011119
Rudawy
Janowickie
Od
podnóża Gór Ołowianych, wschodnimi zboczami Rudaw, do wioski
Czarnów.
Ledwie
kilka dni temu pojawiła się myśl o przejściu wzdłuż wschodnich
zboczy Rudaw aż na południowy ich cypel. Obejrzałem mapę i
uznałem, że warto byłoby, bo trasa powinna być widokowa, ale
wyjazd odłożyłem na nieokreślone „później”.
Przyszło
ono już po dwóch dniach, gdy trzeba mi było ustalić trasę na
dzisiaj. Wtedy powiedziałem sobie, że przecież już mam ustaloną.
Po praktycznym przymierzeniu się do niej, plan okazał się prosty:
iść na południe trzymając się podnóża rudawskich gór, i
zawrócić, kiedy minie godzina dwunasta.
Trasa
ma w linii prostej 9 kilometrów, czyli praktycznie 12, może nieco
więcej. W obie strony około 25 kilometrów; wliczając myszkowanie,
może odrobinę więcej. Nie liczyłem na przejście całej, nie
ustalałem punktu zwrotnego. Ot, po prostu będę szedł, a
dokądkolwiek dojdę, będzie dobrze.
Kwadransa
brakowało do południa, gdy z dna doliny spojrzałem na ładne
zbocze po drugiej stronie szosy. Za nim zaczynała się wioska
Czarnów. Nie goniłem na szlaku, nadzwyczaj rzadko się spieszę, po
prostu mało kluczyłem i obyło się bez zawracania. Oczywiście
przerwy były krótsze niż w minione dni babiego lata, ale
dwudziestominutowe i dłuższe siedzenia na miedzach wrócą dopiero
z nadejściem ciepłych dni.
–
Nie zdążę dojść – uznałem – więc posiedzę chwilę pod
tymi kolorowymi bukami i zawrócę.
Drzewa
były bardzo ładne. W słońcu ich gładka kora jaśniała ołowiano,
a nie wszystkie buki mają tak czysty kolor. Niskich ich odrostów
trzymały się liście w najpiękniejszych kolorach jesieni.
Siedząc
tam, zobaczyłem kruka. Owszem, widuje się je często, ale zwykle
tłem jest niebo, a tego widziałem na tle zbocza doliny. Wiało
mocno, a ptak wisiał niemal nieruchomo, minimalnymi ruchami skrzydeł
odpowiadając na zmiany wiatru. Widok zrobił na mnie wrażenie.
Herbatę
wypiłem, trzeba było iść, ale dalej siedziałem.
–
Jeśli teraz zawrócę, będę czynił sobie wyrzuty – pomyślałem,
patrząc w kierunku niewidocznej stąd wioski.
Wstałem,
założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: pięciu minut brakowało
do południa. Wiem, że zwykle powrót zajmuje nieco mniej czasu,
więc…
Poszedłem.
Porządnie zmęczony podejściem, za szczytem wzniesienia zobaczyłem
pierwsze domy wioski, ale że było już pół godziny po południu,
zawróciłem. Do centrum Czarnowa było już blisko, uznałem więc,
że trasę przeszedłem.
Wracając,
sporą jej długości szedłem innymi drogami. Zaraz na samym
początku tak mnie skusiła łąka na zboczu wzniesienia swoim ładnym
wyglądem, że zdradziłem drogę, która doprowadziła mnie tutaj, i
poszedłem dróżką pod bukami, ponieważ obiecała mi więcej. Od
razu powiem, że słowa dotrzymała. Ładnie tam jest. Tak ładnie,
jak w moich górach, a przecież większej pochwały po prostu nie
ma.
