170116
W
nocy miał padać śnieg. Lubię świeży puch na szlaku, ale nie na drodze, więc
trasę wybieraliśmy możliwie krótką i bez podjazdów górskimi serpentynami; jak
się okazało, niezupełnie udało się mi to omijanie. Wstałem przed trzecią, o
piątej zabrałem Tomka spod Wrocławia i pojechaliśmy pod Wałbrzych, do
Boguszowa, gdzie na końcu bocznej uliczki zostawiliśmy samochód i krótko po
siódmej, w szarówce zimowego świtu, wyruszyliśmy w drogę. początek trasy
Niżej było ledwie 3 stopnie mrozu, śniegu niemal wcale, a tam mróz szczypał twarz i mroził palce, a świeżego śniegu, lekkiego i sypkiego puchu, było ponad 10 centymetrów. Świt był zachmurzony, czerwony, granatowy i szary, śnieg skrzypiał pod butami, palce zaciśnięte na kijach marzły, mróz wciskał się pod wiatrówkę. Wyjąłem z plecaka ostatnią swoją broń, zawsze noszony zapasowy sweter, na szyję założyłem komin, czapkę naciągnąłem na uszy i poszliśmy zielonym szlakiem na Chełmiec.
Niżej było ledwie 3 stopnie mrozu, śniegu niemal wcale, a tam mróz szczypał twarz i mroził palce, a świeżego śniegu, lekkiego i sypkiego puchu, było ponad 10 centymetrów. Świt był zachmurzony, czerwony, granatowy i szary, śnieg skrzypiał pod butami, palce zaciśnięte na kijach marzły, mróz wciskał się pod wiatrówkę. Wyjąłem z plecaka ostatnią swoją broń, zawsze noszony zapasowy sweter, na szyję założyłem komin, czapkę naciągnąłem na uszy i poszliśmy zielonym szlakiem na Chełmiec.
Pierwsze
kilometry wiodą ładnymi, odkrytymi zboczami górskimi, w których znajdowaliśmy
podobieństwo do swoich gór, ja do Kaczawskich, Tomek do zachodnich Tatr. W
połowie drogi, w jednym z nielicznych miejsc widokowych, w przerwie między
drzewami, widzieliśmy wschód słońca nad Górami Suchymi.
Przejaśniało się, w
powietrzu wisiała lekka mgiełka nadając górom wokół wrażenia zmrożenia,
zamarcia świata w okowach zimna, którego niskie i też zimne światło słońca nie
miało szans ogrzać, mimo rozpalenia wysokiej i intensywnej łuny nad
czarnogranatowymi szczytami.
Zaczynał
się dzień najprawdziwszej zimy, dzień, o jakim myślimy wspominając
najpiękniejsze dni tej pory roku: świeży, czysty, puszysty śnieg, drzewa pod
białym czapami, mroźne i suche powietrze, brak wiatru i słońce – czarodziejski
malarz. Rzadko zdarza się widzieć takie barwy śniegu, jakie widzieliśmy tego
dnia: od szarobiałych o brzasku, poprzez niebieskie jego odcienie w cieniu, po
przepyszne skrzenie się diamentami i złotem w słońcu. Czarno-biały wszak las
oglądany pod słońce lśnił roziskrzoną bielą i jaśniejącymi żółciami, a opadający
z drzew śnieżny pył stawał się w słońcu srebrzystym, perłowym i złotym
migotaniem tysięcy drobin światła. Raz taki czarodziejski proszek wpadł prosto
za mój kołnierz, ale w dotyku był normalny, zimny i mokry.
Wydawało
mi się, że spod krzyża, ogromnie wysokiej i ogromnie brzydkiej stalowej
konstrukcji postawionej na szczycie Chełmca, jest widok na miasto, ale jeśli
nawet był, to teraz drzewa już go zasłoniły. Na szczęście świeży śnieg zasłonił
też śmieci tam wyrzucane przez licznych „turystów”. Na trzech wieżach
antenowych osiadły nieprzeliczone talerze anten kierunkowych i szron, razem
tworząc ciekawą kompozycję oglądaną na tle czystego błękitu nieba. Rozglądałem
się wokół szukając dawnych śladów, nie tylko moich, o czym napiszę w post
scriptum. Chełmiec
Ze
znalezieniem szlaku prowadzącego ku Trójgarbowi mieliśmy takie same kłopoty,
jakie miałem będąc tutaj sześć lat temu - po prostu szlak kończył się na
oznakowanym drzewie, dalej ni znaków, ni ścieżki. Poszliśmy na przełaj, klucząc
w wyszukiwaniu przejść między drzewami na zaśnieżonym zboczu o pochyłości 35 –
40 stopni. W połowie stoku o trzystupięćdziesięciometrowej różnicy poziomów
odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy w stronę Trójgarbu. U stóp góry spotkaliśmy
pierwszą, a na szczycie drugą dziewczynę, obie zaimponowały nam swoim samotnym
wędrowaniem. Ach!, była jeszcze jedna niewiasta: we wsi Lubomin na kwadrans
dołączyła do nas leciwa dama. Byłem zdziwiony nie tylko jej opowieścią o swoim oryginalnym
marzeniu, ale i dotrzymaniem nam kroku na drodze pod górę.
