Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 4 grudnia 2016

Dal i różane zbocza


131116

Dudziarz, Straconka, Leszczyniec, Komarno.



Będąc w czerwcu na Dudziarzu, widziałem tak ładne zakątki południowo-zachodnich zboczy, że dzisiaj wróciłem tam dla ich dokładniejszego poznania. Daleka to była droga przez moje góry: z Proboszczowa, gdzie nocowałem, trzydzieści kilometrów specjalnie wybranymi bocznymi drogami Gór Kaczawskich; jechałem z północnego pogórza na południowe krańce tych gór; z małych wzgórz w najwyższe góry, chociaż tak po prawdzie, także te najwyższe nie są wysokie. Dobrze jednak, że urok gór nie tylko w ich wysokości.

Po raz pierwszy w tym roku skrobałem szyby samochodu; termometr pokazywał 4 stopnie, a wyżej, pod Dudziarzem, było osiem stopni mrozu. Na szczęście szosy były czarne, jechało się dobrze. Lubię jeździć tymi wąskimi, podrzędnymi drogami. Nierzadko mają szerokość trzech metrów i zatoczki do mijania się samochodów, a one same nie omijają żadnej okazji wjechania na szczyt wzgórza lub wpadnięcia na dno doliny, między przycupnięte tam domy. Niemal na całej swojej długości zakręcają; meandrują omijając kamienie lub domy, dawno nieistniejącą przeszkodę albo nie wiadomo co. Ilekroć jadę takimi drogami, mam wrażenie ich zwiewności, tak lekkiego trzymania się ziemi, że – wydaje mi się – mocniejszy wiatr zdmuchnie je z trawy.




Samochód zostawiłem w zwykłym miejscu, między Dudziarzem a Różanką, i poszedłem na zbocze porośnięte laskiem różano-głogowym. W czerwcu widziałem go w początkowej fazie kwitnienia róż, dzisiaj krzewy obsypane były czerwonymi owocami i przyprószone pierwszym śniegiem. Czy były brzydsze? Nie, były swojskie. Na te czerwcowe patrzyłem jak na dziw, listopadowe są moimi, znanymi, tyleż razy widzianymi.

Zbocza nie są jednorodnymi pochyłościami łąk schodzących w dół, a wieloma mniejszymi stokami oddzielonymi od siebie grzbietami albo odwrotnie – dolinkami. Lasy schodzą wąskimi pasmami drzew w doliny, a łąki podchodzą wysoko, blisko już szczytów, coraz węższymi zakolami traw wciskającymi się między drzewa. Tutaj widać mało używaną drogę, tam bardziej stromy, niemal urwisty fragment zbocza, obok stoi wysoka brzoza, jest cała żółta, przyciąga wzrok, a dnem płynie mały strumyczek. Są tam miejsca, z których widać kilka stoków, jeden za drugim, a każdy nachylony jest w innej płaszczyźnie. Ma się wrażenie ich zazębiania, czy przenikania: stok najdalszy znika w niewidocznej stąd dolince, bo zaraz pokazać się nieco bliżej, ale w innym ustawieniu; gdy patrzę na niego, on stacza się za grzbiet mojego stoku. Podchodzę tam i widzę, jak tamten dalszy biegnie do mnie z dna dolinki, a ten mój ucieka spod nóg, pędzi pod górę i znika na tle nieba.






Po niewielkim obszarze kilku kilometrów szwendałem się niemal cały dzień. Na mapie ten obszar jest wyznaczony trzema słoneczkami punktów widokowych. Chodziłem zboczami, a gdy widziałem dróżkę znikającą między drzewami, szedłem nią. W lesie próbowałem zorientować się gdzie jestem, znajdowałem inną drogę i nią schodziłem na odkryte zbocza.

Mróz wysuszył mokre drogi leśne. Z mniejszych kałuż znikła woda odsłaniając ostre szpice zamarzniętego błota, większe kałuże pokryły się lodem, po którym ślizgały się groty kijów. Droga chrzęściła łamanymi moim ciężarem kolcami ziemno-lodowymi, buty wyginały się na skamieniałych nierównościach, a kije stukały o lód lub w poślizgu zgrzytały ostro. W tamtych lasach byłem już wcześniej, zapamiętałem połacie świerkowego boru, ale dopiero dzisiaj zauważyłem wśród nich daglezje. To moje dzisiejsze odkrycie jest kolejnym przykładem zależności między wiedzą, a postrzeganiem szczegółów bogactwa świata wokół nas. Wiedza otwiera nam oczy, pozwala widzieć; wzbogacając nasz obraz świata, czyni bogatszymi nas samych.





W wielu miejscach całych Sudetów widać starania leśników, by lasy uczynić bardziej różnorodnymi i bardziej podobnymi do dawnych naturalnych lasów sudeckich. Czasami, gdy patrzy się uważnie, albo gdy zaznajomi się z treścią tablic informacyjnych, tu i ówdzie stawianymi przez ludzi lasu, doznać można zdziwienia skalą tych prac oraz wiedzą potrzebną do ich zaprojektowania i wykonania.

Dotarłem do pierwszych domów Komarno, tam zobaczyłem nowe znaki niebieskiego szlaku o zmienionym przebiegu, ale też poznałem ładną uliczkę, a przy niej wyjątkową nieruchomość. Jest niemal dokładnie taka, jaką chciałbym mieć: duża, parohektarowa działka zadrzewiona nie tylko iglakami i niski, rozczłonkowany dom postawiony w głębi, z dala od ulicy i sąsiadów. Chciałbym mieć w takim domu wielkie okna w salonie, przez które widziałbym dal, i prawdziwy kominek z kamienia. Za domem, pod dachem, suszyłaby się sterta grubo porąbanego przeze mnie drewna.

Kiedyś, gdy będzie wielka kumulacja, zagram w totolotka i postawię taki dom; wtedy wezmę na ręce moją żonę, przeniosę ją przez próg i powiem:

-To jest twój dom.

Dwa razy w ciągu dnia zaświeciło słońce. Świat nabrał kolorów i przejrzystości, a mój aparat zgodził się na robienie jako takich zdjęć. Jakże słusznie zauważył mój kolega: fotografia do światło. Tak jest, przecież etymologicznie znaczy tyle, co rysowanie światłem. Problem w zrobieniu dobrych zdjęć (oczywiście poza całą rozbudowaną stroną techniczną) polega na odmienności rejestracji otoczenia: aparat tylko zapisuje światło, człowiek patrzy na krajobraz przez pryzmat swojego ducha, a na dokładkę jego własne oprogramowanie graficzne o niebo przerasta umiejętności najbardziej wyrafinowanych programów komputerowych. Przejrzystość powietrza poprawiła się do tego stopnia, że Śnieżkę i Śnieżne Kotły – oddalone ode mnie o ponad 10 kilometrów – widziałem bardzo wyraźnie, a nawet jako tako dostrzegł je mój aparat przy dużym zbliżeniu. Z każdego miejsca tych zboczy roztaczają się dalekie widoki na Rudawy, Góry Ołowiane, Sokoliki i Karkonosze aż po Szrenicę i skrawek Izerów. Urzeka odmienność kolorów i odległości: bliskie stoki Dudziarza w brązowych i żółtych, ale też zielonych barwach – i lekko niebieska, ale wyraźnie widoczna, dal najdalsza z białymi od śniegu karkonoskimi szczytami.









