Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 14 października 2020

Śladami Jasiów

280920

W Górach Kaczawskich: z Chrośnicy przez Lastka, Kopę, Łysą Górę, Przełęcz Widok, Źróbka, Kobyłę na Ogiera. Powrót przez Zazdrośnika, Leśnicę i Łysą Górę do Chrośnicy.


W mojej książce o Jasiach wspominam o paru miejscach w Górach Kaczawskich. Któregoś dnia uświadomiłem sobie, że odwiedzając je kilkakrotnie, nigdy nie przeszedłem trasy od jednego do drugiego miejsca.

Przejść ze zbocza Lastka, miejsca ich spotkania, na Ogiera, gdzie Jasia słyszała pożegnanie Jana z górami – oto plan na pierwszy dzień trzydniowej włóczęgi kaczawskiej.

Początek długo wyczekiwanego urlopu, pierwsze dni jesieni, czyli czas złotej polskiej jesieni? Niezupełnie. Piękna pogoda skończyła w pierwszy dzień urlopu, wędrówkę miałem deszczową. Może popołudniu pokaże się słońce, może jutro – westchnąłem i poszedłem drogą obok wierzby. Tej samej, którą Janek widział małą i dużą, w dwóch różnych czasach.

Miało być w ścisłym związku z książką, śladami Jasiów, ale mimo że oba punkty zwrotne trasy były ich miejscami, oni sami prawie byli nieobecni w moich myślach. Na początku czułem trochę zawodu do siebie o ten brak nastroju, później pomyślałem, że tak być powinno, tak jest lepiej.

Zbytnie zapętlenie fikcji i rzeczywistości dobre nie jest.

Całą trasę znałem, niektóre jej fragmenty przeszedłem kilkakrotnie, jedynie przejście przez północne zbocze Łysej Góry było niepewne, a to z powodu krów i ogrodzeń pod prądem. Krowy są dużymi zwierzętami i nie mam do nich zaufania, zwłaszcza jeśli nie jestem pewny ich płci; wolę mieć do czynienia z ogrodzeniami pod napięciem. Poradziłem sobie nieźle, w jednym tylko miejscu kawałeczek szedłem lasem, poza ogrodzeniem, ale przyznam, że idąc pastwiskami, oglądałem się za siebie, zwłaszcza gdy byłem daleko od drzew. Na pastucha, a tym bardziej na torreadora, stanowczo się nie nadaję.

Wbrew nazwie, tylko jeden stok Łysej Góry jest łysy, ten z wyciągiem narciarskim, pozostałe są zalesione, ale w tych lasach wiele jest polan i dróg. Znając je, można obejść górę bez wchodzenia w zwarty masyw leśny, niemal całą drogę mając ładne, urozmaicone widoki. Przez labirynt zagajników i łąk południowego zbocza Łysej Góry miałem przejść jak po sznurku, wszak niedawno metodycznie poznawałem tajniki przejść, i niewątpliwie tak by było, gdybym... nie zgubił sznurka. Jednak wcześniejsze penetracje tamtej okolicy swoje zrobiły: nie straciłem orientacji i idąc zakolem trafiłem na poszukiwaną dróżkę i łąkę. Trasę wybrałem nie tylko dla przypomnienia sobie przejść przez las i odmiennej drogi powrotu, ale i z powodu pamięci łąki z licznymi kaniami widzianymi tam rok temu. Było tak, jak i w innych miejscach: widziałem głównie stare, czerniejące grzyby, a młodych jak na lekarstwo.

Przed wyjazdem w góry kupiłem olej i jajka z myślą o smażeniu przywiezionych kań. O, naiwności!

Przydały się, owszem: do zrobienia zwykłej jajecznicy.

Obiecałem sobie nie śpieszyć się, nie patrzeć na zegarek, nie liczyć godzin, przecież mam urlop. Z dobrym skutkiem dotrzymywałem danego sobie słowa.

