121116
Z
Proboszczowa na Sądreckie Wzgórza, następnie Sądrecko, Bełczyna, zielonym i
żółtym szlakiem do osady Zielonki pod Twardocicami, wzgórza Skowronek i
Jedlina, powrót do Proboszczowa Drogą Zielonki.
Plany
na dzisiejszą trasę miałem bardzo niewyraźne: może tam, a może tutaj. Dopiero w
rezultacie wieczornej rozmowy z moją gospodynią, zdecydowałem się przypomnieć
sobie drogi Sądreckich Wzgórz i poznać okolice na północ od Ostrzycy.
Pierwszą
część trasy znałem nieźle, ale oprócz chęci odwiedzenia tych ładnych i
lubianych miejsc, kierowała mną potrzeba dokładnego ich opisania na potrzeby
Zaczarowanego Ogrodu. Tutaj, w oryginalnych (czyli skopiowanych z moich
„dopisków”) tekstach nie zamieszczam opisów w rodzaju „idź sto metrów i skręć w
lewo” uznając, iż ważniejsze są wrażenia niż metry. Wybierając się na wędrówkę,
należy mieć mapę i umieć z niej korzystać, jednak niedzielni turyści bywają
niewiarygodnie wygodni, a właśnie z myślą o nich miałem sporządzić opisy.
Wzgórza
przecinają na krzyż dwie drogi: jedna biegnie z góry mapy na jej dół, druga,
pozioma, jest Dzwonkową Drogą. Ach, tutaj uwaga dla czytelników bloga: zacząłem
zamieszczam mapy obejmujące trasy wędrówek, aby czytający miał przestrzenne
wyobrażenie drogi i żebym ja był zwolniony z podawania zbyt dużej ilości nazw,
jako że zaciemniają one tekst.
Obie
drogi są wygodne do marszu, równe, niemal bez podejść, obie biegną rozległymi
polami, miejscami skrajem lasów, prawie zawsze z dalekimi widokami wokół. Jak
wszystkie drogi kaczawskie, i te zdobione są różanymi krzewami, głogami,
jabłoniami i czereśniami, ale dość często spotyka się też brzozy i dęby. Piszę
o przydrożnych drzewach, ponieważ mają one zdolność zmieniania zwykłej polnej
drogi w urocze zakątki pełne rozmaitości życia, swoistego uroku dzikości i
jednocześnie swojskości, których to cech brakuje, w moim odczuciu, parkowym
alejkom.
Zza
grzbietu łagodnego wzgórka stopniowo, w miarę zbliżania, wyłaniało się duże
drzewo. Gdy podszedłem bliżej, rozpoznałem dąb okazałych rozmiarów, przy nim
różę i głóg. Na drzewie dużo jeszcze było kolorowych liści, na krzewach
czerwone owoce. Patrzyłem na pień dębu, na leżące wokół żołędzie, i pomyślałem,
że w ciepły letni ranek usiadłbym tutaj i wypił poranną kawę. Obejrzałem się:
domy wioski chowały się w ziemi, tylko dachy im wystawały, a nad nimi wznosiło
się zalesione wzgórze Niedziałek. Przede mną wstążka drogi zgrabnym łukiem
biegła w stronę ściany lasu. Uśmiechnąłem się do niej i poszedłem dalej.
Sądrecko
jest wioską wyjątkową: na łące, albo pod lasem, widzi się kępę drzew; z bliska
rozpoznać można zdziczałe sady owocowe i inwazyjne wierzby iwy, a wśród nich
ruiny domów. Jeden tylko dom, jedyny w całej wiosce, jest zamieszkały. Parę już
razy, gdy przechodziłem obok, rozmawiałem z właścicielem – hodowcą i
plantatorem malin; dzisiaj powiedział mi, że został tutaj, bo okolica mu się
podoba. Gdy usłyszałem te słowa, poczułem sympatię do tego człowieka.
Do
jedynego gospodarstwa wioski warto wybrać się we wrześniu, by kupić przepyszne
i wielkie maliny dojrzewające z dala od przemysłu i samochodów. Raz jeden
miałem okazję posmakować je, obiecałem sobie wtedy, że gdybym kiedyś mógł być
we wrześniu w tych górach, na pewno wpadłbym do Sądrecka. Informacja dla
wygodnych: można tam dojechać samochodem.
Przechodziłem
obok tego domu chcąc wyjść na tyły zabudowań, ponieważ tam zaczyna się dróżka,
którą kiedyś poznałem, a dzisiaj chciałem przejść nią raz jeszcze z powodu jej
urody. Niewiele jej widać na moich zdjęciach, tam właśnie robionych; nie dość,
że fotograf ze mnie żaden, to jeszcze dzień był chmurny i szary.
Gdy
droga skończyła się, wszedłem w las kierując się ku Ostrzycy. Dukt się
skończył, znalazłem inny, ale i ten rozpłynął się wśród drzew, jednak lasy tam
nie są rozległe, na szosę wyszedłem ledwie 100 metrów od spodziewanego miejsca.