Widząc ze zbocza Dudziarza sznury samochodów na szosie w dole – kończył się długi weekend – wyjechałem godzinę przed zmierzchem, wszak nazajutrz miałem zacząć cały tydzień pracy w nieogrzewanej hali. Do Leszna jechałem ponad trzy godziny, całą drogę widząc czerwone światła samochodów przed sobą. Mając za sobą trzy dni wędrowania, jechałem odczuwając rzadkie u mnie i zawsze krótkotrwałe nasycenie drogą.


czwartek, 1 grudnia 2016

O wydaniu książki


011216
Od wielu lat błądziła po mojej głowie myśl o wydaniu jakiejś części moich tekstów, ale było tak, jak często u mnie, czyli tak, jak z totolotkiem: fajnie byłoby wygrać, tylko trzeba by w końcu wybrać się do kolektury i wysłać zakład. Kilka lat temu zebrałem się w sobie i wysłałem do kilku wydawnictw próbki moich tekstów wybranych z dopisków. Nie o górach, a takich… właściwie o niczym, o wrażeniach i chwilach – tak je określam, także na blogu, gdzie jest ich sporo. O ówczesnych doświadczeniach napisałem parę słów tutaj.
Druga część tego tekstu, nota bene, jest właśnie typowo „dopiskowa” – o wrażeniach i chwilach.
Dwa wydawnictwa odpisały mi bardzo podobnie: dobre, ale na tym nie zarobimy. Dołóż nam, człowieku, pięć tysięcy, to wydamy. Byłem poruszony taką odpowiedzią: ja mam dopłacać, i to aż tyle?? Ponieważ ani nie jestem przebojowy, ani nie umiem zakręcić się wokół własnych spraw, a nadto łatwo się zniechęcam, sprawę odłożyłem na nieokreślone później.
Myśl o ponownej próbie pojawiła się we mnie niedawno, gdy nazbierało się sporo opisów moich sudeckich wędrówek. W mojej skali ocen lokuję je półkę niżej od dopisków, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż większość potencjalnych czytelników ocenia te teksty dokładnie na odwrót. Minęło ledwie dwa lata wahań i myśli pt. „Trzeba by wziąć się za to”, gdy któregoś wrześniowego wieczoru zapytałem google o adresy wydawnictw zajmujących się przewodnikami i turystyką, a z listy wytypowałem dwa.
Po wysyłaniu do tych wydawnictw przykładowych opisów wędrówek, wydawało mi się, że w zasadzie wszystkie mam gotowe, tylko skopiować je z oryginalnych „dopisków” w jeden dokument i już. Gdy ku mojemu zaskoczeniu (to wyraz mojej niewiary w powodzenie) po tygodniu otrzymałem list ze zgodą na wydanie i z prośbą o przysłanie całego tekstu książki, otworzyłem dopiski i uświadomiłem sobie, że prac przy nich jest mnóstwo. Na te moje „dopiski” składa się obecnie piętnaście dokumentów, a każdy liczy od 40 do 100 stron formatu A4 z pomniejszonymi marginesami; na dokładkę są w nich najróżniejsze teksty, istny groch z kapustą. Ponieważ parę lat temu już je segregowałem na potrzeby bloga, uznałem, że najprościej będzie właśnie z tej mojej strony w internecie skopiować je. Tak zrobiwszy stanąłem przed dylematem: wysłać do wydawnictwa jakąś (jaką?) ich część po kolei, od najstarszych, czy dokonać wyboru. Wybierałem. Prace te zacząłem w czasie karuzelowego sezonu, czyli niewiele mając czasu i nie codziennie, musiałem więc ratować się przed totalnym bałaganem i swoim zapominalstwem zapisując wszystko, i tak w toku prac namnożyło mi się różnych pomocniczych dokumentów tekstowych, w których zapisywałem uwagi, stan prac, klasyfikację tekstów, wybór zdjęć, korespondencję, wszystko. W pierwszym odruchu poprosiłem parę osób o pomoc, o wskazanie tych tekstów, które wyżej oceniają. Później żałowałem tej prośby, uświadomiwszy sobie pracochłonność jej spełnienia. W ciągu kilkunastu dni od tamtego listu z wydawnictwa wybrałem około trzydziestu opisów różnych tras sudeckich, w tym kilkanaście starszych o Górach Kaczawskich, i wysłałem cały tekst.
Wtedy, a był to koniec września, zaczęła się szybka wymiana listów z wydawnictwem. Było to dla mnie nowe doświadczenie, wcześniej nie wiedziałem, jak wiele szczegółów wymaga ustalenia. Na przykład ile ma być zdjęć i ile na jednej stronie, kolorowe mają być czy czarno-białe, jak rozmieszczone w książce, jak opisane („proszę sprawdzić opisy zdjęć i odesłać”, przeczytałem w jednym z listów). Stanęło na czterdziestu kilku moich zdjęciach, ale zgrupowanych razem, jako wkładka z papieru kredowego. Moja propozycja umieszczania zdjęć tam, gdzie jest odpowiadający im tekst, nie została przyjęta. W przełożeniu na współczesny język biznesu oznacza to tyle, co konieczność zapłaty za takie fanaberie nieznanego autora.
Gdy odesłałem podpisaną umowę wydawniczą, myślałem, że teraz to już tylko czekać na druk, a wtedy właśnie dostałem pracę najbardziej żmudną: korekta tekstu. Błędów popełniam niewiele, jednak w tekście sporo było miejsc do poprawy, ponieważ pewnego rodzaju błędów nie dostrzegałem. Po prostu nie zwracałem uwagi na takie szczegóły, jak na przykład spacja po kropce, a przed nowym wersetem. Najwięcej było pracy z zamianą łącznika (czyli dywiza) na myślnik. Cóż to jest ten dywiz? Ja też nie wiedziałem. Dopiero siedząc nad korektą przeczytałem w internecie, że to krótka kreska służąca do pisania dwuczłonowych wyrazów, na przykład biało-czarny. Okazało się, że użycie jej jako myślnika jest błędem.
„Jak pisać myślnik?” – zapytałem googli. Wszędzie podawana jest jednakowa kombinacja klawiszy: ctrl+alt+minus na numerycznej klawiaturze. Tylko że w moim malutkim komputerku nie ma takiej klawiatury, więc co mam zrobić?… Kombinowałem kilka minut, nim znalazłem właściwy dla mojego laptopa układ: ctrl+fn+klawisz z dwukropkiem. Dziwne? Ano, dziwne. Dodanie do tej kombinacji klawisza alt wydłuża kreskę, według mojej oceny ponad miarę.
Zapytałem program edytora tekstu o ilość miejsc do poprawy, wyświetlił mi liczbę 66, i już miałem kazać mu zamienić, gdy uświadomiłem sobie, że wtedy zamieni wszędzie, także tam, gdzie łącznik użyty jest prawidłowo. Zmienić jednak kazałem widząc, iż miejsc z łącznikiem niepotrzebnie zamienionym będzie niewiele. Zamieniłem i mozolnie przewijałem tekst wypatrując dwuczłonowych wyrazów, by je poprawić.
Po tym doświadczeniu poczułem, że nie lubię korekt, stanowczo nie, chociaż przyznać muszę, iż są potrzebne. Z konkretnych błędów edytor wskazał mi na parę powtórzeń, ale znowu ten jego pomysł na Dal… Chodzi o to, że raz czy dwa napisałem ten wyraz z wielkiej litery, a napisałem tam, gdzie z kontekstu można przypuszczać, iż deifikuję zjawisko fizyczne i to wszystko dobre, co może budzić w nas pojęcie dali. Edytor uznał, iż wszystkie słowa „dal” mają być z wielkiej litery. Nie podoba mi się coraz powszechniejszy zwyczaj pisania coraz większej liczby słów z wielkiej litery (a nawet każdego wyrazu z tekście), nie spodobała i ta jego decyzja, ale cóż ja mogę? W końcu edytorem (może poprawniej byłoby użyć słowa korektor?) był bodajże polonista z poznańskiego uniwersytetu, a ja jestem nieznanym autorem i naprawiaczem karuzel. Tutaj dla sprawiedliwości dodam, iż korektor wykonał swoją pracę bardzo starannie i uważnie, stosując zasadę przezroczystości, czyli korekty nienaruszającej indywidualnych cech tekstu. Chwilami pytałem się siebie, czemu sami nie wprowadzili tych poprawek, skoro w żaden sposób nie naruszają tekstu? Chyba nie mogli, a to z powodu wymogów prawa autorskiego.
Jeśli już rozpisałem się na temat korekcji, napiszę o jeszcze jednym przykładzie poprawy, z którą się nie zgadzam. Otóż kilka lat temu, wczesną jesienią, jechałem w góry. Była mgła, już myślałem, że dali nie zobaczę, gdy kilka kilometrów przed celem rozjaśniło się i wyszło słońce. Zrobiło się cudnie, bo promienie słońca prześwietlały resztki mgły, a ta świeciła. Zatrzymałem się, oczarowany, i wysiadłem:
„Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je (…)” – napisałem później w swoich dopiskach, tutaj jest ten tekst w relacji z 10 października.
Edytor kazał dodać przecinki przed każdym „i”, co poszatkowało zdanie, a miało być prędkie jak wicher moich myśli w tamtej chwili, gdy chciałem robić wszystko na raz.
Wydawca uznał, iż druga korekta nie jest potrzebna, co niekoniecznie oznacza dokładną pracę moją i korektora, a może jedynie chęć zaoszczędzenia na wydatkach. 29 dnia listopada dostałem wiadomość z wydawnictwa o otrzymaniu wydrukowanego nakładu i wysłaniu na leszczyński adres moich pięciu egzemplarzy autorskich.



