Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 22 czerwca 2018

Rozmyślania

140618
Brałem czas za rogi i mocowałem się z nim jak Ursus z bykiem, ale im mocniej zaciskałem dłonie i bardziej się sprężałem, czas okazywał się szybszy i silniejszy. Ostatnio przyszła mi do głowy zupełnie odmienna metoda radzenia sobie z nim; metoda dokładnie odwrotna.
Po pracy biorę prysznic i siadam nic nie robiąc. Tak, wiem: mam do napisania dwa listy, czekają odpowiedzi na blogu, powinienem zadzwonić do kogoś, skończyć prace nad tekstem drugiej książki, ale to wszystko później. Może poczytam teraz? Może zajrzę tu i tam, tak niezobowiązująco? Siedzę i czuję charakterystyczne odpływanie: myśl uwalnia się z więzów mojej woli i szybuje gdzieś, a ja nie zawracam jej, a po prostu patrzę gdzie mnie wiedzie. Wczoraj podniosłem poduszkę i półsiedząc czytałem książkę wiedząc, że w tej wygodnej pozycji szybko zacznę drzemać. Drzemałem, a zbudziwszy się nie ganiłem się za stracony czas, a z lubością przeciągałem na swoim wielkim łożu. Było mi fajnie.
Na razie próbuję metody i słucham siebie, czy przypadkiem nie odezwie się we mnie ten, który zawsze gonił czas. Milczy, ale ja go znam i wiem, że łatwo z nim nie wygram.
Ano, zobaczymy kto komu da radę.
W kilka dni później.
Przegrałem potyczkę.
Od wielu lat mam poczucie tracenia czasu gdy oglądam film, biorę udział w nieciekawych rozmowach, takich zwykłych pleple przy stole, czytam bieżące informacje podawane w popularnych mediach, a nawet gdy czytam książkę z gatunku łatwych i przyjemnych.
W ramach walki z moją walką o czas uznałem, że mógłbym obejrzeć film. Z pierwszego wybranego zrezygnowałem po kwadrancie, z drugiego jeszcze szybciej, trzeci wyłączyłem w połowie. Wszystkie wydały mi się nieciekawe, takie „pleple”. Dzisiaj wspomniałem Matrixa, film, który kiedyś podobał mi się, a że nie znam zupełnie nowości, nie chcąc znowu błądzić, wybrałem powtórkę, film sprawdzony. Po trzydziestu minutach, mimo iż oglądałem go z ciekawością, wyłączyłem. Skończę na raty – postanowiłem – wszak Marek Aureliusz czeka, a jeszcze parę słów o wcześniej przeczytanej książce powinienem napisać.
To jest ta przegrana, którą właściwie można uznać za wygraną. A może tylko się tłumaczę ze swojego przymusu gonienia czasu?

Coraz częściej myślę o drodze. Wspominam te najpiękniejsze, zalotnie uśmiechające się, radosne, ale przecież chciałbym widzieć niechby chmurną i bez kolorów, byle była przy mnie i gasiła tęsknotę. Wiele razy próbowałem słowami wyrazić swoją potrzebę drogi i jej wołanie, ale jak w słowa ubrać coś, co bez nich się obywa? Czym tak naprawdę jest to tajemne pragnienie, tak nieuchwytne, a przecież tak silne?
Znam uzasadnienia filogenetyczne, rozumiem praźródła pragnienia drogi tkwiące w nas samych, ale tutaj – i nie tylko – objawia się we mnie wyraźna ambiwalencja: z ciekawością poznaję tajniki nauki, wiele dla mnie znaczy wiedza, za oczywisty mam związek z widzeniem świata ładniejszym, bardziej złożonym i ciekawszym, ale jednocześnie gdy czytając o człowieku dotrę do jądra jakiejś naszej cechy czy skłonności, budzi się we może nie bunt, ale coś bliskiego. Coś objawiającego się przekonaniem, takim cichym, niewyrażonym nawet w myśli, o istnieniu drugiego jądra, drugiej prawdy, może nawet głębszej i – co najważniejsze – mojej, tylko mojej, bo zależnej li tylko od mojego ducha, a nie uwarunkowań istniejących poza mną. Często zdaję sobie sprawę z bezradności takich myśli wobec faktów, ale nadal są mi bliskie i potrzebne.
Sztuczne, wydumane, intelektualne problemy? Może i tak, ale to najprawdziwsze moje życie i dlatego tkwi w nich wartość trudna do przecenienia. Jak i w ich odległości od świata, w którym spędzam większość swojego czasu.

180618
Więc „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Dzielę je na trzy grupy:
Pierwsze są celne, odkrywcze i mądre – takie, pod którymi stawiam wykrzykniki i podkreślenia. Drugie uznaję za ciekawe i warte zastanowienia dla ich zgłębienia. Z trzecimi się nie zgadzam, a przy kilku czuję, że mój wizerunek Marka-mędrca traci na wartości. Niżej swobodny wybór cytatów przynależnych do trzech grup i moje komentarze. Nie są specjalnie wnikliwe czy odkrywcze, pisane były na bieżąco i są jedynie echem słów autora odbitych w moim wnętrzu.

Pożądać niemożliwości – jest szaleństwem. A niemożliwe jest, by ludzie moralnie źli nie popełniali nic takiego.”

Cała doczesność – to punkcik wieczności. Wszystko małe, zmienne, znikome!”

Jakbym Koheleta czytał, co właściwie nie powinno dziwić, ponieważ ich obu sporo łączy – ponad wszystkim, co dzieli.

Co nie jest pożyteczne dla roju, i dla pszczoły nie jest pożyteczne.”

Czy na pewno można odnieść to spostrzeżenie i do ludzi? Bo że do pszczół to i owszem, ale w istocie znaczy to tyle, co powiedzenie wprost, że jednostka się nie liczy. Budzi to we mnie niemiłe skojarzenia z niedawnymi dziejami ludzkości, ale tutaj powinno się znajdować tylko ślad myślenia obywatelskiego – jak w wielu miejscach „Rozmyślań”. W innym miejscu autor odmienia powiedzenie stosując je do nas:

Co państwu nie jest szkodliwe, nie przynosi szkody i obywatelowi.”

Cóż, tutaj uwidacznia się zmiana w pojmowaniu państwa – skutek wieków nas dzielących.
Niżej zmiana jest wyraźniejsza:

Czyż nie jasne, że niższe istoty stworzone dla wyższych, a wyższe dla siebie nawzajem?”

Obok poniższego fragmentu napisałem słowa „O, nie!” – odruchowy i bezradny protest.

I chętnie przyjmuj każde wydarzenie, chociażby się zdawało zbyt przykre, bo ono prowadzi tam, prowadzi do zdrowia wszechświata, do powodzenia i pomyślności Zeusa. Nie byłby on bowiem tego nikomu nadarzył, gdyby to nie było zarazem darem dla całości. (…) Dla dwu więc powodów należy z miłością przyjmować to, co się wydarza: po pierwsze dlatego, że tobie się to stało i tobie zostało zlecone i do ciebie w jakimś pozostawało stosunku, sprzężone z tobą od wieków, z przyczyn przedwiecznych, po wtóre zaś dlatego, że dla zarządcy świata jest i to, co jednostkom się wydarza, czynnikiem powodzenia i doskonałości wszechświata, a – na Zeusa – nawet samego istnienia. Kaleczy się bowiem całość, gdybyś nawet w drobnostce przerwał związek i spójnię tak cząstek fizycznych, jak i przyczyn. Przerywasz zaś – o ile to w twej mocy – jeżeli się czujesz z czegoś niezadowolonym i jakoby niweczysz.”

