060116
Spakowałem
wszystkie drobiazgi do torby, zaparzyłem herbatę w termosie, na pierwsze
śniadanie zjadłem dwa jabłka, popiłem mocną kawą, w drzwiach jeszcze omiotłem
wzrokiem pokój i świecąc sobie zapaloną latarką czołową, cicho wyszedłem z
uśpionego domu „Zaczarowanego ogrodu”. W kwadrans później zaparkowałem na szerokim
poboczu szosy w Rzeszówku, wiosce pod Świerzawą. Ten dzień miał być taki, jak
dwa poprzednie: bez określonych celów, spędzony na włóczeniu się, tym razem
między Kondratowym Wzgórzem a Jastrzębną. Parę lat temu zauroczyły mnie
wschodnie zbocza tej góry, najwyższej w okolicy.
Chciałem wrócić tam, zobaczyć
górę w zimowej scenerii, chciałem też odwiedzić nieodległe wzgórze, które
nazywam Dębowym nie wiedząc, czy ma swoją nazwę.
Będąc
wcześniej w tej okolicy, na szczyt Jastrzębnej nie wchodziłem – do dzisiaj.
Wiedziałem, że nic tam nie ma, ani skał wychodnych, ani widoków dalekich, ale
mnie też tam nie było, a być chciałem. Skrajem pól i lasu doszedłem w znany mi
zakątek, gdzie między rozłożystym dębem a pniem martwego buka zaczynała się
zarastająca dróżka, którą mogłem dojść pod szczyt góry. Lubię chwile, gdy
gdzieś na odludziu trafiam, kierując się ukształtowaniem terenu, drzewem albo
kamieniem, na znaną mi dróżkę ukrytą między drzewami. Tym razem pamiętałem
każde jej rozwidlenie i w rezultacie byłem pod szczytem nim rozwidniło się na
dobre. Las był jasny, bez zarośli i tak uprzykrzonych maliniaków, i chociaż
nachylenie pokrytego śniegiem stoku rosło, szło mi się dobrze. Im wyżej, tym więcej kamieni
omijałem i więcej spotykałem świeżych legowisk dzików.
Świerki i brzozy
zostawiłem niżej, szedłem lasem dębowo-bukowym. Pod samym szczytem kątem oka
spostrzegłem ruch, usłyszałem szelest liści i trzask łamanych gałęzi – i nim
zdążyłem się przestraszyć, zobaczyłem dzika uciekającego niemal spod moich nóg,
najwyraźniej mocniej przestraszonego ode mnie. Jeszcze parę kroków, zbocze
zmieniło się w obły wierzchołek, zatrzymałem się i rozejrzałem. Leśne
pustkowie, do najbliższej drożyny pół kilometra, wiele drzew powykręcanych
wiatrami, zębiska skał wystające ze śniegu i cisza. Byłem na Jastrzębnej. dróżka na Jastrzebną
Zszedłem
do drogi, a nieco dalej, na rozdrożu, skręciłem w drogę obiecującą wyprowadzić
mnie na tamte odsłonięte wschodnie zbocza. Obietnicy dotrzymała, chociaż nie od
razu, bo za pierwszymi łąkami znowu były lasy. Przesmyk między nimi okazał się
być gęstym młodniakiem brzozowym, nie do przejścia, a droga gdzieś sobie poszła
zostawiając mnie samego. Nie mam jej tego za złe, wszak i ja z nimi też tak
postępuję, jeśli z jakichś powodów pasuje mi taka niewierność. Znalazłem inną,
chyba chciała mnie wypróbować, bo kluczyła po lesie (żeby mnie zgubić?), ale w
końcu poddała się wyprowadzając na otwarte przestrzenie. Byłem tam, gdzie być
chciałem. Za pierwszej tutaj bytności świeciło słońce, była zielona jeszcze jesień,
wzrok leciał po odległe horyzonty, a dzisiejszy dzień jakby nie w pełni się
rozpoczął: krajobraz był jak obraz na starym telewizorze - mało kontrastowy,
biało-czarny, nieostry i zaśnieżony. Prószył drobny śnieg, coraz gęstszy i
gęstszy, widoczność spadła do kilometra.
Ledwie widoczny szczyt góry wystawał
ponad linię lasów podnóża, był surowy, szarogranatowy, miejscami przyprószony
śniegiem. Góra wydawała się zimną, większą i trudniejszą do zdobycia. Czyniła
wrażenie. Szedłem dróżką aż zobaczyłem, że chce uciec w las, wtedy porzuciłem
ją dla drugiej, później trzeciej i następnej. Szwendając się po okolicy
zszedłem do wioski, do Kondratowa, wróciłem na łąki i szedłem bezdrożami tam,
gdzie oczy poniosły. Czasami na ten śnieżący, smutny, mało wyraźny i pozbawiony
kolorów obraz nakładał się inny, słoneczny i kolorowy, ciepły i uśmiechnięty.