Nie ma i nie będzie tutaj reklam, jako że mam na nie uczulenie, jednakże dopuszczając autoreklamę napiszę, że książka jest dostępna na stronie wydawnictwa oraz na ich aukcji na allegro. Także w niektórych księgarniach, ale nie wiem w jakich.
Można też kupić bezpośrednio u mnie, nieco taniej. Adres mojej skrzynki pocztowej:
Przy okazji napiszę, iż wydawnictwo zastrzegło sobie prawo ustalenia ceny, ja nie miałem nic do powiedzenia, a poznałem ją dopiero wtedy, gdy zaczęli sprzedaż.
Jeśli już mowa o pieniądzach: nie zarobię na tej książce, chyba że sprzedana będzie w tysiącach egzemplarzy, co nie jest możliwe, ale też nie dla pieniędzy zająłem się wydaniem. Po prostu chciałem zobaczyć swoje nazwisko na okładce. No i zobaczyłem.
Zacząłem już prace nad drugą częścią opisów górskich wędrówek, a także większą pracę: nad tekstami dopiskowymi. Konieczna jest ich segregacja, tematyczne uporządkowanie, korekta własna i dokonanie pewnych poprawek; na to wszystko bardzo przydałoby mi się L4 na tydzień, lepiej na dwa. Może do wiosny uda mi się te prace wykonać, wtedy spróbuję po raz drugi – oczywiście o ile „Sudeckie wędrówki” znajdą dość nabywców, by wydawnictwa chciały ze mną rozmawiać.
Na zakończenie o chwilach po rozpakowaniu paczki z książkami.
Wziąłem jedną i siadłszy w fotelu szybko kartkowałem, chcąc poznać jej szczegóły, a później już spokojniej przeczytałem parę fragmentów. Dziwnie się poczułem widząc swoje słowa wydrukowane w książce. Widziałem je i czytałem wiele razy przy pisaniu, korektach, przy zamieszczaniu ich na blogu, ale zawsze wtedy były czarnymi znaczkami na ekranie komputera – pojawiającymi się i znikającymi bez śladu po naciśnięciu odpowiedniego przycisku. Tutaj były trwalsze, niemal materialne, omalże mogłem je dotykać. Trafiłem na fragment, w którym napisałem coś o sobie. Nie zwykłem ukrywać się za swoimi słowami, a czasami bywa odwrotnie: one mnie odsłaniają, może czasami za bardzo. Owe „za bardzo” właśnie w tej chwili poczułem – jakby nie publikacja na blogu czy w miesięczniku „Na szlaku” czyniły te teksty ogólnie dostępnymi, publicznymi, a dopiero ich wydrukowanie w książce. Przyszła mi do głowy dziwna myśl: te wszystkie moje słowa po wydrukowaniu nabrały cech osobowego bytu, uniezależniły się ode mnie.
Rodzina, polne i górskie dróżki oraz słowa – moje miłości.

piątek, 25 listopada 2016

Barwy zachodu


201116

Z Janochowa Miejską Ścieżką do Lubiechowej, wzgórza Piekarz, Piaskowa Góra i Łomy, powrót do Janochowa. Przejazd samochodem pod Wielisławkę, przejście pod las drogą do Gozdna.




Miejsca nazwane trzeba poznać, a ja, tyleż już dni włócząc się po tych górach, nie szedłem Miejską Ścieżką. Ponieważ w pobliżu są też nieznane mi wzgórza, plan trasy został ustalony.

Trudno było mi się pozbierać nad ranem, głowa bolała, nie czułem się całkiem zdrowy, dlatego nieco spóźniony zabrałem Janka i sporo po szóstej ruszyliśmy w stronę gór. W małej osadzie, przy szosie prowadzącej do Jeleniej Góry, w poznanym już wcześniej miejscu, zostawiłem samochód i poszliśmy szukać początku Ścieżki. Nad lasem za nami jaśniała zorza Jutrzenki, ale niżej, wokół nas, było szaro i mokro; po chwili ciemne chmury zasłoniły zorzę i tylko szarość listopadowego ranka została. Drogę szybko znaleźliśmy, tym razem mapa okazała się być dokładna: droga zaczyna się parędziesiąt metrów przed mostkiem nad strumieniem Radzynka. Gdyby nie ta pomoc, trudno było dostrzec w zaniedbanym i podmokłym dukcie drogę, która kiedyś zapewne była często używana, będąc częścią nieistniejącego już ciągu komunikacyjnego. Po paru minutach marszu wyszliśmy na otwarte przestrzenie, błotnisty dukt zamienił się w ładną polną drogę, rozjaśniło się, horyzont uciekł daleko, a nad nami zobaczyliśmy krążące duże ptaki drapieżne. Poczułem przypływ dobrego nastroju: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Szliśmy rozglądając się i rozmawiając. Na jednym ze skrzyżowań polnych dróg najwyraźniej wybrałem niewłaściwą odnogę, jako że w wiosce wyszliśmy w niespodziewanym miejscu, ale to dobrze: mam powód wybrać się tam ponownie.

Wioska Lubiechowa leży w płytkiej, ale rozległej niecce: pola są tam niemal płaskie, wzgórza malutkie, a pasma Gór Kaczawskich wznoszą się wokół wioski, bliżej lub dalej. Najbliższe podchodzi stokami pod domy wioski – to wysoki i długi masyw Okola i Leśniaka; najwyższy szczyt wznosi się 400 metrów nad domami wioski. Przy nim szukane przez nas wzgórze było kupką ziemi, małym jej wybrzuszeniem, którego z większej odległości trudno było dostrzec. Jednak gdy już stanęliśmy na nim, uznaliśmy, że tutaj, w tym miejscu, pod trzema drzewami rosnącymi na szczycie, będzie dobre miejsce na postawienie domu. Nawet ustaliliśmy miejsce wschodu słońca i odpowiednie usytuowanie okien salonu. Widok stamtąd jest naprawdę ładny – daleki i urozmaicony, a słońce świeciłoby w okna niemal cały dzień.


Co prawda później doszliśmy do wniosku, że sąsiedni szczyt, zalesiony, jest nieco wyższy, co i mapa potwierdziła, więc wzniesienie z ustawionym już domem raczej nie było poszukiwanym Piekarzem, a jednym z tak wielu bezimiennych wzgórz kaczawskich. Wśród dębów rosnących na tamtym szczycie Janek dostrzegł sporo czerwonych owoców konwalii. Może więc – pomyślałem – to wzgórze przemianować na Konwaliowe?

Nim przekroczyliśmy lokalną szosę i stromym zboczem zeszliśmy w dolinkę, której dnem płynie strumień, obejrzeliśmy pola starając się zapamiętać przebieg miedz – naszej drogi ku drugiemu wzgórzu. Strumień przekroczyliśmy w jedyny możliwy sposób – po zwalonym drzewie; dalej były łęgi olszowe, raz i drugi trafiliśmy na podmokłe miejsca i na kolejne strumienie. Cały tamten obszar jest trudno dostępny, gęsto zarośnięty, mokry, zachwaszczony. Widziałem bardzo gęste i rozłożyste kępy krzewiastych wierzb, zakamarki nie do przejścia, zarośla charakterystyczne dla mokradeł, wszędzie uschnięte badyle i liście. Widok tych gęstwin, tak dużej ilości roślin stłoczonych na każdym skrawku ziemi i walczących o życie, czynił wrażenie. Janek, miłośnik motyli, głośno marzył o zobaczeniu tych miejsc w maju. Wyobraziłem sobie zieloną dżunglę odurzającą zapachami i motyle, wiele motyli fruwających nad kwitnącymi roślinami. Pociągający widok.