Fascynuje mnie i jednocześnie przeraża wizja wszechświata, w którym jesteśmy maleńkim trybikiem mającym obrócić się tak, jak nasz twórca ustalił, nawet kosztem swojego rozsypania się. Stoickie poddanie się temu, co nie od nas zależne – owszem, ale tutaj podane w sposób nie do przyjęcia przeze mnie, ponieważ odzierający mnie z podmiotowości, woli i godności – na chwałę boga i jego zamysłów oraz szczęśliwości wszechświata. Jakbym jednocześnie czytał słowa stoika, chrześcijańskiego filozofa, buddyjskiego myśliciela i scenariusz działań głównego komputera w filmie „Matrix”. Nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek mechanizmu fizykalnego wszechświata, który doznać mógłby szkody na skutek mojej niezgody na wydarzenia złe. Jeśli uwzględnić sprawcę, inicjatora zdarzeń we wszechświecie, to jedno z dwojga: albo nie interesuje go los tych ludzkich zębatek, albo, jeśli przyjmie się za pewnik miłosierdzie stwórcy, łatwo dochodzi się do sprzeczności. Nie przekonują mnie tłumaczenia ludzi wierzących w boską nieingerencję dla zachowania nienaruszalności ludzkiej woli, ponieważ nadal zostaje otwarta kwestia tsunami, wirusów i innych kataklizmów najzupełniej niezależnych od ludzi.
Podejrzewam, że Marek nie rozpatrywał tych zagadnień, ponieważ jego rozumowanie biegło innym torem, nieznanym mi. Nie piszę, że błędnym, a nieznanym. Dość mi jednak przeczytanego, by poczuć w sobie ostry protest. To, co jednostce się wydarza, ma być czynnikiem powodzenia i doskonałości wszechświata. To jego słowa. Jak je zrozumieć, żeby móc chociaż trochę zbliżyć się do jego rozumowania, skoro wymowa tych słów poraża?
Dobrze byłoby prześledzić rozwój myśli Marka doprowadzających go do tego miejsca. Niżej znowu o wszechświecie. Właśnie w takich spostrzeżeniach znajduję drogę do stoickiej niezależności wobec życiowych kłopotów.

Składam się z pierwiastka przyczyny i tworzywa. Ani jedno, ani drugie nie marnieje w nic, tak jak nie powstało z niczego. Każda więc moja cząstka przez przemianę przejdzie w jakąś cząstkę wszechświata. A owa znowu w inną jakąś cząstkę wszechświata się zmieni. I tak w nieskończoność.”

W innym miejscu zwróciłem uwagę na ciekawą i niepozbawioną logiki definicję dobra i zła. Marek pisze o skutkach wybrania przez nas za dobro czegoś, co jest niezależne od nas: że takie wybory prowadzą do niezadowolenia z bogów i nienawiści do ludzi.

Ale gdy osądzimy jako dobro i zło to tylko, co od nas zawisło, to nie ma żadnego powodu ani żalić się na bogów, ani w nieprzyjacielskim pozostawać do ludzi stosunku.”

Tutaj podobna myśl:

Zawsze masz możność żyć szczęśliwie, jeśli pójdziesz dobrą drogą i zechcesz dobrze myśleć i czynić. Dwie są bowiem cechy wspólne duszy boga i człowieka, i wszelkiego stworzenia obdarzonego rozumem. A te są, że nie ulega przeszkodzie z niczyjej strony i to, że znajduje dobro w usposobieniu i działaniu pełnym sprawiedliwości i że na tym poprzestaje w swoim dążeniu.”
I pamiętać o tym, że wszystko, co jest poza granicami twej istoty fizycznej i duchowej, ani do ciebie nie należy, ani od ciebie nie zależy.”

Jednym z fundamentów jego stosunku do świata i życia jest wiara w bogów kierujących ludzkim życiem. 
 
Jeżeli bogowie uradzili coś o mnie i o tym, co mnie ma spotkać, to uradzili dobrze. Niełatwo bowiem wyobrazić sobie boga niezdolnego do mądrego postanowienia. A z jakiego też powodu mieliby dążyć do wyrządzenia mi krzywdy?

Najwyraźniej wiary tej Marek nie podaje w wątpliwość, istnienie bogów ustalających ludzki los przyjmując jako pewnik. Nieco niżej przychodzi mu do głowy myśl określana przez niego jako bezbożna, o bogach nie podejmujących w stosunku do nas żadnych postanowień. Cóż wtedy?

Jeżeli rzeczywiście nie przedsiębiorą postanowień w żadnej sprawie, która nas dotyczy, to ja mam władzę postanowienia sam o sobie. Mogę cenić to, co mi jest pożyteczne.”

Co wybiera? Wybiera to, co pożyteczne jest dla państwa. Rzymianin do ostatniej kosteczki.
Słowa o powinnościach społecznych i obywatelskich powracają w wielu miejscach.

Życie krótkie, a jedyny owoc życia ziemskiego to pobyt na ziemi zbożny i prace obywatelskie.”

Nie przestaniesz cenić i wielu innych rzeczy? To nie będziesz ani wolny, ani zadowolony z siebie, ani panem namiętności.”

Prawdziwości tych słów doświadczyłem na sobie. Kiedyś straciłem wszystko, co miałem w świecie materialnym. Będąc na dnie ubóstwa poczułem… wyzwolenie. Wolność i ulgę. Później znowu zacząłem obrastać w dobra, ale ślad tamtej chwili został we mnie i zachował swoje oddziaływanie.

Na koniec refleksja ogólniejszej natury:
Głębokie prawdy brzmią jak banały. Fakt obiektywny, czy paskudne znamię naszych czasów?

„Najlepszym sposobem obrony jest nie odpłacać pięknym za nadobne.”
„A szczęśliwy los – to dobre drgnienie duszy, dobre skłonności, dobre czyny.”
Dobro jest wypełnieniem ludzkiego celu – to myśl Marka napisana moimi słowami.

środa, 6 czerwca 2018

O pójściu za potrzebą

050618

O pracy

W minionym tygodniu moje kolejne dziecko zaczęło swoje samodzielne życie: nowy wóz mieszkalny szefa doczekał się swoich lokatorów. Zdjęć wnętrza nie zamieszczam uznając, iż nie wypada mi tego robić, skoro jest to prywatne mieszkanie, ale zapewniam, że jest bardzo eleganckie, wygodne i funkcjonalne, w niczym nieprzypominające barakowozu. Na zewnątrz klejone aluminium i stal nierdzewna, liczne siłowniki, woda i prąd z własnego źródła. Solidność wykonania gwarantująca użytkowanie przez – według mojej oceny – co najmniej trzydzieści lat. O kosztach też nie wypada mi pisać, dość powiedzieć, że były kosmiczne. Na pracach koncepcyjnych, kierowaniu wykonaniem i pracami własnymi, zeszło mi ponad 1500 godzin, a ten czas był tylko niewielką częścią całości.



Czy jestem zadowolony? Średnio. W tym względzie jestem perfekcjonistą, którego w pełni zadowala praca wykonana bez żadnych potknięć, a tutaj parę było.

Nie jest to największa praca, którą kierowałem w tej firmie. Kilka lat temu odnawiałem, czy raczej odtwarzałem, pałac strachów z dinozaurami. Ja i pracownicy mojego zespołu spędziliśmy 11 tysięcy godzin pracy w ciągu dwóch lat nad tym urządzeniem.




Rozglądam się po tych lunaparkach (firma ma ich dwa) i co krok widzę swoje ślady. Ślady moich rąk, mojego umysłu i mojego czasu.



O słowach słów parę.

W wielu miejscach lunaparku wywieszone są tablice nakazujące kupować bilety tylko w kasie, a tam, gdzie są jakieś okienka, treść jest taka: „Tutaj kasy nie ma”. Oczywiście mowa o kasie w znaczeniu miejsca kupowania biletu. Kilka już razy spotkałem się z ciekawym rozumieniem tego napisu: otóż ludzie uznają, że można tam wchodzić bez biletu, to znaczy nie płacąc za wejście, czyli bez pieniędzy. Po ichniemu bez kasy.

Pierwszego dnia w nowym mieście kolega zapytał przechodnia o bliski sklep. Usłyszał odpowiedź, którą w różnych wersjach znam z autopsji:

Piwo może pan kupić na stacji paliw.

Skąd taka reakcja, taka ocena? Z pozorów, którymi ludzie się kierują w swoich ocenach. Nieporównywalnie częściej spotykam się z oznakami lekceważenia lub wprost pogardy, gdy mam na sobie robocze ubranie; nie pamiętam takiego traktowania gdy byłem w garniturze.

