog to
wybrane teksty z dopisków; wybrane, ponieważ część z nich pomijam uznawszy je
za zbyt słabe, marudne lub zbyt osobiste.
Miałem
nadzieję rozpoczęcia tych dopisków opisem kolejnego dnia w górach, ale dwa
weekendowe dni spędziłem w łóżku. Dopadło mnie przeziębienie. Jeszcze w sobotę
rano poszedłem do pracy, ale po dwóch godzinach poddałem się: wróciłem do
pokoju, wziąłem leki, podniosłem do pionu poduszkę i opatuliwszy się kołdrą,
zamierzałem spędzić dzień nad czytnikiem książek. Czytałem dopóki mogłem,
później oczy zaczęły mnie boleć, na policzkach czułem łaskotanie łez.
-Może
więc wypastuję buty górskie? Poza tym łzawieniem w zasadzie dobrze się czuję,
więc może jednak uda mi się wyjechać? – myślałem.
Wstałem,
ale źle się poczułem i usiadłem.
-Buty
wypastuję mimo wszystko. Pojadę, wiatr mnie owionie i wypędzi choróbsko. – zdecydowałem,
ciągle wierząc w poprawę zdrowia do jutra.
Ściśle
mówiąc nie pastowałem butów, nie używam pasty, a specjalny tłuszcz do butów
robiony według starej receptury z łoju końskiego. Na szczęście nie muszę sam go
topić, bo pewna hiszpańska firma robi to za mnie. Buty wchłaniają taki tłuszcz
powoli i nie błyszczą się jak po pastowaniu, ale są porządnie uodpornione na
przemakanie. Mimo że po wyjściu z łóżka założyłem bluzę polarową, dopadło mnie
kichanie, takie męczące, całymi seriami. Wizja jutrzejszego wyjazdu znowu się
oddaliła. Obejrzałem prognozę pogody, na następny weekend zapowiadano pełne
słońce, może więc za tydzień pojadę na dwa dni? Jak to?… Więc cały jutrzejszy dzień mam
leżeć w łóżku??
Włączyłem
laptoka, odruchowo zajrzałem do bloga, cisza tam panowała, więc kliknąłem
relację na żywo z konkursu szopenowskiego. Obiecałem sobie słuchać gry i czytać
o konkursie ile tylko będę mógł, a to dla poczucia atmosfery tego rzadkiego i
wielkiego wydarzenia muzycznego, posmakowania mistrzostwa grających. Półleżąc w
łóżku patrzyłem i słuchałem. Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, mimo iż
niemal tylko takiej słucham od… odkąd? Właściwie od zawsze, bo pierwszych
oczarowań doznałem będąc w wojsku, czterdzieści lat temu. Brakuje mi wiedzy
teoretycznej i muzycznego słuchu, co wyraźnie słyszę w rozmowach z młodszym
synem mającym za sobą muzyczną maturę, jednak te braki niewiele przeszkadzają
mi w delektowaniu się muzyką.
Patrząc
na muzyków w okienku you tube, jak teraz, czy na żywo, w filharmonii, na wdzięk
ich ruchów, na ich dłonie i twarze, gdy słucham ich perfekcyjnej gry i smakuję
tę wyjątkową atmosferę, częstokroć doznaję poczucia zadziwienia nie tyle
wysublimowaniem umiejętności, co wielkim oddaleniem się człowieka od
najpierwotniejszych powodów posiadania umysłu i słuchu. To, co powstało i
rozwinęło się w nas dla przeżycia w otoczeniu pełnym śmiertelnego zagrożenia,
zostało tak dalece przetworzone przez nas, że nabrało zupełnie innych cech w
całkowicie odmienionym przez nas świecie. Patrzę na piękne dłonie pianistów czując
estetyczną przyjemność ich oglądania i jednocześnie czuję dumę z ludzkich
osiągnięć. Wyszliśmy z jaskiń (co prawda nie wszyscy) i niewiele czasu zabrało
nam zbudowanie czegoś tak wyrafinowanego technicznie (powtórzę słowo
wysublimowanego) jak fortepian steinway’a i skomponowania tak pięknego utworu
jak sonata fortepianowa b-moll. Konkurs jest dla mnie nie tylko ważnym
wydarzeniem muzycznym nobilitującym nasz kraj, jest także świętem ludzi.