Brzegiem jednego ze znalezionych tam strumieni wypadła nam dalsza droga. W ciągu dzisiejszej wędrówki wiele razy skręcaliśmy wybierając pasujące nam miedze lub drogi, szliśmy wzdłuż rowów z wodą sączącą się na dnie, wyżej porośniętych krzewami róż i głogów albo wierzbami. Szliśmy wzdłuż wysokiej i gęstej ściany drzew i krzewów róż obserwując zachowanie dużego stada ptaków, nie wiem jakich, ale ładnych, z kolorowymi plamkami na szyjach; najwyraźniej nie chciały uciekać, a tylko odsuwały się od nas, intruzów w ich miejscu. Szliśmy równymi, suchymi polnymi drogami, ale na innych drogach świeciły w słońcu długie kałuże wypełniające koleiny i mlaskało błoto. Podstępnie, nie wydając odgłosów, rozmiękła ziemia pól przylepiała się do butów, a w innych miejscach drobny żwir utwardzonej drogi chrzęścił pod podeszwami. 





W pobliżu wsi często widzieliśmy jabłonie przydrożne: stare to drzewa, powykręcane reumatyzmem, zaniedbane i spracowane, ale nadal owocujące. Pod jedną z nich, widząc czerwień wyjątkowo apetycznie wyglądających owoców, zebraliśmy po kilka jabłek do kieszeni. Okazały się być smaczne, powiedziałbym nawet, że smaczniejsze od tych ze sklepów, chociaż skórkę miały dość twardą. Dwa ostatnie jabłka zjadłem po dwóch dniach, może właśnie ich leżenie w pokoju spowodowało, że twardość zmieniły w kruchość i były wyborne. Gdy patrzy się na tę obfitość wzgardzonych plonów, na ziemię przysypaną niechcianymi owocami, trudno odeprzeć poczucie straty i czegoś, co trudno mi nazwać, czegoś bliskiego poczuciu winy wobec Natury. Jedna z tamtejszych jabłoni rodzi owoce… dzikiej róży. Tuż przy jej pniu wyrastają dwa główne pędy róży i pną się w górę, nie tracąc sił na liście czy boczne gałązki; wyżej chwytają się pierwszych konarów i wspinają się ku szczytom korony. Na samej górze, wśród gałęzi jabłoni i niewielkiej ilości jabłek, czerwienią się liczne owoce róży.

Zbocze Piaskowej Góry ozdobione jest na mapie słoneczkiem widokowego miejsca; jest ono tam, ale nie wyróżnia się, jest jednym z bardzo wielu takich miejsc w Górach Kaczawskich; doprawdy, nie wiem, czym kierują się twórcy mojej mapy ustalając jej szczegóły. Janek bardzo słusznie zauważył, iż na tę nazwę i na słoneczko bardziej zasługuje nagie wzniesienie vis a vis zaznaczonego na mapie; całkiem możliwe, że i w jego lokalizacji twórcy mapy mylą się.

Poszliśmy do kamieniołomu na zboczu Łomów, jako że góra nieodległa była od nas, a chciałem też pokazać Jankowi ścianę, w której widać siedzące agaty niczym rodzynki w cieście. Czarno-szare ściany starego wyrobiska z nielicznymi nagimi drzewami rozpaczliwie trzymającymi się skalnych urwisk, czynią wrażenie swoją ponurością, jednak pójść tam warto dla zobaczenia resztek agatów (resztek, jako że wszystkie odsłonięte zostały uszkodzone przy próbach ich wyłupania ze skał) i skalnych złomów z licznymi kolorowymi wtrąceniami nieznanych mi minerałów.




Około cztery kilometry drogi powrotnej wypadło szosą, a że staram się unikać marszu asfaltem, raz i drugi zdecydowałem się na skróty, które co prawda drogi nie skróciły, ale niewątpliwie uczyniły ją ciekawszą. Może mój towarzysz zapamięta przeprawę przez ogrodzenie z drutu kolczastego i gęstwinę maliniaka :-)

Godzinę przed zachodem zaparkowałem samochód na początku drogi prowadzącej z Sędziszowej do Gozdna. Jest to polna droga utwardzona żwirem, trudno znaleźć ją na mapach drogowych (na załączonej mapie zaczyna się na dole, przy symbolu stacji paliw).


 Kiedyś, kręcąc się wokół Wielisławki, trafiłem na nią i od tamtej pory kilka już razy przyjeżdżałem tutaj dla niej. Sama droga i okoliczne dróżki, jej bliskie okolice, a także dalsze i najdalsze widoki z tej drogi, są po prostu piękne i bardzo rozległe: od szczytów Gór Wałbrzyskich po lewej, przez Sokoliki i Śnieżkę, wiele bliższych i dalszych szczytów kaczawskich, po Ostrzycę wychylającą zza Skąpej swoją szyję i bliską Wielisławkę zamykającą horyzont po prawej. Bywało, że przejeżdżałem przez wioskę nie planując odwiedzenia drogi, ale widząc ją hamowałem, parkowałem i szedłem, chociaż tylko kawałek, jeśli było już późno, żeby chociaż zobaczyć ją.

Gdy szliśmy pod górę, niskie słońce mieliśmy z tyłu, wisiało nad masywem Okola, trudno więc było fotografować, skoro patrzyło w obiektyw. Janek uznał, iż drogę powinniśmy nazwać Drogą Poranną, jako że rano liczne pasma górskie widoczne z niej oświetlone byłyby słońcem świecącym za plecami. Mój towarzysz nie chował aparatu i w ogóle zachowywał się cokolwiek dziwnie, rozkojarzony i gadatliwy :-)

Im niższe było słońce, tym więcej kolorów miało niebo, a ściany górskich łańcuchów ciemniały coraz głębszą niebieskością. Gdy biel słonecznego światła znikła zastąpiona szafranami i pomarańczami, góry stały się czarną, falującą linią granicy między jasnością a ciemnością. Na szczycie Śnieżki zapłonęło słońce odbite w oknie budynku obserwatorium, a świeciło długo, jaskrawe niczym reflektor. Niebo, wielekroć podkreślone świecącymi śladami samolotów i pasemkami białych kłaczków, jaśniało powoli zmieniającymi się barwami. Obok przeważających żółtych i pomarańczowych, na obwodzie, bliżej niebieskości nieba, pojawiały się seledynowe pasma, a wszystkie kolory były coraz bardziej nasycone. W chwilach najintensywniejszego świecenia nieba, gdy zdawało się, że zaraz zapłonie, tamte kłaczki zaświeciły różowo, ale niewiele później na krańcach horyzontu pokazały się granatowe i sine chmurki. Wypływały gdzieś zza horyzontu coraz ciemniejsze, w końcu jasne barwy nieba poczęły ciemnieć powoli.








Niebo zachowało jeszcze trochę jasności i resztki kolorów, ale w dole całe otoczenie, bliskie i dalekie, traciło szczegóły w ciemnościach. Widać było tylko nieco jaśniejszą wstążkę naszej drogi, a na niej małe kałuże odbijające resztkę światła zachodu. Podobał mi się kontrast barw i natężenia światła: w górze jeszcze wyraźne kolorowe światło, na dole szarość drogi ledwie widocznej wśród czerni – i na tym tle oczka wody świecące wspomnieniem słońca. Próbowaliśmy zrobić zdjęcia, ale mój aparat nie zobaczył tych subtelnych odcieni ciemności na dole; nieco lepiej widziała Jankowa lustrzanka.


Zmierzch był inny od ciemności chmurnego listopadowego wieczoru – płaskiej, bezbarwnej i smutnej; dzisiejszy bardziej przypominał koniec letniego dnia zabarwionego odrobiną niebieskości i pogodnego nastroju. Wokół nas i nad nami noc już była, tylko nad samym Okolem, szczytem, za który schowało się słońce, zorza długo jeszcze jaśniała pamięcią dnia. Gdy doszliśmy do samochodu, w ciemnościach widać było pierwsze gwiazdy, ale nad tym szczytem ślady barw jeszcze nie zanikły.