Czasami zauważam u siebie pokazywanie ludziom wała: świadomie, prowokując, idę „na miasto”, do sklepu, w roboczym ubraniu.

Poczujcie się lepiej, ludzie, patrząc na mnie, skoro inaczej nie potraficie.



O pracy, ale inaczej, czyli pora na filozofowanie o socjologicznym zabarwieniu.

Nasz prace i zawody są dziwne, coraz dziwniejsze i coraz bardziej wyspecjalizowane. Za takie uznaję te, które związane są z naszą cywilizacją techniczną: ten jest specjalistą od programów do rozpoznawania sfilmowanych twarzy, tamten naprawia automatyczne skrzynie biegów, ja remontuję karuzele lub rozciągam przewody do ich zasilania, inny siedząc w biurze wypisuje jakieś papiery.

Oddajemy te swoje oddalone od życia umiejętności komuś, kto płaci nam za ich praktyczne stosowanie.

Praca u kogoś i praca wyspecjalizowana nie jest naturalna, ponieważ psychicznie nie jesteśmy dobrze do takiej dopasowani. Przez wiele tysiącleci pracowaliśmy dla siebie i dla bliskich, zajmując się tym, co nam było potrzebne, a tak ogromny czas musiał zostawić i zostawił w nas ślady.

Rzadko się zdarza ciekawość wykonywanych prac, jeszcze rzadziej pasja i poczucie spełnienia. Cóż wtedy mają wspólnego z naszym życiem te umiejętności i zajęcia? Nic, a fakt ten tworzy podział niemożliwy do akceptacji przez naszą psychikę: na pracę i czas po pracy, na czas zarabiania pieniędzy i normalnego życia. Chcielibyśmy tak robić, czy raczej czujemy, że wypracowując dystans między nami a sprawami pracy, powinniśmy oddzielać jedno od drugiego, ale to tyle, co dzielić nasze jedno życie na części. Trudno o bezkarność takich dążeń.

Nasze prace są odhumanizowane nie tylko nastawieniem pracodawców na zysk, eksploatacją ludzi, widzeniu w pracowniku środka do zdobycia „kasy”, ale i oderwaniem od realiów życia – tego prawdziwego, poza pracą. Te prace pozbawione są związków z nami. Jeśli z pracą łączy nas tylko konieczność zarabiania, stan taki prowadzi do kłopotów z naszą psychiką: alienacji, stresu, zagubienia sensu. Także do trudności w praktykowaniu umiejętności najważniejszej: dostrzegania radości zwykłego dnia.

Natomiast praca u siebie i dla siebie, a już zwłaszcza najprostsza, najbliższa naturze – owszem. Gdy zbiera się owoce i robi przetwory, gdy rąbie drewno na zimę, gdy sadzi się i zbiera, nasza praca ma bezpośredni związek z nami i z naszym życiem, a przez to inaczej jest odbierana, mimo nierzadkiej swojej uciążliwości.

To nowa moja filozofia, znikąd niezaczerpnięta. Zapewne ma jakieś luki, ale taka mi się pomyślała w związku ze światowym obiegiem pieniądza, odhumanizowaniem naszych miejsc pracy i własnymi doświadczeniami.

Chętnie przeczytam głosy polemiczne.



Na placu rośnie dużo cykorii podróżnik, część kwitnie budząc we mnie – jak co roku – zadziwienie wielkim kontrastem: bez kwiatów ta roślina jest zwykłym badylem, w którym trudno dostrzec już nawet nie jakiś urok, ale niechby jego zapowiedź, natomiast jej kwiaty są pięknem obleczonym w kształt i kolor.

Przed chwilą, a minęła godzina 20, wyszedłem na plac z aparatem zapomniawszy o nocnej porze odpoczynku tych kwiatów. Idąc przez plac i rozglądając się, przyszła mi do głowy myśl, którą trudno wyrazić mi słowami: o potencjale piękna tkwiącego w każdym ziemskim życiu.

Bezowocnie szukając w komputerze dobrego zdjęcia cykorii, znalazłem inne. Niech jego humorystyczna wymowa będzie lżejszym akcentem na zakończenie.

piątek, 25 maja 2018

Trzy tematy z dwóch światów

240518

Gdy droga wyprowadziła mnie z lasu, poznałem miejsce do zaparkowania i fragment działki kolegi. On sam siedział opodal, najwyraźniej czekał na mnie. Po przywitaniu się poznałem powód jego dopytywania o dokładniejszą godzinę przyjazdu: z samochodu wziął ciepłą jeszcze blachę placka drożdżowego z rabarbarem upieczonego z powodu mojego przyjazdu. Ujął mnie tym staraniem ugoszczenia tak mocno, że poczułem ciepło w piersi. Od razu powiem, że zjadłem więcej niż połowę tego rarytasu pamiętanego z dzieciństwa.

Kolega ceni sobie prywatność tak bardzo, że nie napiszę gdzie ma swoją działkę, ani nie opublikuję zdjęć z nim, napiszę jednak o samej działce i o swoich wrażeniach.

Drugi raz tam byłem i ponownie z przyjemnością patrzyłem na uroczy stok wzgórza, po którym pnie się pas łąki, dołem ściśniętej z obu stron drzewami, górą rozszerzającym się, jakby w chęci objęcia coraz odleglejszego i szerzej odsłaniającego się horyzontu. Na szczycie stoi szałas, miejsce letnich biwaków, a spod niego roztacza się widok na okoliczne wzgórza. Przy dobrej przejrzystości powietrza wyraźnie widać masyw Gór Sowich i Ślęży, a nawet fragment ściany Karkonoszy. U podnóża stoku, tam, gdzie najwięcej drzew, jest staw, bywają i kaczki znajdujące tam dobre miejsce lęgowe w przybrzeżnych gęstwinach. Tu i tam stoją pokaźne dęby, kępy brzóz i tarniny, kilkanaście posadzonych drzew owocowych, a nad wodą rosną olsze. Cały środkowy pas stoku jest łąką. Dzisiaj sięgała kolan, kolega tłumaczył się z jej niewykoszenia, ale dzięki temu szliśmy wśród kwiatów. Większości gatunków nie rozpoznałem, wśród nich tak lubiane białe kwiaty o głęboko wciętych płatkach wygiętych w kształt pięknego kielicha. Rosły tam dzwonki nieznanego mi gatunku, ich fiolet pięknie kontrastował z zielenią traw, widziałem kaczeńce – tak zwykłe, a jednocześnie tak niezwykłe dla mnie, zimowego wędrowcy. Najwięcej widziałem bratków polnych; miejscami, na przykład przy miedzach, tworzyły dosłownie kobierce, a nad nimi wznosiły się chabry, kwiaty polskich pól i moich wakacji u babci.

Młoda zieleń traw, słońce, kolorowe kwiaty, miejscami bardzo liczne, miłe towarzystwo – czy może być coś lepszego? W ciągu paru godzin tam spędzonych często miewałem chwile zadziwienia kontrastem: wszak jeszcze dzisiaj byłem w pracy, w zagraconym i zakurzonym warsztacie metalowym, wszak jutro będę daleko stąd i zacznę pakowanie lunaparku do wyjazdu, a teraz jakbym w innym świecie był. Tutaj jest prawdziwe życie, tam tylko konieczność zdobycia pieniędzy.

Chyba podobne myśli miał mój gospodarz, ponieważ powiedział, że nigdy nie otworzy swojego biznesu, nie chcąc utonąć w przykrych zależnościach, w dziesiątkach obowiązków, w zmartwieniach i kłopotach związanych z pracownikami. Że woli skromne życie, ale tutaj, na swoim ukochanym kawałku ziemi, i bycie niezależnym. Jakże ja go rozumiałem! Kiedyś inaczej oceniałem, ale teraz przy mojej pracy trzyma mnie właściwie tylko konieczność spłacenia kredytu mieszkaniowego – dalekie echo moich przodków szukających bezpiecznego miejsca dla swoich partnerek i dzieci.