Człowieczeństwa.
Bywa,
iż wrażenia płynące ze słuchania muzyki i takie moje myśli przenoszą mnie w
jakiś wysoki świat nieskończenie odległy od prozaiczności dnia powszedniego, w
inny wymiar, ku idei piękna. Szkoda, że tylko tak bywa.
Usnąłem
zaraz po zakończeniu przesłuchań, a budziłem się bez budzika. Okno pokoju wychodzi
na wschód, więc słońce miałem w pokoju. Słońce! Taki ranek, a ja leżę w łóżku!
-Jadę!
Za trzy godziny będę na miejscu! – myśl jak piorun.
Wstałem
wsłuchując się w swoje ciało. Nie było źle. Nachyliłem się i.. straciłem
równowagę. Usiadłem na brzegu łóżka i gapiłem się przed siebie, chyba trochę
otępiały, w końcu sięgnąłem po telefon. Żona kategorycznie zabroniła mi
wyjazdu. Poczułem ulgę. Odkładając telefon zobaczyłem moje buty-maskotki,
pięknie zrobione klasyczne hanwagi dziecinnego rozmiaru, kupione na allegro za
grosze, mimo iż nowe. Wodziłem wzrokiem i palcem po skórze i szwach czując, że
w końcu pogodziłem się z niemożnością wyjazdu na włóczęgę. Pokręciłem się
trochę w łóżku nie mogąc czytać z powodu łzawiących oczu i znowu usunąłem na
kilka godzin. Spełniłem swoje marzenie wyspania się: od sobotniego wieczoru do
niedzielnego popołudnia spałem 16 godzin, zwykle śpiąc około sześciu i chodząc
permanentnie niewyspany.
Jest
poniedziałek. Na łóżko już nie mogę patrzeć, przeniosłem się w fotel, a na podołku
położyłem laptoka. Chciałem posłuchać relacji na żywo z konkursu, ale znaturzył
mi się internet, otworzyłem więc czternaste swoje dopiski. Czuję się lepiej,
chyba jutro trzeba mi będzie iść do pracy. Póki co, mam kilkanaście wolnych
godzin.
Kiedyś,
gdy oglądałem zdjęcia serwerowni z niekończącymi się regałami zastawionymi
komputerami, przyszło do głowy, że technikowi sprzed stu laty nie dałoby się
wytłumaczyć co to jest i do czego służy. W swojej funkcji łączącej internet jest nieco
podobny do sieci telefonicznej, ale jeśli dodać do niej ogromną, przekraczającą
wszelkie wyobrażenie, zasobność informatyczną szybko osiągalną dzięki
genialnemu oprogramowaniu googli, powszechną dostępność tej bazy danych i jej
aktualizacje na bieżąco, także codzienne używanie internetu jako narzędzia
komunikowania się ludzi na różne sposoby, pojawia się obraz iście monstrualnej
sieci o możliwościach i zasięgu – także w głąb naszego życia – trudnych do
objęcia wyobrażeniem. To, co dla mnie jest w internecie najtrudniejsze do wyobrażenia
sobie, to jednoczesna jego wszechobecność i… stan jakże bliski nieistnienia.
Tak, nieistnienia, bo gdy przyjrzeć się mu bliżej, cóż zobaczymy? Nitki szkła
którymi pędzą impulsy świetlne, talerze anten satelitarnych i krocie tysięcy
metalowych pudeł w serwerowniach. Jak to się ma do internetu rozumianego
potocznie? Nijak, bo tego, co najważniejsze, nie widać: oprogramowania i danych
zapisanych na dyskach serwerów. Bo wpisując hasło w przeglądarkę googli, lub
adres w okienko, nie myślimy o całym ciągu procedur uruchamianych naszym
kliknięciem. Jest tutaj podobieństwo do naszego umysłu: nie mamy świadomości
dokonywania wielu działań matematycznych, gdy wyciągamy dłonie do lecącej ku
nam piłki, albo gdy tłumaczymy tekst napisany w obcym języku.