Janek przysłał mi jedną z panoram swojego autorstwa i za jego pozwoleniem zamieszczam tutaj adres. Przesuwa się ją przyciskami w lewo i w prawo. W połowie długości widać daleką Śnieżkę tak wyraźną, że dostrzec można zarys budynku na szczycie. Na jej prawym boku jeszcze są ślady białych chmurek osiadłych tam przed zachodem, wtedy świecących mleczną barwą, a wyżej, na niebie, widać podłużną, wyraźnie zarysowaną chmurę. Stała tam niezmieniona, a jedynie zmieniając swoje barwy, przez cały czas naszego patrzenia; stała, gdy odjeżdżaliśmy.

Może tak jak i my patrzyła na zachód słońca?





niedziela, 20 listopada 2016

O Skowronku, malinach i o trzmielinie


121116

Z Proboszczowa na Sądreckie Wzgórza, następnie Sądrecko, Bełczyna, zielonym i żółtym szlakiem do osady Zielonki pod Twardocicami, wzgórza Skowronek i Jedlina, powrót do Proboszczowa Drogą Zielonki.



Plany na dzisiejszą trasę miałem bardzo niewyraźne: może tam, a może tutaj. Dopiero w rezultacie wieczornej rozmowy z moją gospodynią, zdecydowałem się przypomnieć sobie drogi Sądreckich Wzgórz i poznać okolice na północ od Ostrzycy.

Pierwszą część trasy znałem nieźle, ale oprócz chęci odwiedzenia tych ładnych i lubianych miejsc, kierowała mną potrzeba dokładnego ich opisania na potrzeby Zaczarowanego Ogrodu. Tutaj, w oryginalnych (czyli skopiowanych z moich „dopisków”) tekstach nie zamieszczam opisów w rodzaju „idź sto metrów i skręć w lewo” uznając, iż ważniejsze są wrażenia niż metry. Wybierając się na wędrówkę, należy mieć mapę i umieć z niej korzystać, jednak niedzielni turyści bywają niewiarygodnie wygodni, a właśnie z myślą o nich miałem sporządzić opisy.

Wzgórza przecinają na krzyż dwie drogi: jedna biegnie z góry mapy na jej dół, druga, pozioma, jest Dzwonkową Drogą. Ach, tutaj uwaga dla czytelników bloga: zacząłem zamieszczam mapy obejmujące trasy wędrówek, aby czytający miał przestrzenne wyobrażenie drogi i żebym ja był zwolniony z podawania zbyt dużej ilości nazw, jako że zaciemniają one tekst.



Obie drogi są wygodne do marszu, równe, niemal bez podejść, obie biegną rozległymi polami, miejscami skrajem lasów, prawie zawsze z dalekimi widokami wokół. Jak wszystkie drogi kaczawskie, i te zdobione są różanymi krzewami, głogami, jabłoniami i czereśniami, ale dość często spotyka się też brzozy i dęby. Piszę o przydrożnych drzewach, ponieważ mają one zdolność zmieniania zwykłej polnej drogi w urocze zakątki pełne rozmaitości życia, swoistego uroku dzikości i jednocześnie swojskości, których to cech brakuje, w moim odczuciu, parkowym alejkom.

Zza grzbietu łagodnego wzgórka stopniowo, w miarę zbliżania, wyłaniało się duże drzewo. Gdy podszedłem bliżej, rozpoznałem dąb okazałych rozmiarów, przy nim różę i głóg. Na drzewie dużo jeszcze było kolorowych liści, na krzewach czerwone owoce. Patrzyłem na pień dębu, na leżące wokół żołędzie, i pomyślałem, że w ciepły letni ranek usiadłbym tutaj i wypił poranną kawę. Obejrzałem się: domy wioski chowały się w ziemi, tylko dachy im wystawały, a nad nimi wznosiło się zalesione wzgórze Niedziałek. Przede mną wstążka drogi zgrabnym łukiem biegła w stronę ściany lasu. Uśmiechnąłem się do niej i poszedłem dalej.

Sądrecko jest wioską wyjątkową: na łące, albo pod lasem, widzi się kępę drzew; z bliska rozpoznać można zdziczałe sady owocowe i inwazyjne wierzby iwy, a wśród nich ruiny domów. Jeden tylko dom, jedyny w całej wiosce, jest zamieszkały. Parę już razy, gdy przechodziłem obok, rozmawiałem z właścicielem – hodowcą i plantatorem malin; dzisiaj powiedział mi, że został tutaj, bo okolica mu się podoba. Gdy usłyszałem te słowa, poczułem sympatię do tego człowieka.

Do jedynego gospodarstwa wioski warto wybrać się we wrześniu, by kupić przepyszne i wielkie maliny dojrzewające z dala od przemysłu i samochodów. Raz jeden miałem okazję posmakować je, obiecałem sobie wtedy, że gdybym kiedyś mógł być we wrześniu w tych górach, na pewno wpadłbym do Sądrecka. Informacja dla wygodnych: można tam dojechać samochodem.

Przechodziłem obok tego domu chcąc wyjść na tyły zabudowań, ponieważ tam zaczyna się dróżka, którą kiedyś poznałem, a dzisiaj chciałem przejść nią raz jeszcze z powodu jej urody. Niewiele jej widać na moich zdjęciach, tam właśnie robionych; nie dość, że fotograf ze mnie żaden, to jeszcze dzień był chmurny i szary.






Gdy droga skończyła się, wszedłem w las kierując się ku Ostrzycy. Dukt się skończył, znalazłem inny, ale i ten rozpłynął się wśród drzew, jednak lasy tam nie są rozległe, na szosę wyszedłem ledwie 100 metrów od spodziewanego miejsca. Chciałem poznać oznaczone szlaki okolic Ostrzycy, jednak ciężko mi się szło tamtymi drogami. Znaków szlaku jest mało i są stare, część z nich jest ledwie widoczna, co wymusza uważne patrzenie na mijane drzewa, a ja wolałbym patrzeć na ściółkę w poszukiwaniu grzybów, albo tam, gdzie ładniej. Tak robiłem, no i w rezultacie parę razy wracałem szukając przegapionego zakrętu szlaku. Grzybów znalazłem dużo, kilkadziesiąt, a wszystkie były tymi podgrzybkami, które szare są z wierzchu, a cytrynowe pod spodem, ze śladami czerwieni na nóżkach – najwyraźniej zbierałem podgrzybki złotawe. Zbierałbym, jednak robaczki były tam pierwsze… Zabrałem może dziesięć zdrowych. Lasy są już późnojesienne, szeleszczące, niemal nagie. Tu i ówdzie jasne i bajecznie kolorowe kobierce leżą pod klonami, a na drzewach wiszą pojedyncze liście, brzozy drżą o swoje przerzedzone już znacznie listeczki, ale modrzewie przeżywają swoje najpiękniejsze dni jesienne. Mówi się o nich, że rudzieją; gdy dzisiaj patrzyłem na nie, wydawało mi się, że nie tylko rude było ich igliwie; ich intensywną żółć nazwałbym kolorem szafranowym, ale nie wiem, czy słusznie.

Po raz pierwszy szedłem tamtymi szlakami i po raz pierwszy zobaczyłem pogórze na północ od Ostrzycy. Nawet jak na standardy kaczawskie wzgórza są tam niewielkie, a między nimi rozległe i niemal zupełnie płaskie pola; tylko na horyzoncie widać większe wzgórza. Jednak gdy wyszedłem z lasu i otworzył się przede mną rozległy widok, zobaczyłem wzgórze tak kusząco ładne, że po prostu skręciłem ku niemu. Z mapy dowiedziałem się, że i jego nazwa jest ładna: to Skowronek. Opasują go pola, ozdabiają kępy drzew na podejściu, a na szczycie rośnie ładny, jasny zagajnik dębowo-brzozowy. Siedziałem pod dębami widząc między ich zielono-żółto-brązowymi koronami bliską Ostrzycę. Dla widoku tego wzgórza i dla widoków oglądanych ze szczytu, na pewno pójdę tam jeszcze.





Zgodnie z planem wracałem Drogą Zielonką, ponieważ drogi i miejsca mające swoje miano budzą moją ciekawość. Jej nazwa zapewne ma związek z Zielonką, nazwą osady do której biegnie, ale o tej porze roku nazywać się powinna Drogą Czerwoną, a to z powodu wyjątkowo dużej ilości dębów czerwonych rosnących przy niej. Ich liście, oryginalnie szpiczaste, przebarwiają się na intensywne kolory czerwieni, czasami buraczkowego odcienia, czasami czerwień miesza się z brązem. Skoro w późne popołudnie chmurnego dnia listopadowego było tak dużo kolorów na tej drodze, w świetle słońca niewątpliwie patrzyłbym na oszałamiającą feerię barw.