Bardzo
podobała mi się ta wędrówka. Czasami przypałętał się jakiś
oznakowany szlak, ale że nie zwracałem na niego uwagi, szybko
odchodził na bok, urażony. Szedłem dróżkami, a z niektórymi
rozstawałem się z żalem, oglądając się za nimi. W innych
miejscach bezdroża łąk były moimi drogami. Przed wyjazdem
oglądałem zdjęcia satelitarne, ale szczegóły mi się pomieszały,
więc szedłem na wyczucie, za szczytu garbu czy wzniesienia
wypatrując dalszej drogi. Udało mi się nie wejść w chaszcze, a
drogi lasami były krótkie, tak więc urokliwa dal była moją
częstą towarzyszką.
Tej
długości trasa wiodąca odkrytymi zboczami, daje możliwość
ciekawych obserwacji zachowania się gór.
Otóż
trzeba nam wiedzieć, że one, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie
stoją w miejscu, a przemieszczają się tym szybciej, im są
bliższe. Mało tego, one zamieniają się miejscami! Z rana widać
pierwszą górę na lewo od drugiej, a po kilku godzinach potrafią
zamienić się miejscami. Wcale nie ukrywają się z tym procederem:
oglądając je często, można zaobserwować, jak powoli jedna góra
bliża się do drugiej, jak dalsza chowa się za bliższą, a później
powoli wyłania się z drugiej strony.
Góry
zmieniają też swoje wysokości, czego dobitnym dowodem są
poczynione przeze mnie obserwacje. One mają zwyczaj rosnąć, gdy są
bliżej obserwującego, lub gdy ten schodzi w dolinę, przy czym
różnice bywają tak wielkie, że mała górka potrafi całkowicie
zasłonić sobą wysoką górę. Tak było na przykład z pokaźną
Wielką Kopą, która na koniec dnia schowała się (jakim cudem?) za
małe wzniesienie, z którego schodziłem.
Przez
parę godzin widziałem na najdalszym horyzoncie Trójgarb i
Chełmiec, dwie duże góry Gór Wałbrzyskich. Na początku ich
podglądania wydawało się, że jedynie one stoją w miejscu, nie
poddając się powszechnemu zwyczajowi gór, dopiero w czasie powrotu
zauważyłem, że Chełmiec cofa się na południe, ciągnąc
Trójgarb za sobą; niewiele, ale jednak.
Wielka
Kopa wielką jest kopą.
Towarzyszyła mi niemal cały dzień, a że
stateczną jest górą, na moją kilkugodzinną wędrówkę
odpowiadała niewielkim przemieszczeniem, a za to wyraźniejszym
obróceniem. Odruchowo, z przyzwyczajenia, lustrowałem jej zalesiona
zbocza, wyszukując dogodnych przejść. Dwieście metrów w górę,
na dokładkę lasem; trudna decyzja. Z drugiej strony tej góry, u
jej podnóża, są widziane tydzień temu Kolorowe Jeziorka.
Brzozom
listopad nie odebrał urody, nadal rwą me oczy – drzewa tak
skromne, a tak piękne. Widziałem kilka bardzo kształtnych wierzb
iw, co jest rzadkością, a na dokładkę ładnie się
przebarwiających. Dzisiaj iwy zyskały w moich oczach.
Przez
sporą część dnia widziałem Góry Kaczawskie. Były chwile, gdy
wypełniały sobą cały północny horyzont, wszak równoleżnikowo,
ze wschodu na zachód, mierzą 30 kilometrów. Kilka razy
zatrzymywałem się i rozpoznawałem szczyty, przy czym szybko
zauważyłem, że nie zabawą było to zajęcie, a wyrazem tęsknoty.
Później uświadomiłem sobie, że przecież moja dzisiejsza droga z
wyglądu jest kaczawska, i że, być może, nie jest to przypadek.
Może ze mną jest tak, jak z tym mężczyzną, który w ramionach
kolejnych kobiet chce znaleźć podobną do tej jedynej.
Z
rozpoznawaniem moich gór wcale nie szło mi dobrze. Powiedzmy, że
gorzej, niż chciałbym. Zwykle mam tak, że widząc je z odmiennej
niż zazwyczaj strony, w pierwszej chwili żadnej góry nie
rozpoznaję. W drugiej chwili znajduję pierwszą, którą udaje mi
się nazywać jej imieniem, i ta chwila jest rozchodzącym się
promieniście początkiem. No bo skoro tam stoi ta rozpoznana, to
góra obok…
W
pobliżu bardzo widokowej Przełęczy Rędzińskiej, na zboczu
Bielca, stoi nowy dom, a obok widać początki budowy paru innych.
Piszę o tym banalnym fakcie zazdroszcząc widoków właścicielom. W
odległości dwóch kilometrów, na wprost ich okien, dwieście
metrów ponad rozległe i malownicze łąki, wznosi się Wielka Kopa.
Na lewo od niej widać dalekie szczyt Gór Wałbrzyskich, chyba też
skrawek Gór Kaczawskich, a na prawo, bliżej południa, niebieskie,
liczne, jedne za drugimi, ciągnące się aż po najdalszy horyzont,
szczyt Gór Kamiennych i jeszcze dalej, po Góry Stołowe, a może
nawet Orlickie i Bystrzyckie. Oto kilka zdjęć zrobionych przed
domem na zboczu.
Szlaki
w tych górach są nieporównywalnie lepiej oznaczone niż w moich,
ale akurat tym faktem się cieszę. Niech tak będzie jak najdłużej.
Wracając, wszedłem do wioski Miedzianka. Stara to wioska, kiedyś
zamożna, górnicza, z licznymi tradycjami. W wielu miejscach
postawiono tablice informujące o historii starych budowli, są
zdjęcia, nazwiska ludzi tutaj żyjących i przyczyniających się do
kształtu wsi. Nazwiska oczywiście niemieckie. Pomyślałem, że oto
dokonuje się zmiana formuły patriotyzmu, a przynajmniej
przesunięcie akcentów. Ludzie, którzy teraz tam mieszkają, są w
zdecydowanej większości potomkami ludności napływowej, spoza
rejonu Sudetów. Mieszkają tam, gdzie przez wieki mieszkali Niemcy,
ale faktem tej odmiany nie tworzą bariery dzielącej historię ich
wsi na dwie części, a kontynuują jedną przecież historię jednej
wsi.
Patriotyzm
narodowy nie jest bezpieczny, co dowodnie pokazuje historia. Nadto
jest mniej ludziom bliski. Dla nas ważniejsze są miejsca codziennie
widziane i ludzie biorący udział w naszym życiu. O losach
odległych krain dowiadujemy się z gazet, a ich kłopoty nie czynią
na nas takiego wrażenia, jak czynią sąsiedzi.
Państwu
i obywatelom należy uznać, że podstawą patriotyzmu jest ten
lokalny, dotyczący wioski, dzielnicy czy miasteczka, a narodowy,
ten, w imieniu którego przelano morza krwi, powinien być sumą tych
lokalnych.
* *
*
Nie
chciałem zamykać oczu, ale morzył mnie sen. Spadałem przez głowę
w jakąś przepaść, czując paskudne wirowanie w głowie. Bałem
się i byłem bezradny. Wtedy poczułem dotyk dłoni na czole. Była
szorstka i śmierdziała starą serwatką, ale uratowała mnie przed
upadkiem w przepaść. To była dłoń mojej babci.
Nie
byłem na cmentarzu, w Lesznie nie mam swoich bliskich, a poza tym,
wszelkim rocznicom i dniom świątecznym nie nadaję dużej wagi.
Jednak dzisiaj wspomniałem, jak często przez wszystkie moje lata,
babkę ze strony matki.
Minęło
ponad pół wieku od tamtej chwili, gdy babcia dłonią sprawdzała
moją gorączkę, a ja nadal dokładnie ją pamiętam. Dziwna
jest ludzka pamięć.
Ilekroć
wspominam babcię, czuję żal, ponieważ dopiero gdy umarła
uświadomiłem sobie, że ją kocham. Nigdy jej tego nie powiedziałem.
Kocham
ją nadal.