Najnaturalniejszym i najpierwotniejszym sensem życia jest jego przekazanie. Ponad tę podstawę daną przez naturę nic nie otrzymamy, sami musimy znaleźć swoje cele, swój sens. Z czasem wykształcił mi się obraz dobrego życia. Nie jest pełny, na pewno nie jest oryginalny, ale mój własny. Otóż dobre życie powinno być nakierowane na pozytywne przeżywanie. Za takie mam przyjemność czasu spędzonego nad dobrą książką czy przy takiej muzyce, miłe spotkanie z człowiekiem, spełnianie swoich pasji, obserwowanie przyrody, zdobywanie interesującej nas wiedzy, pozytywne emocje i uczucia żywione do drugiego człowieka – z miłością na pierwszym miejscu. Wszystko, co daje estetyczną przyjemność obcowania z pięknem i dobrem, co nas wzbogaca duchowo i intelektualnie, co zaspokaja bezinteresowną ciekawość i głód wiedzy.

Jakoś tak podobnie, aczkolwiek w jeszcze krótszej formie, odpowiedziałem koledze. Teraz dodam jeszcze, że zgodnie z moją filozofią złe emocje są naszą przegraną. Dzień, w którym z kimś się pokłóciłem, byłem zły, wkurzony, zniechęcony, a więc gdy były we mnie coś negatywnego, taki dzień mam za nieudany, w pewnym sensie stracony. Niestety, wiele mam takich dni, ale usilnie pracuję nad sobą.

Naszkicowany tutaj obraz nie jest pełny nie tyle z powodu jego skrótowości, co z posiadania pewnej luki, z którą nie bardzo potrafię sobie poradzić. Otóż wielu ludzi może odczuwać na dyskotece, na przykład, lub na meczu futbolowym, emocje oceniane przez siebie jako pozytywne, wiele im dające, lekceważąc, albo po prostu niżej lokując, salę filharmoniczną lub dobrą książkę, podczas gdy ja mam oceny dokładnie odwrotne. Tyle że nie bardzo potrafię uzasadnić słuszności swoich ocen. Bardziej czuję swoją rację niż ją rozumiem.

Dość filozofii, wracam na działkę.

Kolega pokazał mi miejsce pod brzozami wybrane pod drewniany domek z werandą i kominkiem. Prosty, bez elektryczności, tradycyjny domek, w którym mógłby słuchać letnich wieczorów i oglądać gwiazdy przez swoją lunetę. Kręcąc się tam, nieco wyżej znalazłem inne urocze miejsce, ale nim napiszę o nim, powiem, że koledze zazdroszczę posiadania drzew. Tak, drzew. Chciałbym mieć kawałek ziemi, a na nim duże drzewa. Pod szczytem rośnie największy jego dąb, spory już grubasek, a że z trzech stron ma wolną przestrzeń, wykształcił szeroko sięgające niskie gałęzie. Pod nimi jest głęboki cień o leciutko zielonym zabarwieniu i chłód pachnący wilgocią. Stałem tam i między gałęziami widziałem słoneczno-zielony stok wzgórza i niebieską dal sięgającą Karkonoszy odległych o kilkadziesiąt kilometrów. Takie miejsca mają dla mnie urok wyjątkowy. Urok kontrastów, ale i zawsze pociągającej dali, a ostatnio coraz bardziej urok bliskości pokaźnych drzew.

Kolega poprowadził mnie miedzami na małą wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Gdy staliśmy na obłym szczycie zarośniętym nadzwyczaj wysokim i gęstym rzepakiem, usłyszałem coś, co obudziło we mnie wspomnienie podobnych wrażeń. Otóż mojemu przewodnikowi podobały się zimowe widoki tam oglądane nie mniej, a pod pewnymi względami nawet bardziej, niż majowe.

Niemal w ogóle nie znam wyglądu majowych Gór Kaczawskich, ale tkwi we mnie obraz wielce pociągający, i gdy w czasie grudniowej wędrówki, patrząc na szaro-biały krajobraz wokół mnie, westchnę do tamtych majowych czy letnich, czasami budzi się we mnie poczucie zdrady tych ubogich, zimowych – jakbym, pełen wyrzutów, wracał do kochanej żony po zdradzie z ładną dzierlatką.

Jest na działce dzikie, ciemne gąszcze, są szuwary nad wodą, ule i zaczątki sadu, ale najwięcej jest słońca i przestrzeni. Nie dziwię się coraz większemu przywiązaniu kolegi do tego kawałka ziemi.

Obdarowany pozostałym ciastem z rabarbarem wyjechałem o zmierzchu. Po drodze kątem oka zobaczyłem coś, co kazało mi się zatrzymać: dąb o średnicy pnia oszacowanej na dwa metry. Majestatyczny ogrom, ale, niestety, pozbawiony niemal wszystkich konarów. Nie wiem, czy żyje. Było zbyt ciemno, by zrobić zdjęcie.












Nazajutrz, czyli w niedzielę, wieczorem zaczęliśmy nocny demontaż urządzeń w Łodzi, a trwał do piątej w poniedziałek, pracowałem siedemnaście godzin. Pod wieczór tego dnia, o godzinie 19, zacząłem drugi maraton, tym razem dwudziestodwugodzinny. We wtorek o 6.30 jako ostatni opuściłem dziedziniec Manufaktury. W godzinę później odebrałem telefon: mój kamping jest rozbity.

Na miejsce dojechałem po kwadransie i zobaczyłem moje mieszkanie wbite w barierę oddzielającą jezdnie drogi S8. Kierowca i pasażer cali, zdrowi, ale gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem kompletny chaos: przez wyrwane drzwi szafy i szafki zawartość wysypała się na podłogę, a bezwładność spiętrzyła wszystkie moje rzeczy z przodu pomieszczenia. Kabel zasilający i skarpetki, podkoszulki i cukier, pokruszone ciastka i majtki. Groch z kapustą. Depcząc po tej górze wszedłem do środka i podniosłem kołdrę: komputer wyglądał na cały. Odetchnąłem z ulgą. Szybko, poganiany ostrymi słowami drogowców, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, ubraniami zapełniłem trzy reklamówki, zadzwoniłem do pracodawcy i pojechałem. Spać mi się odechciało. Nazajutrz pojechałem do bazy, stał już tam przywieziony mój kamping. Podczepiłem starą, rozlatującą się przyczepę kampingową do busa, a gdy wszedłem do niej, zobaczyłem stajnię Augiasza. Siadłem na progu i popłakałem się, cholera jasna. Przez dziewięć ostatnich lat mieszkałem od marca do września w moim pokoiku na kołach. W nim spałem, czytałem, pisałem, piłem kawę i piwo, tutaj mieszkały w wakacje żona i wnuczka. Wiedziałem gdzie co leży, to było moje miejsce… Poczułem się jak bezdomny.

W końcu zmusiłem się do pracy. Myłem, wycierałem, odkurzałem, a w końcu zacząłem przenosić i z grubsza układać po szafkach moje rzeczy, ale jeszcze ze dwa razy przysiadałem i chliptałem, smarkacz.

Zadzwonił pryncypał.

-Wróciłeś już do lunaparku?

-Jeszcze nie wyjechałem z bazy.

-Coś się stało?

-Nie, nic. Przenoszę swoje rzeczy.

Co miałem mu tłumaczyć? I tak nie zrozumiałby. Nie on.

Do lunaparku wróciłem wieczorem; dzień zamknąłem piętnastoma godzinami pracy. Jutro będzie lepiej: pracy tylko dwanaście godzin, no i zacznę obłaskawiać nowe mieszkanie.

Właśnie. Przez szereg lat pracy tutaj nauczyłem się ograniczać pole widzenia, skupiać się tylko na swoim, na tym, co moje i co mnie interesuje. W moim kampingu kiedyś przeciekał dach, została wielka, ciemna plama na suficie wyłożonym tkaniną obiciową. Dość szybko przestałem ją zauważać – jak i kupy obrań roboczych kładzionych w kącie codziennie po pracy. Jednak miejsce z czasem tak na nasiąkło mną i moim czasem, że stało się moje. Teraz, gdy siedzę przy stoliku w tym nowym-bardzo starym kampingu, czuję w sobie niechęć do przyzwyczajania się do tych mebli i ścian, do tego miejsca.