Parę razy widziałem na miedzach niewielkie drzewka bez liści, ale przyciągające wzrok czerwoną mgiełką otulającą je; z daleka wyglądają bardzo malowniczo, rosnąc na miedzach szarych pól. Z bliska okazało się, że ich kolor jest od tysiąca drobnych… listeczków?, które z bliska miały barwę różu zabielonego mlekiem. Próbowałem poznać nazwę drzewka przy pomocy googli, ale program uznał, że szukam pąków i pokazywał mi ich tysiące.

Dopiero parę dni później, złożony niemocą, mając czas, poszukiwania podjąłem. Próbowałem nakierować google na blog Chwile zaChwycone w przekonaniu, iż kiedyś widziałem tam takie drzewko, ale o co się pytać, skoro nie pamiętam nazwy? No i te różowe coś: przecież nie mogą być to kwiaty, nie w listopadzie, na nagim drzewie. Anika, właścicielka bloga, też mając kłopot z identyfikacją, wpadła na pomysł zapytania o czterograniaste – ja bezradnie przeszukiwałem strony i już miałem je zamknąć, gdy dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem zdjęcie: to trzmielina pospolita. Tutaj podaję adres strony bloga Aniki. Różowe coś okazało się być torebkami z nasionami.



Idąc do Zaczarowanego Ogrodu, przeszedłem całą wieś mierzącą kilka kilometrów; ciemno już było, gdy skręciłem na podwórze.


poniedziałek, 14 listopada 2016

Strumień i grzyby


111116

Z Rzeszówka wzdłuż strumienia Kamiennik do Muchowa, stamtąd lasami do Jurczyc, polami do Rzeszówka.




Parę lat temu, szukając Czarciej Drogi, duktu reklamowanego przez gminę, trafiłem na Kamiennik, strumień płynący lasami Chełmów. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś wrócę dla jego lepszego poznania; pojechałem tam dzisiaj. Samochód zaparkowałem w Rzeszówku, na skraju rozległych lasów, przez które strumień przepływa. Znalazłem miejsce ujścia Czerwieńca, największego dopływu strumienia (kto wie, który z nich jest głównym nurtem, a który dopływem) i tam zanurzyłem się w lasy.

Kłopot z wędrówkami wzdłuż leśnych strumieni w tych górach polega na znalezieniu drogi omijającej strome brzegi (a tam nierzadko są nimi skały wysokości kilku metrów) lub rozlewiska pełne chaszczy trudnych do przejścia. Wiele razy musiałem przechodzić na drugą stronę strumienia, a jego dwumetrowa szerokość i niepewne brzegi wykluczały skok. Bywało, że po mojej stronie był gąszcz, po drugiej widziałem suchy i równy brzeg, a gdy znalazłem bród lub kilka kamieni umożliwiających przejście, okazywało się, że nieco dalej właśnie po obecnie mojej stronie przejście było gorsze. Strumień jest kręty, ciemny, dziki, czyli ładny. Nie ma tam żadnych dróg, tylko las schodzący, czasami stromo, ku brzegom i kapryśny w swoim biegu Kamiennik.




Dzika, nieuregulowana rzeka nie ma stałego koryta, raz ustalonego biegu, ponieważ nurt wody sam zmienia swój bieg stosownie do okoliczności. Na przykład widziałem sporo starorzeczy, dość młodych, co widać po wyraźnych śladach koryta, po odsłoniętych z jednej strony korzeniach drzew rosnących na uskoku gruntu – śladzie dawnego brzegu – i po braku młodych drzew. Niektóre starorzecza są suche, inne ze stojącą, czarną i zamuloną, wodą. Dlaczego strumień zmienia swój bieg? – zastanawiałem się. Przyglądałem się ukształtowaniu terenu, ale niewiele zauważyłem. Początki starych koryt są na ogół sporo wyżej od lustra wody, więc?… Zwalisko drzew? 



Widziałem takie miejsca: po kilka drzew przewróconych na siebie, zapewne razem rosły i gdy jedno waliło się pod uderzeniami wiatru, lub, co prędzej, podmyte przez wodę, ciągnęło za sobą sąsiednie. Czasami pnie tych drzew leżą ponad lustrem wody, wsparte na swoich konarach zanurzonych w wodzie, tworząc w ten sposób sita zatrzymujące płynące gałęzie i liście. Bywa, że woda ledwie ciurkając przez te przeszkody, szuka obejścia, a gdy nie znajduje, rozlewa się, czasami szeroko. Jednak gdyby z powodu zwalisk woda znajdowała obejście, widoczne byłyby jeszcze resztki tych zapór, ślady wydają się być świeże, a pnie drzew nie próchnieją i nie rozsypują się w pył szybko. Dlatego wydaje mi się, że nowe koryta tworzone są w czasie wysokich stanów wód, w czasie wiosennych roztopów. Wtedy wysoka woda, nie mieszcząc się w zwykłym swoim korycie, wylewa się płynąc skrótami, unosi drobinki ziemi, pogłębia koryto, a gdy opadnie, jego głębokość jest już na tyle duża, że strumień może nadal płynąć nowym szlakiem. Stary, opuszczony i zapomniany, schnie, a wtedy biorą go w posiadanie krzewy i drzewa, albo przesiąka do niego dość wody, by stały tam czarne, zabagnione kałuże. Jeśli obydwie odnogi są podobnej głębokości, po opadnięciu wód strumień pozostaje rozdzielony tworząc podłużne wysepki; w paru miejscach widziałem takie ostrowy.

Czasami nad wodą sterczały czarne, poszarpane skały, które zawsze kojarzą mi się z oscypkami, znanymi mi z dzieciństwa odpustowymi słodyczami; tu i ówdzie są to pionowe ściany wysokości kilku metrów. Z ich licznych szczelin zwieszają się paprocie, a na szczytach rosną drzewa, obejmując skały swoimi korzeniami w poszukiwaniu szczelin. Na podmokłych miejscach, najwyraźniej okresowo zalewanych wodami, królują olsze, ale nieco wyżej stoją lasy świerkowe. Bywa, że podchodzą na brzeg, a niektóre drzewa mają pomnikowe rozmiary sięgające metra średnicy. Woda, nieustannie zmieniając swój bieg, podmywa te potężne drzewa. Gdy spojrzy się na wątłą strugę wody i na potężne korzenie tak dużego drzewa, wydaje się, iż jest tam bezpieczne, ale dalej widać świerk, którego połowa omszałych korzeni rozchyla się w powietrzu, niczym dziurawy dach nad wodą. Pod gęstą koroną świerków panuje głęboki półmrok nawet w jasny dzień, w chmurny jest tam niemal ciemno, natomiast pod dachem korzeni jest jak w jaskini. Widziałem parę świerków tak mocno pochylonych, że omalże leżących, ale z całymi korzeniami, nadal żywych. Ich pnie wygięte są w łuki – ku górze, do słońca, i o ile dolne ich partie leżą, górne stoją pionowo. Widziałem też świerk po prostu przewrócony, z korzeniami bezradnie sterczącymi ku niebu.



Woda jest cierpliwa i niestrudzona, a przy tym nie zna litości. Na łukach nurtu wyraźnie widać jej niszczące działanie: z łagodnego brzegu czyni najpierw pionowe urwisko, które później, nieustannie podmywane u podstawy, staje się tak przewieszone, że wali się w nurt, a woda zabiera ziemię i dalej stopniowo odsłania korzenie drzew rosnących przy brzegu. Idąc lasem wzdłuż brzegu, widzi się w takich miejscach dziury w ziemi, gdy zajrzy się w nie, czasami widać wodę na dnie – rezultat wybierania ziemi od spodu. Stopniowo tych dziur jest więcej, ziemi mniej, w końcu nagie korzenie pokrywa gęsty, zielony mech, a pod nimi płynie strumień. Drzewa walczą stojąc i milcząc, ale przecież ich los jest już przesądzony: któregoś dnia zwalą się w strumień, sprawcę swojej śmierci.