Chciałem go i jednocześnie nie chciałem widzieć, bojąc się zmian odbioru
dzisiejszego dnia, tak odmiennego od tamtego. Chciałem dostrzegać zimowy urok
tego mojego przecież dnia, przeżywanego tutaj i teraz. Dnia nie do powtórzenia,
więc nie powinienem widzieć go gorszym od tamtego słonecznego. Takie myśli miewam często w czasie
zimowych wędrówek. Bywa, że wyobraźnia wespół z pragnieniem wygrywają ciągnąc
mnie za sobą, ku słońcu i kwiatom na łąkach; bywa, że poddam się i pójdę za
nimi, ale gdy na progu odwrócę się i spojrzę na ten zimowy dzień, łzy stają mi
w oczach, bo mam wrażenie jego zdrady.
Idąc
w stronę Dębowego Wzgórza, doszedłem do lokalnej szosy wysadzanej jesionami.
Widząc dwa szpalery tych drzew, a były wśród nich okazy naprawdę duże
(najgrubszy miał ponad metr średnicy), schowałem się za pniem jednego z nich
zarządzając przerwę. Padał gęsty śnieg, na szczęście suchy, więc nie groziło mi
przemoknięcie. Otrzepałem siebie i plecak z białego puchu, napełniłem kubek
herbatą i zadarłem głowę na korony jesionów. Kiedyś nieopatrznie uznałem, że
odmiana wyniosła gubi nasiona, czyli samary, a pensylwańska nie. Później raz i
drugi zobaczyłem jesiony niewątpliwie wyniosłe z gęstymi wiązkami samar, więc tamten
wniosek był błędny. Tutaj, nade mną, niektóre osobniki nadal trzymały samary,
inne nie. Starałem się wychwycić różnice między nimi, do kilku drzew nawet
podszedłem i naginałem do oczu ich gałęzie, ale do niczego nie doszedłem. Mimo
dość wyraźnych różnic w pokroju i w uformowaniu gałązek, wszystkie
zidentyfikowałem jako wyniosłe, a to po wyglądzie ich pąków: były bardzo,
bardzo czarne. Nadal nie wiem, jak odróżnić odmiany jesionów nie widząc koloru
ich pąków, bo różnice w wyglądzie nie są jednoznaczne.
Na
wschód od szosy rozciągają się rozległe pola, w paru miejscach nabrzmiewające
wzgórzami. Według encyklopedii to najwyższe nie jest Kondratowym Wzgórzem, jak
wcześniej sądziłem, a sąsiednie, nieco niższe. Pewności nie mam do dzisiaj, ale
że byłem na obu wzniesieniach, na pewno byłem na Kondratowym. Szedłem wprost na
Dębowe Wzgórze – małe wzniesienie na rozległości pól z zagajniczkiem na
szczycie. Śnieg ustał, widoczność poprawiła się, wiatr był niewielki.
51.033753, 15.985865 Dębowe Wzgórze
Źle
się idzie zamarzniętymi polami, zwłaszcza gdy są pokryte cienką warstwą śniegu.
Grubsza wyrównuje nierówności, cienki śnieg tylko je maskuje, a że są zmrożone,
nie poddają się pod naciskiem buta, które wykręcają się na boki, zjeżdżają z
wierzchołków grud, wpadają w bruzdy. Kije pomagają, ale i przeszkadzają, bo
lubią swoimi końcami klinować się w szczelinach.
Na
Dębowym rośnie kilka brzóz, jedna sosna, którą przywiało nie wiadomo skąd, i
kilkanaście dębów, kilka z nich okazałych. Miedzy drzewami jest czysto i jasno,
w ciepłe dni chciałoby się położyć na trawie pod drzewami, posłuchać skowronka
i popatrzeć na rozległy świat wokół. Z jednej strony widać Jastrzębną, z
drugiej Czartowską Skałę, do której kiedyś pędziłem chcąc zdążyć zobaczyć
zachód słońca ze szczytu. Dzisiaj dostrzegłem słupek na szczycie Dębowego,
typowy betonowy lub granitowy słupek ustawiany na wzniesieniach i górach; może
więc ma ono swoją nazwę? Nie wiem tego.
Drogą
biegnącą brzegiem lasu wracałem do wioski. Ciszę tak charakterystyczną po
opadach śniegu przerywały odgłosy odległych wystrzałów, a słyszałem je cały
dzień i to z różnych kierunków. Wystrzelają wszystkie jelenie i sarny –
niechętnie pomyślałem o myśliwych, zwłaszcza po wyobrażeniu siebie jako
przypadkowego celu jakiejś zabłąkanej kuli. Dzisiaj widziałem jelenia: wyszedł
z lasu sto metrów ode mnie, chwilę patrzyliśmy na siebie, nim spokojnie, bez
paniki, pobiegł dalej. Duże, ładne, niemal dostojne zwierzę. Sarnom brakuje
dostojeństwa, ale nie brakuje wdzięku. Ilekroć uciekają przede mną, chcę wołać
za nimi, żeby nie uciekały, nie bały się mnie. Gdyby podchodziły do mnie, napełniałbym
sarnimi smakołykami połowę plecaka. Jak im to wytłumaczyć? W powietrzu krążyły
kruki (tak mi się wydaje, pewności nie mam) – czarne krzyże powoli zataczające
koła i kraczące głośno. Ten ich głos jest niesamowity, jakby lodową śmierć
wzywały.