Na
Trójgarb weszliśmy wygodnym, równym żółtym szlakiem wiodącym lasem, tylko z
kilku miejsc widać było dal, ale w ten dzień, tak czysty, śnieżny i słoneczny,
w mało znanych górach, widoki te czyniły niemałe wrażenie. Czarnogranatowy,
poprószony bielą, stromy i wyniosły masyw Chełmca widziany na tle błękitu nieba
wydawał się daleką górą. Trójgarb
Chyba pod wpływem tego wrażenia zaczęliśmy powątpiewać
w powrót przed zmrokiem, ale poszliśmy dalej. Uznałem, że skoro niebo i śnieg
są czyste, drogę widać będzie nawet po zmroku. O godzinie czternastej byliśmy
na szczycie; podaliśmy sobie dłonie, Tomek sprawdził GPS - wskazywał 13 km
drogi za nami. O której dojdziemy do samochodu? Wypiłem herbatę, do kieszeni
włożyłem dwie kanapki, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół, tym razem
zielonym szlakiem.
Szliśmy
ścieżką trawersującą brzeg stromego i głębokiego jaru. Nachylenie stoków wynosi
tam do 45 stopni, idzie się lasem świerkowym. Świerki! Te, które widziałem na
zboczach Trójgarbu były wyjątkowo ładne: strzeliste, wysmukłe, zgrabne niczym
modelki i równie pięknie wyglądające.
Niżej,
przy dnie jaru, leżą splątane martwe drzewa, a jeszcze niżej, tak głęboko, że
ledwie go widać, płynie strumień. Śnieg na lewym stoku skrzył się i świecił
barwami niskiego słońca prześwitującego między drzewami, prawy stok, w cieniu,
miał cudne, tak rzadko widziane, niebieskie zabarwienie podobne do koloru
czystego nieba zimowego o brzasku.
W
dolinie między obiema górami szlak zatacza spore półkole omijając strome
zbocze; Tomek, patrząc na ekran GPS, uznał, że jeśli uda się nam przejść lasem
pod górę, zaoszczędzimy sporo czasu. Z obawą, podejrzliwie patrząc na czarne
plamy skał na stromym stoku, zgodziłem się. Poszliśmy. Tomek dobrze prowadził:
idąc zakosami nabierał wysokości, ja drapałem się za nim wbijając kanty butów w
śnieg i podpierając się kijami. Na szczycie zbocza była nasza droga i szlak.
Nieco dalej, w świerkowym lesie, zdarzyło się coś, co bardzo lubię – ciekawy
zbieg okoliczności, swoiste zapętlenie czasu i zdarzeń. Otóż kolega pokazał mi dziwne
ślady odbite w śniegu: trzy bodajże podłużne poduchy i jakby ślady dużych
pazurów przed nimi. Nie znam się na tropach, powiedziałbym, że te wyglądały jak
ślady psa, ale parokrotnie powiększone i o nieco zmienionych proporcjach, albo
– błysk wspomnienia - albo harpi!
Oto
fragment opisu mojego przejścia tym lasem przed ponad sześcioma latami.:
„Zbocze Chełmca pokrywał
rosły las bukowy, a w dolinie rósł bór świerkowy. Gdy wszedłem w niego, od razu
zrobiło się cicho i ciemno. Jedynym jasnym miejscem była zabłąkana plama słońca
na pniu drzewa, w tym ciemnym lesie przyciągająca wzrok niczym motyl w zimowej
martwocie, a jedynym dźwiękiem usłyszanym gdzieś w koronach drzew, był
rytmiczny świst powietrza bitego skrzydłami dużego ptaka. Przez moment
oczekiwałem uderzenia dziobem jakiejś harpi w tył mojej głowy - dziwne są nasze
skojarzenia...”
Wniosek
wydaje mi się oczywisty: w tym lesie mieszka przynajmniej jedna harpia!