Raz czy dwa widziałem zakole strumienia w postaci pętli z wąską podstawą. Strumień ostro skręca, zatacza łuk omijając jakąś przeszkodę i ponownie skręca przyjmując pierwotny kierunek spływu. Widziałem szybki nurt walący całą siłą w ścianę cypla. Można wyobrazić sobie, jak ten staje się coraz cieńszy, w końcu woda przebija go, zostawiając za sobą samotne drzewo rosnące na wysepce i stare, opuszczone koryto, dla którego czas się zatrzymał, jak ta resztka wody na jego dnie – a takie miejsce widziałem.

Dno strumienia bywa kamienne, wyraźnie widoczne w czystej i bystrej wodzie, bywa zamulone, czarne, bezdenne; czasami w takich miejscach sterczy z nieruchomej wody spróchniały kikut złamanego przed laty drzewa. Strumień sam zmienia swoją głębokość: w jednym miejscu pogłębia dno, w innym osadza wybrany materiał, tworząc podłużne łachy naniesionych kamieni, a w miejscach spokojniejszych zostawia niesioną ziemię. Teraz, jesienią, te nowe skrawki lądu przykrywają liście tworząc iluzję stabilnego gruntu, ale biada temu, który postawi tam stopę.

W kilku miejscach widziałem ścieżki wydeptane przez zwierzęta, a prowadzące do wodopojów. Tutaj powiem, że najlepszym sposobem rozpoznania takich ścieżek wcale nie są tropy, te mogą być niewidoczne, a wysokość przestrzeni nad ścieżką. Jeśli ta prowadzi pod drzewami z całymi gałęziami na niewielkiej wysokości, jest to ścieżka zwierząt, nie ludzi.

Pierwsze grzyby znalazłem zaraz po wejściu w las, ale zostawiłem je, wszak był ranek, miałem przed sobą kilka godzin marszu, spodziewałem się przybrzeżnych chaszczy, o które niesiona reklamówka lubi zaczepiać, więc z żalem poszedłem dalej. Później przechodziłem przez skrawek świerkowego lasu, w którym buszowały dziki i tam właśnie, w rozrytej przez nich ściółce, znalazłem tyle podgrzybków, że nie mogłem ich zostawić. Było tak, jak na prawdziwych grzybobraniach: gdy kucnąłem przy znalezionych grzybie i rozejrzałem się, znajdowałem kilka następnych. Niemal wyłącznie same jędrne, grubaśne, zdrowe podgrzybki. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć i którędy iść. Zbierać grzyby, czy iść brzegiem strumienia? Odchodziłem między świerki mówiąc sobie, iż przecież głównym celem wyjazdu jest miłe spędzenie dnia, że strumień będzie płynąć i później, a grzybów później nie będzie. Przecież nie można zostawić takich grzybów, nie można!

Zrobiłem przemeblowanie w plecaku, włożyłem weń wypchaną reklamówkę, lekko spiąłem klamrami, z trudem zarzuciłem na plecy i poszedłem, uważając na gałęzie. Bliżej wioski Muchów strumień otoczył się tak gęstymi chaszczami, obwarował tak podmokłymi brzegami, że do wioski doszedłem szosą. Kiedyś byłem tam, pamiętałem drogę zaczynającą się przy przystanku, a prowadzącą przez spory masyw leśny przy obelisku na skrzyżowaniu linii 16E i 51N. Drogę znalazłem, ale pod lasem przeważyła ciekawość: a gdzie prowadzi tamten szeroki dukt? Poszedłem nim, zostawiając znaną mi drogę. W lesie nie straciłem orientacji, widziałem, że dukt za bardzo ucieka w prawo zataczając półkole i prowadząc daleko od obelisku. Potwierdzili to spotkani drwale. Głośno objaśniali trasę skrótu mówiąc jeden przez drugiego. Z ich zapewnień wynikało, że droga jest tak prosta, że i ślepy by trafił. Pełen obaw, jako że wszyscy moi rozmówcy mieli zdrowo w czubie, zapuściłem się w opisany przez nich zapuszczony dukt pełen kałuż. Nota bene: kiedyś synonimem opoja był dorożkarz, teraz powinien być drwal, jako że nie zdarzyło mi się spotkać przy pracy trzeźwego człowieka tej profesji. Zamiast jednej ambony znalazłem ich trzy stojących w szeregu blisko siebie, miałem już zawracać, ale że kierunek oceniłem jako dobry, szedłem dalej. Na brzegu lasu znalazłem poprzeczną dróżkę – czy właściwą?; na mapie ta droga biegnie południowym krańcem lasów. Szedłem nią raz, w poprzednim roku, jest jedną z tysięcy dróżek kaczawskich, trudno więc o zapamiętanie szczegółów. Jednak po kilkuset metrach rozpoznałem zarysy pól i łąk: byłem na dobrej drodze ku wiosce Jurczyce. Poczułem się raźniej; do samochodu miałem przynajmniej godzinę drogi, a od zmierzchu dzieliło mnie półtorej godziny, więc niewiele miałem rezerwy czasu na szukanie drogi. Dlatego już wcześniej, w lesie, pocieszałem się myślą, iż ostatnie parę kilometrów przez łąki powinienem przejść i po ciemku; gdy doszedłem do wioski wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Pół kilometra za wioską wznosi się samotne Muchowskie Wzgórze; będąc tam kiedyś, poznałem dobry skrót, polną drogę łączącą Jurczyce z Rzeszówkiem, gdzie miałem samochód.

„Przy samotnej brzozie skręcić w lewą odnogę” – zapamiętałem tę swoją uwagę zapisaną w pliku zatytułowanym „Kaczawskie drogi”, w którym czasami opisuję, ku pamięci, trudniejsze przejścia. Chyba byłem wtedy ślepy, skoro nie zwróciłem uwagi na tę brzozę. Dzisiaj stałem przed nią i patrzyłem, robiłem jej zdjęcia, odchodziłem i wracałem, żeby popatrzeć na nią raz jeszcze. Kolor jej liści przypomina jesienne miłorzęby, a większej pochwały jesiennych liści nie wymyślę, jej kształty są klasyczne i zgrabne. Stoi tam, na rozległej łące, na uboczu, nieoglądana i nieznana, a tak piękna. Później przyszło mi do głowy, iż nie jednej już brzozie mówiłem, że jest najpiękniejsza, ale przecież zawsze mówiłem szczerze, więc nie kłamałem nigdy.



Grzyby doniosłem w dobrym stanie. Nocleg zarezerwowałem w znanym mi i lubianym (głównie z powodu właścicielki) Zaczarowanym Ogrodzie w Proboszczowie.

Poprosiłem gospodynię o gazety i pudełko tekturowe, pokrojone grzyby schną teraz na podgrzewanej podłodze w łazience.





środa, 9 listopada 2016

Droga i dal


061116

Zwykłe chwile naszego życia mijają nam tak, jakbyśmy nie cali brali w nich udział, będąc raczej obserwatorami dziania się, na pół obecni duchem, niż podmiotem. Część naszego jestestwa robi zakupy, pranie czy szykuje posiłek, część krąży gdzieś myślami, na ogół wokół banalnych planów na najbliższy czas, albo wokół równie mało ważnych kłopotów w pracy, ale tak naprawdę nie jesteśmy ani tutaj, gdzie jesteśmy, ani tam, gdzie nasze myśli. Ślizgamy się świadomością po powierzchni naszego czasu, nie pamiętając go już nazajutrz albo po tygodniu. Odwracamy się szukając tego, co za nami, i mało co odnajdujemy. Minął tydzień lub rok – co się w tym czasie działo? Jak tą posiadaną garstką wspomnień wypełnić przestrzeń za nami?

Czasami coś się zmienia. Nigdy nie doszedłem przyczyn tej zmiany postrzegania świata, mnie samego i czasu, czuję tylko, iż znika wtedy obserwator zastąpiony mną. Patrzę wokół i słucham siebie, cały będąc tutaj i teraz i nigdzie więcej, wrażenia stają się intensywne, świat i moje życie nabiera niedostępnego na co dzień uroku, a w myśli rodzi się i narasta poczucie wyjątkowego zjednoczenia mojej świadomości z miejscem i czasem.