Byłem
zmęczony, wracałem więc do samochodu, mimo iż do zmierzchu brakowało jeszcze
trzech godzin. Na brzegu lasu usiadłem na pniaku kładąc nań płat specjalnej
gąbki otrzymanej kiedyś w prezencie od Tomka; w zimie bardzo się przydaje.
Wyciągnąłem nogi i rozglądałem się wokół. Anonimowe miejsce w zastygłym lesie,
ostatnia przerwa, ostatnia godzina trzydniowego włóczenia się po kaczawskich
pagórkach. Ostatni kubek herbaty i stała towarzyszka tych trzech dni – cisza,
której nie przerywały odległe wystrzały lub szum samochodu, a nawet podkreślały
ją. Cisza zimowego świata. Patrzyłem na przysypane śniegiem gałązki świerku
rosnącego przede mną; zza nich wychylał się mały dąb pokazujący mi brązowe liście
– jedyny chyba kolorowy akcent w czarno-białym lesie.
Dobrze mi tam było, nie
chciałem wracać. Po głowie plątały mi się samopas myśli o samotności wśród
ludzi, o przeżywaniu piękna i miłości, tych dwóch najważniejszych stanów
ludzkiego ducha, o takich miejscach jak to – bezludnych i istniejących tylko
dla siebie, bez rozterek i pragnień niemożliwych do spełnienia. Na koniec
przyszły myśli o czasie, moim czasie. Chyba uśmiechałem się zapatrzony w swoje
myśli.
W
końcu zimno wstrząsnęło mną, wstałem więc, założyłem plecak i poszedłem do wsi.
W
samochodzie nagle zrobiło mi się szkoda tych dwóch godzin pozostałych do
zmierzchu. Jechałem nieuważnie, wzrok uciekał mi na boki, myszkując po mijanych
wzgórzach. Raz i drugi, widząc coś ładnego, chciałem się zatrzymać, jednak
jechałem dalej. W końcu zatrzymałem się na parkingu w Nowej Ziemi, zobaczywszy
miedzy drzewami wielką wyrwę w skalnym zboczu. Poszedłem tam, ale droga nagle
skończyła się na brzegu Kaczawy. Lustrowałem rzekę, jednak nie znalazłem
miejsca do przejścia dnem, nawet w moich wysokich i masywnych butach. Trzeba
by szukać gdzieś mostu – westchnąłem i zawróciłem. Później znalazłem to miejsce
na mapie, kiedyś wrócę tam.
(...)o takich miejscach jak to – bezludnych i istniejących tylko dla siebie, bez rozterek i pragnień niemożliwych do spełnienia(...)
OdpowiedzUsuńTe słowa przywiodły mi na myśl pewne wspomnienie. Wiele lat przed erą komputerową idąc brzegiem Kaczawy podniosłem z trawy kartkę wyrwaną z zeszytu, na której ładnym charakterem pisma ktoś napisał parę strof wiersza. Długo nosiłem ten karteluszek i gdy czułem samotność zaglądałem do jego treści. Kartka z wierszem gdzieś zaginęła, a ja niepocieszony na innym skrawku zapisałem wyczytane gdzieś sekwencję. Mój zapisek po jakimś czasie podzielił los znalezionej kartki z zeszytu. I wtedy z pamięci spróbowałem odtworzyć słowa wiersza i tamtego zdania.
Szkoda kwiatów kwitnących gdzieś na ustroni,
gdzie nikt nie zna ich barw ani woni.
Szkoda młodości, którą wiek przegoni.
szkoda miłości, którą czas roztrwoni.
Szkoda wysiłku, który nic nie znaczy,
szkoda życia w żałości i rozpaczy.
Najdroższym skarbem człowieka jest życie. Dane mu jest ono tylko jeden raz. Więc należy je teraz przeżywać tak, aby w przyszłości nie odczuwać męczącego żalu po latach spędzonych bez celu
Znalezienie kartki, jej noszenie i czytanie w trudnych chwilach, w moim odbiorze było uroczym spotkaniem z nieznaną osobą, która kartkę zgubiła. Niezamierzony i przedziwny związek zawiązał ten ktoś z Tobą. Bardzo mi się spodobała ta historyjka i Ty w niej.
UsuńTo, co dalej piszesz, jest prawdą i tylko prawdą, wszak o tym pisała do mnie Diana z ostatnich swoich dniach. To pole moich nieustających zmagań ze sobą – żeby wyrwać się wyżej i żyć jaśniej.