Chciałem poznać oznaczone szlaki okolic Ostrzycy, jednak ciężko mi się szło
tamtymi drogami. Znaków szlaku jest mało i są stare, część z nich jest ledwie
widoczna, co wymusza uważne patrzenie na mijane drzewa, a ja wolałbym patrzeć
na ściółkę w poszukiwaniu grzybów, albo tam, gdzie ładniej. Tak robiłem, no i w
rezultacie parę razy wracałem szukając przegapionego zakrętu szlaku. Grzybów
znalazłem dużo, kilkadziesiąt, a wszystkie były tymi podgrzybkami, które szare
są z wierzchu, a cytrynowe pod spodem, ze śladami czerwieni na nóżkach –
najwyraźniej zbierałem podgrzybki złotawe. Zbierałbym, jednak robaczki były tam
pierwsze… Zabrałem może dziesięć zdrowych. Lasy są już późnojesienne,
szeleszczące, niemal nagie. Tu i ówdzie jasne i bajecznie kolorowe kobierce
leżą pod klonami, a na drzewach wiszą pojedyncze liście, brzozy drżą o swoje
przerzedzone już znacznie listeczki, ale modrzewie przeżywają swoje
najpiękniejsze dni jesienne. Mówi się o nich, że rudzieją; gdy dzisiaj
patrzyłem na nie, wydawało mi się, że nie tylko rude było ich igliwie; ich
intensywną żółć nazwałbym kolorem szafranowym, ale nie wiem, czy słusznie.
Po
raz pierwszy szedłem tamtymi szlakami i po raz pierwszy zobaczyłem pogórze na
północ od Ostrzycy. Nawet jak na standardy kaczawskie wzgórza są tam
niewielkie, a między nimi rozległe i niemal zupełnie płaskie pola; tylko na
horyzoncie widać większe wzgórza. Jednak gdy wyszedłem z lasu i otworzył się
przede mną rozległy widok, zobaczyłem wzgórze tak kusząco ładne, że po prostu
skręciłem ku niemu. Z mapy dowiedziałem się, że i jego nazwa jest ładna:
to Skowronek. Opasują go pola, ozdabiają kępy drzew na podejściu, a na szczycie
rośnie ładny, jasny zagajnik dębowo-brzozowy. Siedziałem pod dębami widząc
między ich zielono-żółto-brązowymi koronami bliską Ostrzycę. Dla widoku tego
wzgórza i dla widoków oglądanych ze szczytu, na pewno pójdę tam jeszcze.
Zgodnie z planem wracałem Drogą Zielonką, ponieważ drogi i
miejsca mające swoje miano budzą moją ciekawość. Jej nazwa zapewne ma związek z
Zielonką, nazwą osady do której biegnie, ale o tej porze roku nazywać się
powinna Drogą Czerwoną, a to z powodu wyjątkowo dużej ilości dębów czerwonych
rosnących przy niej. Ich liście, oryginalnie szpiczaste, przebarwiają się na
intensywne kolory czerwieni, czasami buraczkowego odcienia, czasami czerwień
miesza się z brązem. Skoro w późne popołudnie chmurnego dnia listopadowego było
tak dużo kolorów na tej drodze, w świetle słońca niewątpliwie patrzyłbym na
oszałamiającą feerię barw.
Parę
razy widziałem na miedzach niewielkie drzewka bez liści, ale przyciągające
wzrok czerwoną mgiełką otulającą je; z daleka wyglądają bardzo malowniczo,
rosnąc na miedzach szarych pól. Z bliska okazało się, że ich kolor jest od
tysiąca drobnych… listeczków?, które z bliska miały barwę różu zabielonego
mlekiem. Próbowałem poznać nazwę drzewka przy pomocy googli, ale program uznał,
że szukam pąków i pokazywał mi ich tysiące.
Dopiero
parę dni później, złożony niemocą, mając czas, poszukiwania podjąłem.
Próbowałem nakierować google na blog Chwile zaChwycone w przekonaniu, iż kiedyś
widziałem tam takie drzewko, ale o co się pytać, skoro nie pamiętam nazwy? No i
te różowe coś: przecież nie mogą być to kwiaty, nie w listopadzie, na nagim
drzewie. Anika, właścicielka bloga, też mając kłopot z identyfikacją, wpadła na
pomysł zapytania o czterograniaste – ja bezradnie przeszukiwałem strony i już
miałem je zamknąć, gdy dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem zdjęcie: to
trzmielina pospolita. Tutaj podaję adres strony bloga Aniki. Różowe coś okazało
się być torebkami z nasionami.
Idąc
do Zaczarowanego Ogrodu, przeszedłem całą wieś mierzącą kilka kilometrów;
ciemno już było, gdy skręciłem na podwórze.