Może za miesiąc albo za rok i to stracę, więc lepiej się nie przywiązywać, a co cenne, nosić w sobie.



Na zakończenie temat pogodniejszy.

Park w Mosinie poznałem dwa lata temu i nazwałem bodziszkowym. Tych maleńkich różowych drobinek i w tym roku rośnie dużo wśród karuzel, część z nich przeżyje nasz najazd. Pamiętałem wiekową lipę i jesion – największy jaki kiedykolwiek widziałem. Dzisiaj zmierzyłem jego obwód na wysokości piersi, wynosi 430 cm, a więc pień ma średnicę niemal 140 cm. Obok rośnie równie okazały dąb, tylko o 10 centymetrów szczuplejszy. Ładny, prosty i rozłożysty, ale jest średniakiem, natomiast jego sąsiad swoją miarą lokuje się w czołówce polskich jesionów.

A może jest na czele listy? Przed chwilą sprawdziłem w internecie: jesion z Puszczy Białowieskiej o obwodzie wynoszącym 408 cm podawany jest za największy w Polsce. Na innej stronie podają nieco większy obwód tego drzewa – 426 cm.

Czyżbym odkrył większego osobnika? Jeśli tak, to chyba przysługuje mi prawo nadania imienia, czyż nie?
W takim razie od dzisiaj niech ten mosiński jesion wyniosły z dumą i wyniośle nosi imię Aleksandra.

 




Jeszcze słowo o wiązie, którego na pewno nie poznałbym w zimie, widząc go bez liści. Otóż jego pień bardziej do topoli jest podobny niż do pni swoich pobratymców.


wtorek, 15 maja 2018

Wiosna, filozofia, narodziny i ślub

130518
Zbyt szybko mijają dni, jakże piękne dni wiosny! Ledwie zacznę się cieszyć jakimś kwitnieniem, już widzę opadające płatki, już rozchylają się inne kwiaty. Staram się każde dostrzec i docenić, w każdym zauważyć nową dla mnie, wcześniej ukrytą, cząstkę uroku, każde lepiej poznać i zapamiętać, dotknąć i powąchać. Budząc się rano widzę słońce – czyż może być milszy początek dnia? – a nim upłynie staram się często patrzeć na widok najzwyklejszy ale i najpiękniejszy: zielone gałęzie drzew na tle błękitu nieba.
Napisałem te słowa i wspomniawszy drzewa rosnące obok, wyszedłem z kampingu żeby zobaczyć je w niskim, ale nadal jasnym słońcu majowego przedwieczoru. Rosną tutaj jesiony i topole, chyba szare, a obok nich kwitnie akacja w miodowej bieli cała, ledwie liście jej widać. Patrzyłem chcąc zapamiętać odcienie barw, wchłonąć i zatrzymać w sobie widok tak ładny i tak ciepły.

Jak zwykle walczą we mnie dwie potrzeby, dwie chęci wzajemnie się wykluczające: czytania lub pisania i wyjścia na dwór, do lasu czy parku. Wczoraj, chcąc je pogodzić, włożyłem laptopa do torby i pojechałem do lasu. Było ciepłe popołudnie, miałem na sobie krótkie portki i T-shirt, może dlatego na ławce wytrzymałem tylko pół godziny, gryziony przez muchy i inne paskudy. Wróciwszy, ustawiłem krzesło pod kampingiem tak, żeby widzieć drzewa po podniesieniu głowy znad ekranu. Muchy nie dowiedziały się o mnie, ciało nie pamiętało zmęczenia pracą, czułem delikatną pieszczotę wiatru, w koronach drzew odzywały się ptaki, więc warunki do pracy nad tekstami i odpoczynku jednocześnie miałem idealne. Tak dobre, że… usnąłem. Obiecałem sobie położyć się wcześniej, ale słowa nie dotrzymałem. Ponieważ i dzisiaj oczy mnie pieką i powieki mam ciężkie, obietnicę znowu sobie składam, tym razem solenną: najpóźniej o godzinie 22 spać!
Zaparzywszy kawę sięgnąłem po książkę. „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Nim napiszę parę słów o lekturze, może pewna uwaga, raczej w luźnym związku z książką.
Parę dni temu widziałem, na szczęście przez chwilę, włączoną telewizornię. Paru młodych mężczyzn w zbyt kusych marynarkach (czy oni, na Boga, nie widzą, jak idiotycznie wyglądają?) i z mikrofonami wiszącymi przed ustami na drucikach, oraz grupa jaskrawo ubranych i wymalowanych kobiet na tle ściany mrugającej kolorowymi reflektorami, śmiali się, coś krzyczeli i wykonywali dziwne ruchy, niby taneczne, niby kopulacyjne. Na dole ekranu zobaczyłem napis, było coś o umawianiu się. Wstrząsnąłem się. Ja miałbym coś takiego oglądać??
Rozmyślania napisał mądry człowiek i chociaż zapewne nie podzielę wszystkich jego poglądów (może też nie wszystkie zrozumiem), warto je poznać. Warto chociażby dla przybliżenia sobie osoby wyjątkowej. Oto rzymski imperator, człowiek właściwie wszechmocny w starożytności, mogący zaspakajać najdziwniejsze swoje kaprysy (a niektórzy jego poprzednicy dobitnie pokazali, jakie mogą one być), żyje skromnie oddany sprawom państwowym. Jest uprzejmy, wprost ujmujący wobec podwładnych, przychylnie nastawiony do wszystkich, nigdy nie okazujący swojej władzy nad innymi. Prawy władca i filozof o stoickich przekonaniach, ucieleśnienie ideałów myślicieli starożytnych pragnących filozofa na tronie. Cesarz zamykający swoim panowaniem złoty wiek cesarstwa.
Cóż jednak mogą mi dać myśli człowieka żyjącego tak dawno temu? W zasadzie to samo, co dzisiejszy widok zieleni drzew pod błękitem nieba, co widok dali i dźwięki bachowskiej kantaty, co zrozumienie kolejnego tajnika biologii lub inżynierii: lepsze poznanie świata, pozytywne wrażenia, estetyczną przyjemność, a więc wzbogacenie kulturowe i emocjonalne. Te z kolei są wartością samą w sobie i dalszych uzasadnień nie wymagają.

„Jak wszystko znika szybko: w świecie sami ludzie, w czasie i wspomnienie o nich!”

Ładnie napisane i kojarzące się z Proustem, ale niekoniecznie tak musi być, Marku. Umarłeś ponad 1800 lat temu, jednak google, program którego nie mogłeś znać, wyświetla Cię na szóstym miejscu wśród wszystkich najbardziej znanych Marków, także tych obecnie żyjących, a to znaczy, że miliony ludzi czytają Twoje myśli.

„Gardzi mną kto? Niech sobie. A ja uważać będę, by mnie nikt nie znalazł czyniącym cokolwiek lub mówiącym, co by godne było pogardy.”

Niżej jedne z najbardziej znanych słów powszechnie przypisywanych Markowi.

„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi.”

Tak właśnie mówi stoik. Przeczytałem ledwie małą część Rozmyślań, dlatego nie mam pewności, niemniej wydaje mi się, że Marek cytuje słowa ateńskiego filozofa Antystenesa. Tego samego, który wyraził zdziwienie w rozmowie z kapłanem zapewniającym go o raju po śmierci, że ten nie umiera czym prędzej.

„A chociażbyś miał żyć jeszcze trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje, jak tym, które traci. Najdłuższe więc równa się najkrótszemu. Teraźniejszość bowiem jest równa u wszystkich, a więc i to, co się traci, jest równe.”

Nie zgadzam się, ponieważ zrównanie życia najdłuższego i najkrótszego jest słuszne tylko w chwili śmierci i nie z powodu logiki – dziwnej tutaj, obcej, zimnej – a ludzkiego pragnienia życia nawet jeśli wiek się przeżyło. Teraźniejszość będzie równa u wszystkich ludzi właśnie w chwili śmierci – i tylko wtedy. W życiu równa jest jedynie w fizycznym sensie chwili, która momentalnie staje się przeszłością, natomiast jej zawartość różni się, i to dość znacznie, u różnych ludzi. Chyba jeszcze bardziej różni się ludzki jej odbiór i przeżywanie. Równość w traceniu jest więc słuszna jedynie w fizycznym znaczeniu teraźniejszości, ale akurat takiego rodzaju definicje mają tutaj najmniejsze znaczenie.

„Tak więc to, co się traci, przedstawia się jako pozbawione czasu co do długości. Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?”

Pierwsze twierdzenie może być słuszne tylko przy założeniu, iż nasze życie to jedynie teraźniejszość, chwila obecna, moment między jednym a drugim oddechem; tylko wtedy to, co tracimy, a więc życie, nie będzie mieć rozciągłości czasowej. Dziwne rozumienie życia i niezgodne z naszą psychiką, z całym naszym jestestwem. Przeszłość tylko fizycznie znika, przestaje istnieć, jednak w naszej psychice, w pamięci, trwa nadal. Przeszłość nas kształtuje i wpływa na nas, bez pamiętania przeszłości nie byłoby ludzi takich, jacy jesteśmy. Natomiast znaczna część naszego życia tu i teraz nastawiona jest na przyszłość. Od drobiazgu, jak kupienie kurczaka na niedzielny obiad, po naukę dzieci, by w dorosłości zbierały jej owoce i po płacenie składek emerytalnych odbieranych po czterdziestu latach.
Tego, co już minęło, nie stracimy, to prawda, chociaż z czysto ludzkiego stanowiska stracenie pamięci o zdarzeniach z przeszłości przypomina ich całkowite stracenie, natomiast stracić można szanse zdarzeń przyszłych, i to wiele sposobów, chyba że wierzy się w predestynację. Zdaje się, że Marek wierzył w boskie wybory tego, co mamy przeżyć. Wtedy faktycznie nic nie stracimy swoim działaniem, nie mając wpływu na swój los. Wspominam tutaj Edypa z tragedii Sofoklesa „Król Edyp” – najtragiczniejszej, najbardziej wstrząsającej tragedii starożytnej. Ten człowiek całe życie starał się uniknąć przeznaczenia, a jednocześnie wszystko co w tym celu robił zbliżało go ku przeznaczeniu. Dla Edypa słuszne byłoby twierdzenie o niemożności straty tego, co nastąpić dopiero miało, nam czasami wystarczy zrobić cokolwiek, drobiazg zupełny, by zmienić przyszły bieg zdarzeń, a ta zmiana jest traceniem i zyskiwaniem. Bywa jednak głównie traceniem: to człowiek dostający się na ćwierćwiecze do więzienia, lub wyłącznie traceniem, jak u samobójcy – by użyć tylko tych najprostszych przykładów. Są oczywiste, za łatwe, a w istocie znaczy to, że coś mi umyka w rozumowaniu Marka. Wydaje mi się, że przyczyna w nierozdzieleniu konkretnych zdarzeń przyszłych od zdarzeń potencjalnych, od możliwości, jakie niesie życie. Nie stracimy czegoś konkretnego w nieistniejącej jeszcze przyszłości, ale tracąc przyszłość stracimy jej potencjalne możliwości.
W ostatnim zdaniu (Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?) dostrzegam niezgodność czasową, nielogiczność. Pozbawić czegoś można tylko osobę żyjącą, a nie ma przyszłości tylko umarły – w tym zdaniu jakby jednocześnie była mowa o żywym i umarłym, a przecież z kontekstu wynika, że mówi się o człowieku jeszcze żyjącym. Człowiek umierając traci przyszłe zdarzenia w sensie jak najbardziej dosłownym, chociaż nie może wiedzieć jakie one będą. Nie zna ich treści, ale ma pewność ich istnienia gdyby dalej żył, więc traci jak najbardziej. Z życiem traci przyszłą treść życia. Natomiast gdy już umrze, nic i nikt mu nie odbierze, skoro tracąc życie traci dosłownie wszystko. Tak więc myśl tego zdania słuszna jest tylko w stosunku do umarłych.

No i zrobił się wieczór. Jest godzina 22, zgodnie z daną sobie obietnicą powinienem położyć się spać. Może za godzinę? Szkoda mi czasu na sen. Książkę na razie odkładam, ale na pewno wkrótce wrócę do myśli Marka Aureliusza.

Ten blog jest o mnie. Nie o mojej rodzinie, a o mnie, dlatego nadzwyczaj rzadko zamieszczam tutaj informacje dotyczące moich bliskich. Jednak po dłuższym wahaniu uznałem, że krótką informację o ostatnich ważnych wydarzeniach rodzinnych zamieścić mogę, a może i powinienem.
W końcu kwietnia mój starszy syn po raz drugi uczynił mnie dziadkiem, oczywiście przy aktywnym współudziale swojej żony. Ich syn, dziecko mojego dziecka, nosi imię sławnego króla macedońskiego i jednocześnie imię dziadka swojej prababki, a mojej mamy.
Na zdjęciu mały Aleksander rozkosznie śpi na brzuchu ojca. Dwie godziny tak spał.
W tych samych dniach najmłodsze moje dziecko, Małgosia, największa miłość mojego życia, została mężatką. Oto niesprawiedliwość tego świata: oddać swoją dziewczynę obcemu facetowi!
Dobrych zdjęć jeszcze nie mam, niżej wklejone było zrobione telefonem. Zapewniam, że córka wyglądała cudnie. Ona zawsze taka była i jest. Zawsze najpiękniejsza.



środa, 9 maja 2018

Majowe dni

030518

Kamping ustawiłem pod dwoma głogami; ich gałązki, bardziej różowe niż zielone, zaglądają przez okno. Kwiatów mają mnóstwo, ale ciągle im mało; pojawiają się nowe, spóźnialskie, a drzewka, chcąc jeszcze więcej, wypuszczają kwiaty wprost z pni i konarów.

 Jeszcze trzy dni temu miały ledwie pąki, nieśmiałe zapowiedzi swoich różyczek, a dzisiaj są w pełnym rozkwicie. Gdzie one się tak śpieszą? Przecież mogłyby zwolnić, dać mi się nacieszyć; przecież wiedzą, jak mało mam czasu i jak bardzo mi się podobają.
Kontrast.

Wdrapując się na ramę Street Fighter’a zobaczyłem w trawie, tuż przy kole, różową drobinkę iglicy. Przetrwała nasz przyjazd, ale czy przetrwa demontaż i wyjazd? Otworzyłem szafę sterowniczą spisując dane potrzebnych mi podzespołów, a skupiony na odczytywaniu (przez dwie pary okularów) maleńkich literek, nie zauważyłem uruchomienia karuzeli. Gdy poczułem podmuch powietrza, podniosłem głowę i zobaczyłem gwiazdę (w angielskiej instrukcji mowa jest o pająku) siedzeń lecącą metr nade mną. Widok robiący wrażenie. 


Dwa poprzednie dni tłumaczyłem komputerowi karuzeli, że wszystko jest OK i może pozwolić uruchomić maszynę, ale okazało się, że mówiłem niezbyt zrozumiale. Dopiero po łopatologicznym wytłumaczeniu ileż to może być dwa i dwa, łaskawie pozwolił na uruchomienie. Szef przestał molestować mnie telefonami, a ja mogłem przez chwilę zagapić się na wiosnę.

Drugi wieczór siedzę przy komputerze robiąc korekty tekstu książki i wybierając fragmenty do prezentacji. Wczoraj, właściwie dzisiaj, położyłem się spać o trzeciej nad ranem, wstałem po pięciu godzinach, ajednak wieczorem okazał się, że tylko ruch nie pozwalał mi usnąć: usiadłszy, po kwadransie usnąłem przed ekranem. Wziąłem prysznic, zaparzyłem kawę i otworzyłem dopiski by napisać te słowa. Zaraz wrócę do książki, może zdążę wydać ją w tym roku, skoro nie zdążyłem w minionym.

Lunapark w końcu zamknięto, a to znaczy, że zrobiło się cicho, ściany kampingu już nie drżą pod naporem basów, mogłem więc włączyć swoją muzykę. Dzisiaj dzień Zbigniewa Preisnera.

Kolejny wieczór.

Znowu siedzę nad korektami tekstów, ale myśl o zmierzchu, a może zmęczenie wytężoną pracą przy komputerze, wygoniła mnie na dwór. Jak o tej porze wygląda kwitnący głóg, mój różowy sąsiad? W żółtym świetle lampy ulicznej drzewo zrudziało, kwiaty oglądane z bliska wydają się uśpione. Czy kwiaty śpią w nocy? Drgnąłem słysząc w ciszy nocy chrzęst żwiru pod kołami parkującego obok samochodu; przez uchylone drzwi kampingu dobiegły cudowne dźwięki preludium C-dur nr 1 Bacha. Świat słów wołał mnie, wróciłem więc, ale zamiast brać się pracę, drogą dalekich skojarzeń wspomniałem Petrarkę i kazałem komputerowi wyświetlić mój ulubiony sonet.


Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz, co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?

Jeśli z mej woli płonę - czemu płaczę ?
Jeśli wbrew woli - cóż pomoże lament ?


Dlaczego teraz tak się nie wyraża swoich uczuć? Dlaczego ludzie otwarcie i bez żenady potrafią manifestować swoją nienawiść, a wstydzą się wyrażać miłość?


Nie chce mi się dalej sprawdzać teksty, ale przecież trzeba. Jest dopiero godzina 22, może za godzinę czy dwie pozwolę pobujać myślom w obłokach.


Dopisek.

Wczoraj późnym wieczorem przyjechaliśmy pod Manufakturę w Łodzi; po sześciu godzinach jazdy roztelepaną trzydziestoletnią scanią wysiadłem z kabiny zgięty w paragraf . Gdy już wyprostowałem się i rozejrzałem, zobaczyłem setki najróżniejszych sklepów, kawiarnie, restauracje, sale fitness i zabaw dla dzieci. Strzałki na drogowskazach kierowały w stronę ścian wspinaczkowych, kręgielni, sal kinowych, pubów i Bóg wie czego jeszcze.

Olbrzymi teren bogiń handlu, rozrywki i zysku. Te mury, nowe i stare, pochłonęły olbrzymią ilość pieniędzy i pochłaniają nadal, każdego dnia. Pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Rozglądam się wokół zdumiony przemianą starych murów pamiętających morderczą pracę ludzi sprzed stulecia i przychodzi mi do głowy myśl o jednoczesnej wielkiej przemianie i jej braku, ponieważ wczoraj, siódmego maja, pracowałem 15,5 godziny, a dzisiaj 18 godzin, czyli więcej, niż pracowano w czasach świetności manufaktur. Kiedy ja mam pisać, a nade wszystko kiedy pozbyć się myśli o pracy i wydobyć z siebie coś, co byłoby daleko od karuzel? Piszę te słowa zamiast kłaść się spać, ponieważ jutro pracę mam skończyć po „ledwie” dziesięciu godzinach.

Parki są w każdym mieście, w ostatnich latach wiele zrobiono dla ich wyglądu, i na pewno nie są to miejsca martwe, odwiedzane tak, jak stare ekspozycje muzealne. Są miejscami rekreacji, a w tej swojej funkcji podobne są do takich centrów jak Manufaktura i dziesiątki, setki raczej podobnych ośrodków w kraju. Wyraźne jest dążenie urbanistów do stworzenia różnorodnej oferty spędzenia czasu w mieście, w tym także zaspokojenia potrzeby kontaktu z przyrodą. Działania godne pochwały, jednakże odnoszę wrażenie, iż centra handlu i rozrywki wygrywają z przyrodą, czyli człowiek dalej odsuwa się od natury, pracując i odpoczywając w zurbanizowanym środowisku.

Przez witrynę zajrzałem do wnętrza kawiarni, zobaczyłem ładne, przytulne wnętrze, i poczułem w sobie przeciwstawne odczucia: zachciało mi się usiąść tam przy lampce koniaku, a jednocześnie znaleźć się daleko stąd, gdzieś na szlaku. Być sam na sam z drogą, mieć wokół siebie nie ludzi i mury, niechby ładne, a otwartą przestrzeń, niebo i ziemię – niechby z kałużami.

Do miejskiej świątyni handlu i rozrywki nie pójdę, na szlak gdy tylko będę mógł; wybór ten nie jest protestem, nie jest też żadnym świadomym wyborem, a odruchem, wewnętrzną potrzebą.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

W legnickim parku

220418

Wiosnę i lato tylko widuję, gdy idąc do kolejnej pracy z ciężką skrzynką narzędziową, zatrzymam się na chwilę przy mijanym drzewie lub kwieciu. Mając głowę zajętą sprawami zawodowymi, rzadko udaje mi się odczuć urok natury tak, jak na to zasługuje, i chociaż zdarzają się zachłyśnięcia, uśmiech i duchowe rozpogodzenie, zawsze są to tylko chwile kradzione pracy. Coraz bardziej dokucza mi pośpiech (znamię wieku czy mądrości?), brak czasu na patrzenie i przeżywanie, na puszczenie myśli wolno, na kontemplację dzieł natury i człowieka. Coraz częściej patrzę, czy raczej gapię się na przyrodę, na świat wokół mnie, a wcale nie musi to być coś wyjątkowego. Liście podświetlone słońcem, jakiś kwiatek przy betonowym murku czy drzewo o ciekawym skrzywieniu pnia potrafią zatrzymać mnie, ale praca goni.

W czasie karuzelowego sezonu często zaczynam pracę o dziewiątej, więc mógłbym, wstając wcześnie, iść na spacer, czasami tak robię, ale płacę za te krótkie godziny niewyspaniem, ponieważ wieczorem szkoda mi czasu i zwlekam z położeniem się spać. Piję kawy żeby nie usnąć, kładąc się usypiam szybko, budzę się z trudem, i dopiero zimna woda lana na twarz doprowadza mnie do przytomności.

Gdy budzę się i przez uchylone okienko dachowe lub okno widzę błękit nieba, a szczególnie gdy słońce zagląda mi do kampingu, wstaję w dobrym nastroju mimo krótkiego, jak na moje potrzeby, bo z reguły sześciogodzinnego snu. Dzisiaj miałem jeszcze jeden powód do pozytywnego nastawienia.
 Parę dni temu Janek zaproponował ranny wyjazd do największego parku legnickiego, a ja z ochotą zgodziłem się wiedząc, że takiej okazji szybko mieć nie będę. Ranek był prawdziwie wiosenny: słoneczny, właściwie świetlisty, był też chłodny, ale zapowiadał się kolejny ciepły dzień cudnej tego roku wiosny. Przed nami ponad trzy godziny wśród ukwieconych i zieleniejących drzew. Uczta.
Zdjęcia, a już zwłaszcza moje, nie oddadzą wyglądu parku i drzew, ani tym bardziej mojego nastroju. Przez te parę godzin robiłem to, co chciałbym robić skończywszy pracę zawodową, i taki też byłem: uspokojony, wypogodzony, nieśpieszący się. Szwendaliśmy się wśród drzew, robiliśmy im zdjęcia (czasami sobie nawzajem), a ja dodatkowo zajmowałem się ulubionym gapieniem się na drzewa i rozpoznawaniem ich gatunku. Od razu dodam, że różnie z tym bywało, powiedzmy, że znałem połowę widzianych drzew.

Widzieliśmy je w najładniejszym czasie – gdy rozwijają swoje młode liście i kwitną. Nawet topole, drzewa w których trudno się zakochać, przyciągały wzrok ładnym i oryginalnym kolorem swoich czystych i błyszczących liści.

Wiele rośnie tam dębów, są wśród nich pomnikowe okazy – resztki z ocalałego po wichurze 2009 roku licznego starodrzewu parkowego, a sporo wśród nich jest odmiany bezszypułkowej, chyba też czerwonej. Miałem trudność w rozpoznaniu odmiany bez możliwości obejrzenia liści tych majestatycznych, prawdziwie królewskich drzew.

Widziałem też miłorząb, drzewo wyjątkowe z powodu rzadkości występowania, wieku jako gatunku i urody jesiennej. Dość powiedzieć, że miłorząb jest jedynym na świecie drzewem liściastym nagonasiennym, czyli nie mających owoców, ma jedno tylko naturalne siedlisko, na dokładkę w Chinach, i żyje od tak dawna, że starym już był gatunkiem, gdy jeszcze nie istniało wiele znanych nam drzew. Gatunek istnieje od kilkudziesięciu milionów lat, a jego przodkowie pojawili się na Ziemi ćwierć miliarda lat temu. Dwa razy w życiu widziałem miłorząb wczesną jesienią: przed pałacem w Kłonicach na Pogórzu Kaczawskim, i w ogrodzie botanicznym we Wrocławiu; dwa razy oczarowały mnie. Całe idealnie żółte, bez domieszki innych odcieni, a żółć jest z tych najładniejszych, najczystszych, najżywszych i zapewne ma swoją specjalną nazwę znaną tylko malarzom – są po prostu zjawiskowo piękne. Natomiast liście opisać jest łatwo, wystarczy porównać je do chińskiego wachlarza.

Z rzadziej widywanych i rozpoznanych gatunków widziałem wiąz górski wystrojony skrzydlakami, na dokładkę w odmianie pendula, ale nie wiem, czy taka odmiana występuje naturalnie, czy drzewo zostało nakłonione do płaczu przez ogrodników.

Najładniejszymi drzewami były niewątpliwie… nie jestem pewny gatunku, stawiam na japońską ozdobną odmianę wiśni. Kwiaty są lekko różowe i przypominają raczej róże, nie wiśnie, a jest ich mnóstwo. Drzewa wyglądają jak na zdjęciu o zbyt uwypuklonych kolorach, są… pomyślało mi się, że są za ładne. Wystrojone aż nadto. Postawić je obok kwitnących mirabelek byłoby tak, jakby porównywać urodę wypieszczonej i wystrojonej księżniczki do urody wiejskiej dziewczyny. Czy muszę dodawać, że pomyślawszy o tym porównaniu, odruchowo ująłem się za dziewczyną? Wrażenie jednak czyni ta księżniczka i nie byłbym facetem, gdybym nie zagapił się na nią.






Przerwę na śniadanie zrobiliśmy pod pomnikiem śpiącego lwa. Janek opowiedział lokalny mit o obudzeniu się lwa, gdy obok przejdzie pełnoletnia dziewica. Śpi od lat. Uśmiałem się z opowiastki razem z moim gospodarzem, ale później pomyślałem, że faceci są dziwni. Albo nielogiczni, ponieważ chcieliby mieć – i miewają – tę i tamtą dziewuchę, a jednocześnie oczekują cnoty u nich. Jakim cudem, u licha?

Więc śniadanie. Janek uprzedził mnie, że przygotuje i dla mnie. Z plecaka wyciągnął tradycyjnego pieczonego kurczaka. Powinienem powiedzieć „górskiego kurczaka”, ponieważ jego smak zaczyna mi się kojarzyć z Jankiem i z naszymi wyjazdami w góry, gdzie w ten sam sposób dokarmia mnie.



Wspomnę jeszcze o kwitnieniu wśród traw, a kwiatów pod nogami, spośród których rozpoznaję ledwie kilka gatunków, było tak wiele, że miejscami trudno było przejść. Najwięcej stokrotek i mniszków – tak często spotykanych, tak zwykłych, a przecież tak niezwykłych drobinek wiosny.

Jak każdy dobry czas, i ten minął zbyt szybko, do lunaparku dotarliśmy ledwie kilka minut przed rozpoczęciem mojej pracy. Widok karuzel silnie kontrastował ze świeżymi wspomnieniami. Pisząc wprost: chciałem wrócić do parku.

Dziękuję Ci, Janku, za wyciągnięcie mnie spomiędzy karuzel i pokazanie wiosny.








środa, 18 kwietnia 2018

Wiosna i Milton

180418
Po dwóch tygodniach kręcenia się między karuzelami wyrwałem się do miasta. Późne słoneczne popołudnie, nieznane ulice Legnicy i wiosna. Byłem nią oszołomiony. Cel wyjścia był prozaiczny, mianowicie zakupy, ale trochę trwało nim doszedłem do sklepu, kręcąc się z zadartą głową po trawnikach, wśród drzew. Jakbym pierwszy raz w życiu widział wiosnę. Późnym popołudniem, przy niskim słońcu, wymknąłem się między drzewa raz jeszcze.
Pierwsza w tym roku iglica, nad którą klęczałem próbując zrobić zdjęcie malutkim kwiatuszkom wyrosłym tuż przy chodniku, w jakże niepewnym miejscu. Magnolie w kilku odmianach – efemerydy z baśniowego świata; jeszcze kwitnące mirabelki – swojskie, ale przecież tak ładne i pierwsze – wespół z forsycjami – w orszaku wiosny; czereśnie w pełnej krasie wiosennej urody, a przy nich wspomnienia z sadu mojego dzieciństwa i nowsze, z Gór Kaczawskich. Zielone już brzozy, którym nie trzeba efektownego kwitnienia by być zwiewnymi i pięknymi; kasztanowce, które ledwie dwa tygodnie temu miały tylko pęczniejące pąki, a teraz już prężą stojące wieżyce zalążki kwiatów i tylko patrzeć, jak zakwitną.








Równo miesiąc temu szedłem z Jankiem po kaczawskich górkach. Był mróz, wiał lodowaty silny wiatr, a my przekraczaliśmy metrowe zaspy.

Parę dni temu mając wolną chwilę sięgnąłem po książkę, która jeździ ze mną po Polsce od około trzydziestu lat: „Raj utracony” Miltona. Ta książka ma historię. Otóż w latach osiemdziesiątych przeczytałem kilka kryminałów Macieja Słomczyńskiego, a każdy z nich zaczynał się odpowiednio do treści dobranym cytatem ze znanych dzieł literackich. „Piekło jest we mnie” autor opatrzył cytatem z „Raju utraconego”; sam tytuł też jest cytatem – słowami skarżącego się Szatana. Te słowa wywarły na mnie tak silne wrażenie, że poemat postanowiłem kupić. Ale jak to zrobić w biednych latach osiemdziesiątych? Dałem ogłoszenie w kilku gazetach, odpowiedź przyszła z miasteczka oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów. Książkę wysłała mi kobieta i nie chciała za nią pieniędzy. „Skoro tak panu zależy...” – przeczytałem z załączonym liściku. W rewanżu wysłałem książkę o starożytnej Grecji. Tomik był nowiutki, w sztywnej, płóciennej okładce, z obwolutą. Teraz jest wyblaknięty, obwoluta rozleciała się mimo mojej wielokrotnej reanimacji, a na wielu stronach są moje notatki i podkreślenia. Po tylu latach i kilometrach ze mną jest to książka naprawdę moja.
W ulubionej czwartej księdze jest opis, którego wspomniałem patrząc dzisiaj na wiosnę.

„Dach był cienisty z gęsto splecionego
Lauru i mirtu, a także z drzew wszystkich
O liściu wonnym, rosnącym wysoko;
Po bokach akant, a i krzew wszelaki
Wonny tworzył wokół mur zielony,
A piękne kwiaty: irys różnobarwny,
Róża i jaśmin, unosiły głowy
Swe uwieńczone, by stworzyć mozaikę;
Pod stopą fiołek, krokus i hiacynt
Bogatym haftem ozdabiały ziemię
Barwniej niż kamień lub wzór najcenniejszy.”

To opis rajskiego domu Adama i Ewy. Skoro już tam jestem, dodam parę słów z następnej strony.
Zapada zmierzch, pora udać się na spoczynek.

„… ruszyli, dłoń w dłoni,
I weszli w mroczny kąt siedziby swojej,
A uciążliwych szat, które my mamy,
Nie musząc ściągać, legli obok siebie.
A nie odwrócił się Adam, jak sądzę,
Od swej małżonki pięknej, ani Ewa
Nie odmówiła udziału w obrzędzie
Skrytym miłości małżeńskiej…”

Cóż, jest wiosna!