W czasie dzisiejszej spokojnej – jak zwykle nad ranem w niedzielę – jazdy pustą szosą uświadomiłem sobie, iż postrzegane otoczenie w dziwny sposób podzieliło się na drobne fragmenty: światła deski rozdzielczej, dźwięki muzyki, mruczenie silnika, mijany zakręt drogi i niewyraźne kontury na poboczu, ale też miękkość fotela pode mną, dotyk kierownicy i pogodny nastrój – wszystko to widziałem i czułem jakby osobno, a przy tym bardzo wyraźnie, niemal nadnaturalnie. Każda z tych drobin codzienności, tak zwykłych przecież, wydała mi się ważna i ładna. Jechałem uśmiechając się: zaczynał się dzień, mój dzień.



Swoim zwyczajem Janek mile mnie zaskoczył obejmując na powitanie; potwierdził w ten sposób dobry początek dnia. Był dobry.

Na poprzednim wyjeździe byłem na dwóch wzgórzach, takich zwykłych, niewielkich, nieznanych nawet kartografom, ale lubianych przeze mnie. Właściwie nie wiem, dlaczego lubię te miejsca. Owszem, są z nich ładne widoki, ale znam setkę miejsc w tych górach równie widokowych; czasami myślę, że one są moje, ponieważ są nieznane i niedoceniane; nie raz odszukiwałem w Sudetach miejsca, których lokalizacja lub nazwa sugerowały zapomnienie. Wtedy szedłem też tak ładnymi zboczami góry Babiniec, że postanowiłem wrócić tutaj dzisiaj i pokazać Jankowi te moje miejsca. Trasę ustaliłem spacerową, z dalekimi widokami na niemal całej długości, z początkiem i końcem na równie widokowej Przełęczy Rząśnickiej. Jest ona wysoko, szosa serpentynami schodzi ku Janówku, wiosce rozsiadłej w wąskiej i długiej dolinie, a po jej drugiej stronie, tuż za domami, ku lasom porastającym szczyty Kop wspinają się wstęgi łąk malowniczo zdobione krętymi liniami drzew ocieniających dróżki i miedze. Stojąc na przełęczy widzi się cały masyw Chrośnickich Kop, a ich zbocza wydają się być wyższe i bardziej strome, prawdziwie górskie.

Ledwie rozwidniło się, gdy obejrzawszy te widoki, zawsze ładne i podobające się, ruszyliśmy ku bliskiej Skale, górce ze szczytem przykrytym czupryną lasu, ale z łąkami na stokach. Okrążając szczyt, widoki przesuwają się jak w panoramicznych zdjęciach robionych przez mojego towarzysza, a wzrok niczym promień wielkiej latarni omiata połowę Gór Kaczawskich i pogórza, sięgając ich krańców gdzieś za Wilczą Górą i Ostrzycą.

Pogodę mieliśmy… listopadową. Pełne zachmurzenie, ale nie zapowiadało się na deszcz, było spokojnie i dość ciepło; delikatna mgiełka chowała przed nami tylko najdalsze góry, odległe o wiele kilometrów. Dobrze się szło i rozmawiało. Na całej trasie widoków jest tyle, że przerwy robiliśmy często, a Janek zrobił tysiąc zdjęć, albo i więcej :-)

Przed południem, byliśmy wtedy na stoku Babińca, a jest on równie rozległy jak i ładny, zaświeciło słońce. Nieśmiałe było, prześwitujące przez białe woale chmur, ale zaświeciło, pokazując nam nasze cienie i rozjaśniając liczne jeszcze kolory jesieni. 




Niestety, mój aparat, ślepota wyjątkowa, widział przede wszystkim mgłę rozpłomienioną słońcem, a nasyconych kolorów liści klonów i buków jakoś nie zauważył. Na szczęście ja widziałem; zdjęcia zrobiłem swoim własnym aparatem i mam nadzieję długo je przechowywać. Są na nich granatowe szczyty najbliższych gór, widzę je wyraźnie, poznaję, dostrzegam ich charakterystyczne cechy; zza nich wychylają się dalsze, bledsze, pozbawione szczegółów, trudniejsze w rozpoznaniu, a w obniżeniach między nimi majaczą niczym senne zjawy szczyty najdalsze, tajemnicze już, nienazwane, rozpływające się w szarych niebieskościach nieba.




W czasie krótkich jaśniejszych chwil dnia, idąc brzegiem lasu (oczywiście bezdrożem), znaleźliśmy jedno z tych uroczych miejsc poświęconych Florze: po malowniczo wygiętej sośnie wspięła się dzika róża uznając, iż tutaj, bliżej słońca, będzie dobre miejsce do kwitnienia, a my dzisiaj, zadarłszy głowy, na wysokości siedmiu metrów widzieliśmy mnóstwo owoców między konarami sosny. Niżej ciemna zieleń igliwia przeplatała się z jasnozielonymi i żółtymi liśćmi brzozy przytulonej do sosny, a o krok pysznił się bajecznymi kolorami swoich liści młody buk; przy samej ziemi mój towarzysz wypatrzył jeszcze kilka małych dębaczków wystrojonych nadal zielonymi liśćmi.

–Skąd tutaj dęby? – zapytałem rozglądając się. W pobliżu nie widziałem drzew tego gatunku.

–Sójki przyniosły – odpowiedział Janek, nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o licznych i jakże zaskakujących powiązaniach w świecie fauny i flory.

Na Moim Wzgórzu nie ma nic wyjątkowego, chociaż jest dla mnie wyjątkowe, jednak na zachodnim zboczu niewielkie skałki wychodne, płaskie z wierzchu, porośnięte licznymi gatunkami mchów, i rosnąca nad nimi samotna sosna pokrzywiona wiatrami tworzą ładne miejsce; takie też są z niego widoki na kraniec Gór Kaczawskich i Pogórze Izerskie. Na poprzedniej wędrówce za swoje uznałem podobne wzgórze, a usadowiło się ono w połowie czarnego szlaku łączącego Czernicę z Wleniem. Od strony tego miasta droga prowadzi lasem, pod górę, a na szczycie wybiega na otwartą przestrzeń. Doprawdy, trudno nie zatrzymać się tam: kamienista dróżka schodzi w płytką dolinę i zaraz pnie się na przeciwległe zbocze, ocieniona szpalerami drzew i różanych krzewów (Janek wypatrzył tam strumyczek), a na dalekim horyzoncie, rozciągniętym na połowę widnokręgu, widać liczne szczyty kaczawskie i ścianę Karkonoszy.





Gdy staliśmy tam, dróżką podjechały dwa ubłocone samochody terenowe i zatrzymały się przy nas. Z pierwszego wysiadł kierowca i podszedł  do nas.

–A wy tak z buta? – nim zapytał o drogę, mężczyzna wyraził zdziwienie naszą pieszą wędrówką.

Tak dalece nie spodziewałem się takiego pytania, że słowa pytającego dotarły do mnie z opóźnieniem. Ot, sposób na poznawanie gór Kaczawskich: jeżdżenie po nich terenówkami i dziwienie się nam, pieszym wędrowcom!

Konie, które tak ciekawie patrzyły na mnie dwa tygodnie temu, dzisiaj widzieliśmy na wybiegu przy stajniach. Szykowano je pod siodła. Coraz częściej widzę w tych górach te piękne zwierzęta trzymane dla jazdy wierzchem, albo po prostu dla ich urody.

Wracając, parę razy weszliśmy w las szukając grzybów – i znaleźliśmy: po kilka podgrzybków, maślaków i kozaków. Nie zabieram grzybów mając daleką drogę przed sobą, ale że wracaliśmy, a grzybów było kilkanaście, wziąłem je. Lubię zbierać grzyby, lubię robić przy nich i jeść też, a z powodu mojej pracy rzadko kiedy mogę pojechać na grzybobranie. To dzisiejsze było pierwszym w tym roku i zapewne ostatnim – tym cenniejszym. Chmurzyło się coraz bardziej, później zaczęło kropić, stopniowo coraz bardziej. Chciałem jeszcze namówić Janka na przejście uroczej dróżki biegnącej skrajem lasu i rozległych pól na zboczu Babińca, nawet przeszliśmy jej część, ale zawróciliśmy z powodu deszczu. Dziewięć godzin włóczenia się po drogach i bezdrożach kaczawskich minęło nam wyjątkowo szybko; szarość deszczowego popołudnia ciemniała zapowiadając zmierzch, gdy doszliśmy do samochodu.