W
ciągu półtorej godziny marszu bez przerwy doszliśmy do stóp Chełmca. Strome
zbocze pięło się przed nami ponad trzysta metrów w górę, ale że mieliśmy wiele
kilometrów w nogach i słońce ledwie świeciło między drzewami, uznaliśmy, że
warto spróbować obejść górę wypatrzonymi na mapie dróżkami i już za szczytem
wejść na nasz szlak. Wiem, jak jest z takimi drogami, ale orientacja była
łatwa: wystarczyło mieć górę po lewej, żeby obchodzić ją, a las był na ogół
czysty, wysokopienny. Poszliśmy. Las tworzyły buki i jawory, na sporych
połaciach nie rosły żadne inne drzewa. Wyobrażałem sobie te miejsca w lecie i
wczesną jesienią, w czasie przebarwiania się liści. Oczywiście odgałęzienia
prowadzącego do szlaku nie było, więc znowu poszliśmy bezdrożem po stromym
zboczu i znowu Tomek prowadził posiłkując się GPS. Gdy już doszliśmy do szlaku
w oczekiwanym miejscu, miałem chwilę satysfakcji: droga, którą wybrałbym idąc
sam, niewiele różniła się od naszej. Na zboczach Trójgarbu przeżywałem lekki
kryzys sił w nogach, ale że szedłem swoim tempem (Tomek często czekał na mnie
na podejściach), wiedziałem, że kryzys minie – i tak było. Ostatnie kilometry
szło mi się dobrze, lekko i swobodnie. Po wyjściu z lasów zobaczyliśmy łunę
zachodu, miała kolor charakterystyczny dla mroźnych dni zimowych, kolor
czerwieni i szarzejącego granatu, a o godzinie 17.30, po ponad dziesięciu
godzinach marszu, doszliśmy do samochodu. Przeszliśmy 25 kilometrów pokonując
ponad kilometr różnicy poziomów. Poznaliśmy dwie góry widoczne z wielu miejsc w
Sudetach, a zobaczyliśmy je piękne w piękny dzień zimy.
----------------
----------------
Dopisek.
Dwie
były propozycje celu wyjazdu: Wałbrzyskie i Rudawy. Przychylałem się ku
Rudawom, ale gdy Tomek powiedział, że nie był jeszcze na Chełmcu, uznałem, że
on zobaczy tę górę, a ja nie tylko odwiedzę ją po sześciu latach niewidzenia,
ale i przypomnę sobie miejsca w pewien szczególny sposób związane ze mną. W 2003 roku pracowałem kilka dni w Wałbrzychu; był to
czas przygotowywania się do pisania mojej drugiej powieści, potrzebowałem
miejsc. Konkretnych, rzeczywiście istniejących miejsc widzianych własnymi
oczami. Skoro jestem tutaj, to dlaczego nie Wałbrzych? – pomyślałem. Skoro
widzę nad miastem tę górę, skoro robi na mnie wrażenie, to i na moich
bohaterach mogłaby – uznałem. Wziąłem dzień wolnego i spędziłem go na
szwendaniu się po mieście. Wybrałem ulicę, na której miała mieszkać Dorota,
wybrałem jej dom, poznałem drogę na przystanek autobusowy, widok z jej okna,
najbliższy sklep i pub, okoliczne uliczki. Do dzisiaj mam w pamięci komputera
opisy najdziwniejszych szczegółów, na które wtedy zwróciłem uwagę i które
zapisałem. Historia tych dwojga ludzi jest fikcją nie tylko z powodu jej
wymyślenia, ale i z powodu zatarcia granic między rzeczywistością, fantazjami
wyobraźni i magią mitów przeniesionych ze starożytnej Grecji, jednak dla mnie
była i jest prawdziwa – jak wszystkie wymyślone przeze mnie historie.
Po
powrocie ze szlaku pojechaliśmy do miasta, odnalazłem tamtą małą uliczkę i
domek, Tomek został w samochodzie, a ja
poszedłem na spotkanie z moją fantazją i z minionym czasem, z miesiącami spędzonymi
nad tekstami, z historią, która tam i na Chełmcu dotykała rzeczywistego świata.
Już
u siebie, w Lesznie, wróciłem do tamtego świata raz jeszcze: włączyłem La Notte
Vivaldiego, utwór tak ściśle związany z powieścią, że ilekroć go słucham, widzę
tamtą uliczkę wysadzaną kasztanowcami, a czasami i ich obojga, ludzi, którzy
spotkali się dzięki pewnej historyjce opowiedzianej przy winie przez
Arystofanesa w domu Agatona, jakieś 2400 lat temu.
Tak
oto splatają się w jedno trasa lunaparku i uczta sprzed wieków, fantazje
Platona i moje własne, urok gór i muzyka włoskiego księdza.
-------------------
Niżej kilka zdjęć wykonanych przez towarzysza mojej dzisiejszej wędrówki.: