070620
Z Chrośnicy
zboczami Leśniaka, Okola, Łysej Góry, Grapy, Kopy, Lastka i
Ptasiej. Powrót do Chrośnicy.
Szybko opuściłem
wygodną drogę i swoim zwyczajem poszedłem na przełaj, zamierzając
zatoczyć pętlę na widokowych zboczach dwóch dużych gór
kaczawskich. Deszcz ledwie siąpił, ale wszedłem w trawy sięgające
pasa, w gąszcz przytulii czepnej (Janku, dziękuję za
identyfikację), w rezultacie już po paru minutach byłem zmoczony i
szukałem dróżki lub miedzy. Niewiele później musiałem założyć
pelerynę. Deszcz padał przez kilka godzin, ale jeśli nie ma
wiatru, a nie było, peleryna doskonale chroni, także przed mokrą
trawą.
Deszcz i wysokie
trawy na łąkach wymusiły zmianę planu dnia. Dobrze się stało,
ponieważ poznałem nowe, ładne zakątki zboczy Łysej Góry. Blisko
połowę trasy szedłem nieznanymi mi zboczami, co cieszyło mnie i
zdumiewało: po tylu dniach łażenia tymi górami, jeszcze nie byłem
w tak wielu miejscach!
Cóż, miewam
odruchy starego konia: chodzenie znanymi drogami. Dzisiaj, wobec
uciążliwości deszczowej wędrówki, łatwo było mi uznać
potrzebę zmiany i zobaczenia, dokąd biegnie tamta droga. Zobaczyłem
i polubiłem.
Jeśli łąki, to
oczywiście kwiaty. Widziałem mnóstwo przetaczników, nierzadko
całe ich ładny – niebieskie oczka łąki. Sporo niezapominajek,
kwiatków tak zwykłych, pospolitych, a tak niezwykłych i ładnych.
Raz zauważyłem niezapominajkę łąkową. Miała kwiatki wielkości
łepka zapałki, z ledwie widocznym maleńkim żółtym oczkiem.
Widziałem nieliczne
jeszcze kwiaty dzikich róż. Zdobiły je krople deszczu i skromność.
Były ujmujące i pachnące. Ten zapach jest chyba zapominany,
uznawany za niemodny i pospolity, ale takim jest ten nasz, przez nas
zrobiony, a wąchane dzisiaj kwiaty pachniały nienachalnie, świeżo,
delikatnie. Dlaczego znawcom od perfum ten zapach wydaje się
banalny?
Wiele razy widziałem
kwiatki w kolorze ładnego fioletu, jadłem je (Anno, Twoja wina czy
zasługa?), smakowały mi, ale nie wiem, jak się nazywają.
Wyżej i nieco dalej
ton nadawał właśnie kwitnący czarny bez. W te dni widać
wyraźnie, jak wiele jest krzewów tej rośliny, a blisko, wśród
traw, wyróżniał się łubin. Widziałem spore połacie łąk
zdobnych kwiatami tej rośliny, ale przyznam, że na mnie może i
większe wrażenie czyni zdolność utrzymywania przez liście łubinu
wielkich i grubych kropel wody. Wydaje się, że liście nie chcą
nasiąknąć wodą, jej krople błyszczą tak wyraziście, jakby
szklane były czy może nawet diamentowe.
Tak! Diamenty
powinny rosnąć na liściach łubinu! Byłyby łatwiejsze do
zdobycia i tańsze.
Jak zwykle zwróciłem
uwagę na wieczne połamańce, czyli wierzby iwy. Widziałem leżące
i próchniejące konary, a na ich gałęziach świeże liście i
resztki kwitnienia. Roślina ginie, a nadal rozsiewa nasiona.
Widziałem też
wtulone w siebie wierzbę iwę i brzozę. Kiedy dwoje ludzi nie
pasują do siebie, mogą się rozstać, drzewa tego nie potrafią.
Muszą współżyć z przypadkowym sąsiadem, albo przez całe życie
boczyć się na siebie. Czasami, kiedy patrzę na odchylone od siebie
drzewa różnych gatunków, wydaje mi się, że one się nie znoszą,
ale przecież nie mogą odejść od siebie. Drzewom dzisiaj widzianym
udało się porozumieć.
No i grzyby! Co
prawda zdecydowana większość widzianych raczej jadalna nie była,
ale są, rosną. Znalazłem jednego podgrzybka, ale tak wymęczyłem
go w kieszeni mokrego plecaka, że nie doczekał się wieczornego
suszenia.
Zszedłem do
Chrośnicy nowo poznaną ładną drogę, starając się zapamiętać
jej mało widoczny początek przy szosie.
Po raz pierwszy
miałem okazję przypatrzeć się ciekawemu obiektowi. Wyremontowano
duży, kamienny dom, dodano boczne pawilony, porządny parking i
otworzono hotel z restauracją i SPA. Widać solidność odnowienia
budynku, nieliczenie się z kosztami. Na dużym dachu jest wielka
instalacja fotowoltaiczna, odruchowo policzyłem jej moc (i koszt) na
nie mniej niż 20 kW, czyli naprawdę dużo. Na parkingu stało
kilkanaście samochodów.
To wszystko na
uboczu, w nieznanej i niezamożnej wiosce rolniczej. Przez
przeszkloną ścianę zajrzałem do wnętrza, zobaczyłem ludzi w
eleganckiej sali restauracyjnej.
Nie dla mnie takie
progi, ale ucieszyłem się z powodu tej inwestycji, ponieważ
świadczy ona o rosnącej zamożności kraju.
Poranne mgły
znikły, raz i drugi na chwilę pokazało się słońce. Zboczami
Łysej Góry szedłem w nieznane. Oczywiście orientowałem się w
dalszej okolicy, ale łąki na zboczach o urozmaiconej rzeźbie,
zagajniki, drogi, były mi nieznane. Nie wiedziałem, co zobaczę za
garbem zbocza ani gdzie wyprowadzi mnie polna droga, moja chwilowa
towarzyszka. Miałem poczucie inności takiej wędrówki, posmak
odkrywania, drogi w nieznane.
Ładnie tam jest.
Tak ładnie, że na pewno wrócę.
Do moich Gór
Kaczawskich wróciłem, gdy zobaczyłem bliski już zalesiony szczyt
góry przede mną. Wiedziałem, że zbliżam się do znanej mi drogi
przecinającej Chrośnickie Kopy. Szedłem łąką pod górę, coraz
bliżej ściany lasu, spodziewając się przy niej drogi. Będzie
tam, czy pomyliłem miejsca? Była. Teraz już wiedziałem, że
trzeba mi skręcić w lewo, a gdy niewiele dalej droga skręci w
prawo, opuścić ją wchodząc na zbocze góry. Wiedziałem, że
będzie to Kopa, wiedziałem, gdzie wyjdę i co zobaczę. Ta wiedza
radowała mnie na równi z wcześniejszą niewiedzą wędrowania
nowymi drogami.
Pokręciłem się po
okolicy, spojrzałem na karkonoskie szczyty, zajrzałem na ukrytą
łąkę, pod brzozy, gdzie jesienią znalazłem kilkanaście
zajączków, ale grzybów nie było. Wiedziałem przecież, że ich
tam nie będzie, ale chyba jednak spodziewałem się je zobaczyć. Z
paru miejsc widziałem Ostrzycę i dalszy Grodziec, dwie wyniosłe i
znane góry dalekiego pogórze, a widziałem je niemal w linii, jedna
za drugą.
Będąc tak blisko,
nie mogłem nie odwiedzić Jaśkowych miejsc, prawda?
Siedząc tam, gdzie
siedziała Jasia, spojrzałem na zbocze w dole i nie zobaczyłem
ambony. W tej jednej chwili światy i czasy mi się pomieszały.
„Rozejrzałem
się, jakbym odpowiedź mógł znaleźć w otoczeniu. Znowu wróciło
wrażenie jego odmienności. Chyba… tak, inny był brzeg lasu.
Nieco niżej na stoku stała ambona, jestem tego pewny, a teraz jej
nie widziałem.”
Odruchowo obejrzałem
się za Jasiami, a nie widząc ich, wróciłem w swój czas.
Ambona spróchniała
i się przewróciła, a ja, głupi, przez chwilę miałem wrażenie
bycia... gdzieś.
Niedawno zaplątałem
się w labiryncie leśnych dróżek Lastka, dzisiaj też musiałem
kawałek drogi przejść ponownie, nie będąc pewny swojego miejsca,
a szedłem na rozdroże, gdzie zaczyna się niedawno poznana dróżka.
Chciałem nią przejść i u jej wylotu ponownie doznać tego miłego
wrażenia otwierania się rozległej przestrzeni. Siedziałem tam po
brzozą, oparty o jej pień, i patrzyłem.
Ta wędrówka była
moim pożegnaniem z górami na około trzy miesiące, a gdybym nie
przedłużył pracy, byłaby jedną z ostatnich.
Wstałem tknięty
myślą o drucie w drzewie. Kiedyś widziałem pień dużego drzewa
opleciony drutem wrośniętym w tkankę, ale zapomniałem gdzie
widziałem. Teraz wydało mi się, że wiem i że to miejsce jest w
pobliżu. Poszedłem tam i znalazłem. Kolczasty drut był przerwany,
nie opinał już pnia, ale jeden jego koniec znikał w pniu,
wrośnięty. Ech.
Deszcz znowu zaczął
padać. Co prawda przypuszczałem, że ten deszcz mógł być łzami
gór z powodu mojego wyjazdu, ale jednak postanowiłem wracać.
Szedłem pod górę po łące, spodziewając się w jej kącie, za
pierwszymi drzewami lasu, duktu w lewo. Byłem ciekawy czy będzie,
czy może coś mi się poplątało... Był. Przeciąłem las,
wyszedłem na łąki nad Chrośnicą, a gdy wieża kościoła była
już blisko, zszedłem niżej, między domy wioski.
Otwierając drzwi
samochodu, spojrzałem na stodołę po drugiej stronie wioskowej
ulicy.
>>Po
chwili przybiegła Jasia, mówiła coś do mnie, ale nie rozumiałem
jej. Patrzyłem na stodołę po drugiej stronie szosy. Na murze był
niezdarnie wymalowany napis: „Powrót Śląska do macierzy”.<<
Uśmiechnąłem
się i wsiadłem do opla.
PS
Kupiłem nową mapę
moich gór, spojrzałem na zdjęcie zdobiące pierwszą stronę, i
wiedziałem, co przedstawia i w którym miejscu stał fotograf.
Satysfakcjonująca chwila.