Są
w internecie moje zdjęcia z gór, ale też jest sfilmowana moja zabawa w Heleną
na wielkiej piłce, jest moja poczta i blog, są relacje z moich wyjazdów, a
wszystko to powtórzone miliony razy dla milionów osób i do tego dodana góra
najróżniejszych informacji. Moloch. Poznać internet rozbierając serwery i
rozplatając nitki światłowodów, to trochę tak, jakby anatom rozkroił mózg chcąc
poznać źródło ludzkich namiętności. To, co najistotniejsze w internecie, nie
jest rzeczą, właściwie nie jest już materialne, albo materialności ledwie
dotyka, będąc nieskończonym ciągiem zmian stanu materii na poziomie atomowym w
twardych dyskach serwerów i w moim własnym komputerze. Zmian tak drobnych, że
niewidocznych nawet pod mikroskopem.
Dzięki
internetowi znam parę osób, o niektórych wiem całkiem sporo, ale ta znajomość
utrzymywana jest dzięki owej istniejąco-nieistniejącej sieci. Czasami dziwnie
się czuję, gdy uświadomię sobie ten fakt.
Pisząc
o subatomowych zmianach materii twardych dysków, dotarłem do drugiej rzeczy,
która znika ze świata materialnego, do pieniądza.
Kiedyś
pieniądzem były drogie metale: złoto, srebro, miedź. Nie było wtedy żadnej
umowności, ponieważ moneta miała wartość sama w sobie – wartością metalu
użytego do jej wybicia.
Później
ustalono wartość symboliczną: macie tutaj monetę z aluminium lub niklu, ale my,
Wielce Ważny Bank, gwarantujemy, że ta moneta ma wartość 0,05 g złota. Później
wyszło, że łatwiej postawić pieczątkę gwarantującą wartość na kawałku papieru.
Nota bene: na taki pomysł nie tylko zwykli ludzie, ale i bankowcy sprzed
stuleci, wzruszyliby ramionami albo puknęli się w czoła. Jeszcze później
zaczęto rezygnować z ustalenia wartości monety w stosunku do złota, a ustalano
ją w stosunku do możliwości jej zamiany na towary i usługi; nie złoto więc, a
dostępność dóbr decydowała (i decyduje) o jej wartości. To kolejny poziom
umowności, przeniesienie wartości z prostego porównania wartości monety i
metalu, do skomplikowanego i niejednoznacznego, ale jednak obecnie precyzyjnego
porównania do stanu gospodarki kraju emitującego tę symboliczną wartość.
Ostatnio
dochodzimy do kolejnego piętra symbolizmu i umowności: rezygnujemy z monety i z
banknotu przyjmując, że ten złoty ekwiwalent, ta drobina umożliwiająca dostęp
do dóbr, to nic innego, jak zapis dokonany na twardym dysku komputera stojącego
gdzieś tam. W nim mamy swoje złoto, swoje pieniądze, w których zaklęta jest
wartość ludzkiej pracy i jej owoce – usługi i towary. No i w ten sposób
równowartość zagranicznych wycieczek i samochodów stała się niematerialna, tych
pieniędzy właściwie nie ma, są czystą umownością. Znikają z materialnego
świata.
Podobnie
znikają zabezpieczenia naszych pieniędzy. Kiedyś były to kamienie zakrywające
skrytkę, kłódki i schowki, sejfy z wyrafinowanymi zamkami, teraz są hasła
bankowe, loginy i kody potwierdzające. Kłódki, których w świecie przedmiotów
nie ma.
Co
dalej? Co jeszcze zniknie z naszego świata przedmiotów, mimo iż będzie nadal?