Sprawia mi przyjemność wiedza o tym, co mnie czeka za zakrętem. Wiedza o powalonym drzewie, które zaraz zobaczę i będę mógł usiąść na nim; o dziwnym jesionie czyniącym duże wrażenie swoją rosochatością, do którego dojdę skręcając w tę dróżkę; o widoku, który czeka na mnie na grzbiecie wzniesienia. Pewność zobaczenia skał między drzewami w tym miejscu, właśnie w tym jednym, a znanego drzewka głogu w drugim, budzi we mnie poczucie bycia u siebie, co dla mnie ma wyjątkowe znaczenie, skoro od dziesiątków lat żyję na walizkach, w różnych miejscach. Nie wiem, gdzie właściwie jest moje miejsce, nie wiem, gdzie będę za miesiąc, a piszę te słowa siedząc w kampingu stojącym w Krakowie, sto metrów od Wisły. Mam tutaj część swoich rzeczy, sporo wśród nich przywiozłem tylko dla poczucia bycia u siebie, ale inne zostały w moim pokoju w bazie firmy, w Lesznie, a kolejne w domu, pod Lublinem. Tylko ci, którzy doświadczyli takiego życia; ci, którym się zdarza zastanawiać po obudzeniu gdzie są, albo w ciągu dnia, szukając czegoś po półkach, przypominają sobie, że zostawili tę rzecz w innym „swoim” miejscu, odległym o setki kilometrów, docenią to poczucie swojskości. Poczucie bycia u siebie, mimo iż wcale nie są u siebie, a wędrują po górach odległych o wiele kilometrów od wszystkich „swoich” miejsc. Ta swojskość ma inne źródła, tkwi w niezmienności i w powrotach. Zwalone drzewo któregoś dnia może zniknie, wywiezione, ale zbocze, las, polna droga, różany lasek, zarys góry, wioska w dolinie, przydrożny uskok, na którym kiedyś siedziałem pijąc herbatę z malinowym sokiem, to wszystko zostanie, także w mojej pamięci.

Właśnie dlatego zmiany w otoczeniu, jakie czasami spotykam, bywają przykre. Budzą poczucie obcości i straty.

Widziałem mnóstwo kwiatów, co właściwie powinno dziwić w październiku, w pełni jesieni. Mnogość dzwonków, kwiatów jakże ładnych kształtami i kolorami, cieszy, a i oszołomić potrafi. Widziałem też oset mojej wysokości, a na nim kilka pysznych kwiatów. Samo to połączenie: oset, pogardzany i tępiony chwast, oraz jego ładne kwiaty, jest zadziwiający. 



Ludzie gonią gdzieś nieprzytomnie, szukają mocnych wrażeń, czegoś, co wydaje się im wspaniałe, oryginalne, nowe, zadziwiające, szokujące, a blisko mają nieznane: kwitnie gwiazdnica i niebieści się łan dzwonków. Wystarczy się nachylić i przyjrzeć, żeby w rozchyleniu ich płatków, w symetrii, ale i w skromności tych kwiatów, dostrzec piękno impresjonistycznych zdolności Natury.

Będąc w domu, słyszałem fragment jednego z utworów Claude Debussy. Do syna powiedziałem coś o delikatności dźwięków czy o malowaniu dźwiękiem, w odpowiedzi usłyszałem: cóż, to impresjonizm.

Przecież! – pomyślałem. Wszak jego istotą jest dążenie do oddania wrażenia, ulotności chwili.

Zapraszam do wysłuchania ładnego wykonania "Popołudnia fauna" francuskiego impresjonisty. 

Jeśli już o malowaniu dźwiękiem piszę, wkleję fragment a propos z książki o Jasiach, skoro dzisiejsza wędrówka była ich śladami.

>>W górach często zbacza ze szlaku, by iść wzdłuż strumienia, a ja cicho idę za nią wiedząc, że czeka mnie ładny spektakl.

Zatrzymuje się co kilka kroków i zamiera w bezruchu, a wtedy, gdy wsłucham się w szmer strumienia, czasami udaje mi się usłyszeć zmienność jego dźwięków. Jasia mówiła mi kiedyś, że w każdym miejscu swojej drogi – czy płynie wśród traw, przeciska się między kamieniami, czy spada kaskadami z głazów – strumień inaczej opowiada swoją baśń. Zasłuchana stoi nieruchomo, a bywa też, i te chwile podobają mi się najbardziej, że nagle drgnie, jakby coś ją wyrwało z zamyślenia, podnosi głowę i rozgląda się. Wtedy wiem, że usłyszała nowy dźwięk i wzrokiem szuka jego źródła. Może to być ledwie słyszany skowronek, dzięcioł gdzieś wysoko wśród konarów drzew, trzask łamiącej się gałęzi, szum nagłego podmuchu wiatru albo delikatny szmer traw – dźwięki, na które częstokroć nie zwracałem uwagi, a które dla Jasi układają się w muzykę Natury.

Czasami udaje mi się rozpoznać te dźwięki w jej utworach.<< 










 

sobota, 10 października 2020

W Górach Kamiennych

240920
Ze wsi Łomnica wokół Gomólnika Małego do żółtego szlaku, nim przez Skalną Bramę na Rogowiec i dalej w dół, na otwarte hale. Przejście na zbocze Ostoi, powrót do wioski.

Z Krakowa, gdzie obecnie pracuję, do Leszna przyjechałem późno, rozpakowałem samochód układając na tapczanie górę pakunków, złapałem torbę i pojechałem na zakupy. 

Kończył się pierwszy dzień urlopu, szykowałem się do wyjazdu w góry.

Wróciwszy, wszystko robiłem naraz (nie wiem, czy taki sposób przyśpiesza prace), chcąc położyć się wcześnie. Przez ponad dwa miesiące wstawałem po godzinie dziewiątej, kładąc się nad ranem, a jutro miałem wstać o trzeciej. Światło zgasiłem dopiero o godzinie 22, pięć godzin przed pobudką i miałem kłopoty z uśnięciem, a gdy w końcu usnąłem, potrzebny był wspólny wysiłek dwóch budzików żeby mnie obudzić.

Jeszcze nocą zabrałem Janka z Legnicy i pojechaliśmy do Głuszycy, miasteczka we wschodniej części Gór Kamiennych. Kilka tygodni temu oglądałem serię zdjęć na Instagramie zrobionych właśnie tam, okolica tak mi się spodobała, że postanowiłem ją zobaczyć.

Znaczna część tych gór ma drugą nazwę, Góry Suche. Nie bardzo wiem czy są to synonimy, a jeśli nie, to gdzie się jedne kończą a zaczynają drugie góry, skoro na mapie obydwa napisy zazębiają się, ale tak po prawdzie, jakie to ma znaczenie dla widoków i przeżywania?…

Pokręciliśmy się po Łomnicy, wiosce u stóp Gomólnika Małego i Ostoi, gór, które mieliśmy poznać.

Rozczłonkowana to wioska, z pojedynczymi domkami siedzącymi na stokach gór, a wiele z nich oferuje noclegi. Zwróciłem uwagę na ich ilość odruchowo porównując do Gór Kaczawskich. Wszędzie, w każdym sudeckim paśmie, więcej jest turystów i większe dla nich zaplecze. Czasami ten fakt budzi we mnie odrobinę żalu (takie ładne góry, a niedocenione!), ale częściej odczuwam zadowolenie; bywa nawet, że z dodatkiem mściwości:

Dobrze wam tak! Nie wiecie, gdzie cicho, pusto i ładnie! A może i nie chcecie wiedzieć, bo cisza wam przeszkadza, więc tłoczcie się tutaj, mnie zostawiając Góry Kaczawskie.

Kiedy na parkingu wysiadłem i rozejrzałem się, przypomniał mi się niedawny sen. Kupowałem w nim używane trabanty, duże fiaty i polonezy, czyli samochody popularne w czasach mojej młodości. Kupowałem, bo były tanie, mając zamiar jeździć nimi. Co dalej było w tym śnie, nie pamiętam, ale doznałem dziwnego stanu, jakby deja vu, widząc takie same samochody, w podobnym do tego ze snu kącie parkingu. Moje samochody ze snu?

Widoki z otwartych przestrzeni są tam ładne, dokładnie takie, jakie cenię najbardziej. Wyżej, na górskich grzbietach, też są miejsca widokowe, szczególnie dalekie ze szczytu Rogowca, ale właśnie odległości pozbawiają widoku szczegółów i oczywiście do dobrego oglądu wymagają przejrzystego powietrza, co wcale nie jest częste. Będąc niżej, na łąkach u podnóża gór, widziałem po drugiej stronie małej dolinki parę domków na hali pnącej się ku ścianie lasu – widok bardzo malowniczy i budzący ciepłe myśli. Stojąc wysoko, na szczycie, i patrząc na odległe o 10 czy 20 kilometrów łąki i góry, nie widać takich szczegółów. Świat widziany z takiej perspektywy traci szczegóły, nie widać ludzi, a i zdecydowanej większości ich budowli. Oczyszcza się, owszem, ale i staje się anonimowy, trochę zimny. Nie można wypatrzeć polnej dróżki którą można by pójść, a nie widząc samotnego drzewa na hali, nie poczuje się pragnienia poznania go z bliska.

Na szczycie Rogowca są resztki kamiennych murów średniowiecznego zamku. Pobieżnie przeczytałem o jego losach: zbrojna wyprawa przeciwko bratu, atak na wojska innego księcia, oblężenie, wyprawy łupieskie, zniszczenie. Typowy los takich budowli.

Zachowane resztki murów pozwalają wyobrazić sobie ogrom i skalę trudności prac budowlanych. Ilu ludzi zginęło przy ich wznoszeniu, ile w czasie rozlicznych walk? Dlaczego nasza historia jest spisem wojen i mordów?

Ciasne mury, w nich pewnie ludzki smród, a wokół bezkresna, wolna i piękna przestrzeń Ziemi.

Patrząc na góry widoczne ze szczytu, a widać znaczną część pasma Góry Kamiennych oraz Wałbrzyskich, znajduje się uzasadnienie takiego, nie innego ich podziału. Granicami są zwykle głębokie i rozległe doliny. Góry po ich drugich stronach przypisywane są innym pasmom. Widziałem Chełmca, chociaż Wałbrzycha, nad którym się ta góra wznosi, nie było widać. Za to z drugiej strony góry wyraźnie widziałem Boguszów Gorce, odległe o kilkanaście kilometrów. Wysokie, stożkowate góry Grzbietu Rybnickiego Gór Wałbrzyskich przyciągały wzrok, a z drugiej strony wznosił się rozległy, niemały Bukowiec. Szukałem na nim swoich śladów sprzed lat, ale chyba byłem za daleko, bo nie zobaczyłem. U jego podnóża zaczyna się rozległa, malownicza dolina. Snuliśmy plany jej obejścia, pokazując sobie możliwe przejścia.

Schodząc, wypatrzyłem między drzewami otwartą przestrzeń i namówiłem Janka na skrót.

Okazał się bardziej stromy niż się wydawało i dłuższy. Omijałem zarośla, słysząc marudzenie Janka za mną, a gdy chaszcze się skończyły, wyszedłem na dukt ze znakiem szlaku zostawionego wyżej. Mogłem sobie darować to przedzieranie się i wygodnie iść szlakiem, ale – tak się tłumaczyłem – odezwał się we mnie kaczawski zwyczaj chodzenia nie tylko bez szlaku i dróg, ale nierzadko po prostu bezdrożem.

Przeszliśmy w poprzek wioskę i dolinę, wchodząc na odkryte, bardzo widokowe zbocza Ostoi. To miejsca, z którymi trudno się rozstać. Siedzieliśmy na zboczu gapiąc się wokół i nie chciało się nam już nigdzie iść, zwłaszcza, że po chmurnym początku dnia, niebo wybłękitniało.

Tak po prawdzie to nie wiem, czy wstrzymywała nas późna już pora dnia, widoki, czy zmęczenie.

Kiedy światło niskiego słońca opuściło dolinę, wstaliśmy i poszliśmy w dół, do wioski.

Tym górom nie brakuje urokliwych widoków i ciekawych miejsc, tylko… to nie są TE góry. Żaden argument – mówicie? Nieprawda, a zgodę i wsparcie znajdę u każdego zakochanego.
















piątek, 9 października 2020

Recenzja książki Góry Kaczawskie słowem malowane

 

091020

Wioleta Sadowska, właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”, opublikowała recenzję mojej książki o Górach Kaczawskich.

Oto ona:

* * *

Zachwycające malowanie słowem

"Gdy ogarnie się ten szeroki widnokrąg spojrzeniem, w pierwszej chwili widzi się tylko góry – bezludny świat oczyszczony z ludzi i ich pośpiechu. Tylko góry, dla których czas jakby nie istniał; góry wyniośle obojętne zarówno na nasze szaleństwa, jak i na nasz podziw".

Czy można malować słowem? Jeśli połączy się ze sobą szczyptę pomysłu, łyżkę wyobraźni i kilogram wewnętrznych przeżyć, taka sztuka może się udać. Słowem można bowiem wyrazić wiele – prawdziwą pasję, podziw, pragnienie, ale także złość i zdziwienie. Krzysztof Gdula z pewnością posiadł tę umiejętność, ukazaną już w "Sudeckich wędrówkach", a rozwiniętą w swoim drugim dziele.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to zbiór ponad czterdziestu zapisków "zbieracza wrażeń", ukazujących Góry Kaczawskie. Autor od jesieni do wiosny wędruje po tym pięknym zakątku naszego kraju, odkrywając jego godne uwagi miejsca, zachwycając się cudami natury i kontemplując swoje wewnętrzne przeżycia.

Jakże inspirującą okazała się kolejna porcja wędrówek po górach, jaką postanowił podzielić się ze światem Krzysztof Gdula! Po lekturze tej książki mam wrażenie, że "Sudeckie wędrówki" były jedynie swoistą rozgrzewką, wstępem do tego, co autor w pełni potrafi przekazać. Zbiór ten bowiem jest obszerniejszy od poprzedniego, ale nie tylko pod względem ilości przedstawionych wypraw. Przede wszystkim to prawdziwa skarbnica, pobudzających do głębszych refleksji, przemyśleń wędrowca, dotyczących pełnego spektrum naszego życia. Każdy z tekstów to oczywiście zupełnie inna podróż, przynosząca odmienne wrażenia i doświadczenia, a jednak każda z nich generuje czasami ulotną myśl, a czasami szerszą refleksję.

Krzysztof Gdula bardzo często poprzez swoje przemyślenia powstałe na szlaku zadaje różnorodne pytania, nad którymi czytelnik, chcąc nie chcąc, musi się pochylić. Czy zastanawialiście się bowiem kiedyś nad rozrzutnością przyrody, która oferuje nam tyle piękna? Czy idąc na spacer, nie macie wrażenia bycia intruzem, który swoją obecnością przeszkadza drzewom czy zwierzętom? Czy myślicie czasami nad ulotnością naszego życia w porównaniu z odwiecznym trwaniem gór? To "obcowanie z sacrum", jak epicko nazywa swoje wędrówki autor, staje się dla czytelnika obcowaniem z pojęciami, nad którymi w codziennym biegu się nie zastanawia. A cóż może być piękniejszego, niż literackie współodczuwanie i wzbudzenie chęci oraz potrzeby takiej kontemplacji. Warto także tutaj dodać, że oprócz pierwszoplanowej warstwy obcowania z pięknem przyrody, w głowie autora pojawiają się także wnioski dla nas niepochlebne, z którymi w pełni się zgadzam. Mowa o wszechobecnej wycince lasów, czy też myślistwie porównywanym do bezwzględnej egzekucji. To niezwykle ważne akcenty, o których należy wspomnieć.

Czytelnik znajdzie w tym zbiorze dużo opisów miejsc, które mnie, laika w kwestii wypraw górskich, zwyczajnie zachwycają. Mowa chociażby o skalnym moście na zboczu Cisowej, który bardzo chciałabym zobaczyć na żywo oraz o specyficznym obelisku z plastikową butelką wypełnioną pewną nietuzinkową zawartością. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się odwiedzić te miejsca. Ważne jest także to, że w zbiorze tym widać swoiste novum pod postacią ukazania zarysów wiosek i małych miasteczek, a także pewnej relacji, jaka nawiązuje się nie tylko pomiędzy autorem i górami, ale także pomiędzy autorem i ludźmi tam mieszkającymi.

"Góry Kaczawskie słowem malowane" to książka dla koneserów pięknego słowa, wnikliwie zagłębiających się w każde zdanie i w każdy akapit. Impresje autora trzeba bowiem czytać, upajając się nieprzewidywalnością losu, która bardzo często serwuje nam niespodzianki. Cóż mogę więcej rzec, piękne są te Góry Kaczawskie widziane oczami i malowane słowami Krzysztofa Gduli, podobnie jak piękny jest ten zbiór. Warto się nim pozachwycać.

Recenzja była wcześniej publikowana na innych stronach internetowych.

* * *

Autorka wspomina o dwóch konkretnych miejscach opisywanych w książce. Poszperałem w pamięci komputera i znalazłem parę zdjęć.

Mam tylko jedno ze skalnym mostem na Cisowej. Nie widać na nim górnej części mostu, a jedynie rzekę liści płynącą dołem. Tam faktycznie była rzeka liści, w której brodziłem chwilami po kolana. Raz jeden, tylko wtedy, doświadczyłem czegoś takiego, bo przecież zwykle jeśli liście sięgają kostek, mówi się, że jest ich dużo. Mostek jest niewielki, ma może dwa metry długości, a szerokości tyle, żeby po nim przejść na drugą stronę, ale sam fakt istnienia takich formacji skalnych dziwi i każe się zatrzymać przy nich.

Dzień był szary, prawdziwie listopadowy, między drzewami panował półmrok, a nadto stromizna zboczy przysypanych liśćmi znacznie utrudniała zajęcie odpowiedniej pozycji do fotografowania.

Tamte miejsca pamiętam jako zupełnie odludne i ciche. Z rzadka tylko dało się zauważyć niewyraźny ślad duktu, i nawet porzuconych butelek nie było. Po prostu odludzie.

Kilka lat temu podobnie było z miejscem przecięcia się pełnych linii geograficznych. Takie miejsca oczywiście wyróżnione są tylko na mapie, ale ich fizyczne odpowiedniki istnieją, można wskazać je z dokładnością do milimetra. W Polsce nie ma ich dużo, kilkadziesiąt raptem, a bywają w dziwnych, odludnych miejscach. Ten jest w środku sporego kompleksu lasu. Kiedy odnalazłem go, co łatwe nie było, zaznaczony był niewielkim obeliskiem stojącym w krzakach, kilka metrów od duktu, niemal niewidoczny. Przy nim leżał spróchniały pniak, a w nim butelka (widoczna na zdjęciu) z karteczkami, na których dociekliwi wędrowcy zaznaczali swoją obecność. Po paru latach odwiedziłem to miejsce i poczułem… zawód. Pod obelisk prowadzi szeroka, wyrównana szutrem droga, są tablice informacyjne, miejsce odpoczynku. Tylko patrzeć, jak zrobią tam parking.

Nie wiem, co się stało z butelką i pniakiem, wiem jednak, że miejsce straciło czar wyjątkowości i tajemnicy, stało się jeszcze jedną turystyczną atrakcją.

Jednak cząstka dawnego uroku tego miejsca tkwi we mnie, i nie trzeba wiele wysiłku, by tamte chwile sprzed lat przywołać.

Wioleto, dziękuję za recenzję i za przypomnienie mi dawnych wędrówek. 





 

niedziela, 27 września 2020

Hala Izerska i naleśniki

 250920

Z Jakuszyc czerwonym szlakiem do Chatki Górzystów. Powrót czerwonym szlakiem rowerowym, via Jagnięcy Jar, do Rozdroża pod Cichą Równią, dalej zielonym szlakiem do Jakuszyc.

Od długiego czasu chciałem poznać Halę Izerską i być w Chatce Górzystów, miejscach tak chwalonych przez miłośników Gór Izerskich, a mnie, przyznaję ze wstydem, dotychczas nieznanych.

Poprzedni dzień spędziłem z Jankiem w Górach Kamiennych, a inicjatywa poznania nazajutrz Izery (i posmakowania naleśników) pojawiła się nagle, pod wieczór. Pojechaliśmy właściwie bez przygotowań, jedynie po ustaleniu trasy dojścia i powrotu, ale przecież wiadomo, że za pierwszą bytnością w nowym miejscu nigdy się nie zdąży być wszędzie i wszystko zobaczyć. W ten naturalny sposób pojawia się potrzeba powrotu; nie będę się jej sprzeciwiał, wrócę przy najbliższej okazji, ponieważ Hala Izerska i Izera bardzo mi się spodobały, ale może po kolei.

Na parkingu w Jakuszycach byliśmy o tej szarej godzinie przemiany nocy w chmurny dzień jesienny. Szutrowy parking, krzywe ogrodzenie, budowlany bałagan obok, hotel wyglądający na opuszczony, pusta szosa i czarne ściany lasów wokół. Przygnębiające wrażenie.

Znikło, gdy po tradycyjnym szukaniu początku szlaku weszliśmy między drzewa świerkowego boru.

Góry Izerskie znane są z szutrowych dróg ciągnących się kilometrami przez lasy, niemal bez widoków, ale dzisiejszy dwudziestokilometrowy marsz nie dłużył się. Lasy zawsze mi się podobały, a izerskie, chociaż nierzadko ciemne, gęste i nieprzystępne, przyciągają wzrok swoim charakterem lasów górskich, a przy tym nierzadko rosnących na mokradłach.

Wielka w nich ilość strumieni i strumyków, a są dzikie, ukryte wśród kamieni i roślinności, prędkie, nerwowe, głośne. Są miejsca jasne, zapraszające na spacer czy grzybobranie, ale i tak niedostępne, że zatrzymywałem się i patrzyłem na zwaliska drzew i skał, na wykroty podeszłe wodą lub zakryte paprociami i grubymi dywanami różnorakich mchów, wyobrażając sobie trud przedzierania się tamtędy. Spotyka się odkryte polany z rudziejącymi trawami, kępy sitowia i mnóstwo cieków spływających brązowymi wodami do przydrożnego rowu każą domyślać się torfowisk – kolejnej cechy charakterystycznej tych gór. Wszak torfowiska kojarzą się raczej z dolinami, jak nad Biebrzą, a nie górskimi stokami wznoszącymi się setki metrów nad poziomem morza. Zatrzymaliśmy się pod zadaszeniem przy dukcie. Zdjąłem plecak i i zrobiwszy ledwie dwa kroki w bok, w wysoką trawę, wpadłem po kostki w wodę. A przecież ostatnie dni nie były deszczowe. To świat roślin i wody, który człowiek wielkim nakładem pracy poprzecinał swoimi drogami by wywozić jego bogactwa.

Janek zwrócił mi uwagę na mnogość naparstnicy purpurowej rosnącej na poboczach. Patrząc na te wysokie, szare już rośliny, na urodę rzadko spotykanych, spóźnionych kwiatów, można było wyobrazić sobie drogę w czasie pełni kwitnienia.

Na odcinku kilku kilometrów szlaku, między budynkami Orlej a Halą Izerską, na poboczu drogi leżą kamienie z tabliczkami podającymi nazwy planet Układu Słonecznego i ich astrologicznymi symbolami. Odległości między nimi odzwierciedlają rzeczywiste. Kamień wyznaczający Słońce jest przy budynkach, niewiele dalej leżą kamienie planet wewnętrznych – Merkurego, Wenus i Ziemi – przy czym na jednym kamieniu zmieszczono symbol naszej planety i Księżyca. Dodam od siebie, że nasz satelita okrąża nas w odległości około 380 tysięcy kilometrów. Na kamieniu dzieli je może 30 centymetrów. Kilka kilometrów dalej, blisko Chatki Górzysty, leży kamień wyznaczający odległość Neptuna, a kamień z Plutonem, ostatnią planetą Układu, znaleźć można jeszcze dalej, kawał drogi za Chatką.


Warto tutaj zaznaczyć, że w ten poglądowy sposób pokazano najbliższych naszych sąsiadów. Najbliższych, zaznaczam. Rozmiary Kosmosu są właściwie niewyobrażalne dla nas.

Kiedy wychodziliśmy na szlak, deszcz ledwie prószył, niezdecydowany, więc i ja nie zdecydowałem się założyć peleryny. Z nią zawsze mam problem, ponieważ kiedy w końcu uznam, że pora wyciągnąć ją z plecaka, wiatrówkę mam już mokrą, a przykryta peleryną mokrą zostaje do końca. Tak było i dzisiaj.

Kiedy zbliżaliśmy się do Hali Izerskiej, deszcz padał już obficie, co widać i na zdjęciach rzeki. Na dobre ustał dopiero na godzinę przed naszym powrotem do Jakuszyc. Jeszcze pół godziny zwlekałem ze zdjęciem peleryny, nieufny, pamiętając zabawę deszczu ze mną sprzed kilku godzin, kiedy to ponownie zaczynał padać widząc mnie w samej wiatrówce.


Chwilę wyjścia z lasu i zobaczenia Izery będę pamiętał. Nie wiem, jak w innych miejscach swojego biegu, ale tam, na Hali Izerskiej, ta rzeka jest po prostu piękna. Kamienista, jak przystało górskiej rzece, czysta, nieustannie meandrująca. Ta sama przecież, ale często zmieniająca swój wygląd. Jest w niej magnetyczny urok przyciągający wzrok. Urok wspomagany otoczeniem przypominającym daleką północ, szczególnie widocznym dzisiaj, w chmurny, zamglony, deszczowy dzień jesieni. Niewątpliwie i w słońcu Izera wygląda ładnie, ale dzisiaj uznałem, że listopadowa aura nie zaszkodziła jej urodzie, a nawet dodała nostalgiczną nutę do jej cech.

Wcześniej, oglądając mapę, ułożyłem plan przejścia brzegiem rzeki aż w pobliże schroniska, ale z powodu deszczu zrezygnowałem. Trawy są tam wysokie, oczywiście były zmoczone, a w takich warunkach każde obuwie, poza kaloszami, przemoknie dość szybko.

Rude trawy, mnogość mchów, samotne świerki otulone zielonymi gałęziami aż do ziemi, w kilku miejscach spore kępy kosodrzewiny (niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę), po raz pierwszy w życiu widziane brzozy karłowate, mieszkanki dalekiej Północy żyjące tutaj chyba przez pomyłkę, rozległość polany, surrealistycznie wyglądająca na tym pustkowiu wstążka asfaltu kończąca się przy strumieniu, fundamenty domów ludzi, którzy kiedyś tutaj żyli, na zboczach gór wokół niemal czarne świerkowe bory, a w szarym powietrzu nostalgia.

Oto mój obraz Hali Izerskiej, północnej krainy w południowej części Polski.






W Chatce Górzystów nie byliśmy jedynymi gośćmi, chociaż tłoku nie było. Oczywiście zamówiliśmy naleśniki z jagodami. Teraz wiem, że ich sława jest zasłużona, mimo słusznej uwagi Janka o nieco zbyt słodkim serze.

Wracaliśmy drogą wiodącą wokół Jagnięcego Jaru. Te formacje geologiczne zawsze są ładne, jar Jagnięcego Potoku szczególnie. Jest głęboki, zarośnięty, kamienisty i ma bardzo strome zbocza. Prawdziwie górski jar, a utworzył go nieduży strumień płynący dnem. Zadziwia dysproporcja rozmiarów jaru i strumyka, każąc domyślać się ogromu czasu potrzebnego do wypłukania rowu głębokości może dwudziestu metrów. Jest przynajmniej jedno miejsce, gdzie bezpiecznie można zejść na dno, a warto dla poczucia pierwotności, autentycznej dzikości jaru i strumienia.



Wybierając się w góry, liczyłem na znalezienie chociaż kilku grzybów, i w tym się nie zawiodłem, jednak często okazywało się, że okazałe grzyby wcześniej znajdowały robaki. Na całej długości dzisiejszej naszej trasy widywaliśmy pocięte i wyrzucone prawdziwki, nierzadko naprawdę duże. Znalazłem chyba największego w moim życiu, odkładałem chwilę jego wycięcia, fotografowałem, oceniałem średnicę, a na koniec, po wahaniach, z autentycznym bólem w okolicy serca, wyrzuciłem. Po jednego, na szczęście zdrowego, wspinałem się po stromym zboczu jaru, wbijając kanty butów w luźny żwir. Wróciłem cały ze zdobyczą, by w chwilę później popełnić karygodny błąd, stając na oślizłym i pochyłym kamieniu. Karę odebrałem natychmiast, ale na szczęście przed bólem tylnej części ciała uchronił mnie plecak.

Przywiozłem tylko kilka, ale sporych grzybów; pokrojone w plastry i nawleczone na nitki, suszą się w pokoju. Będą do bigosu.

Długo czekałem na ten urlop, pieszcząc w myślach obraz słonecznych i kolorowych dni złotej jesieni. Aura zaplanowała inaczej. Trudno, jej prawo, mnie pozostaje poddanie się i odnajdywanie uroków Natury w te chmurne dni.












 

piątek, 18 września 2020

Wywiad ze mną

 

180920

Wioleta Sadowska, autorka recenzji mojej ostatniej książki i właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”, przeprowadziła ze mną wywiad, którego niżej zamieszczam za jej zgodą. Dobrze, że pytania otrzymałem pocztą i nie musiałem odpowiadać na nie a vista. Miałem czas na jako takie wygładzenie myśli i słów.

Wioleto, dziękuję.

* * * 

Tym, co nadaje życiu wartość i sens, co zmienia oceny i daje siły, jest dla mnie piękno”. Krzysztof Gdula o swojej książce pt. „Miłość, muzyka i góry”

Wioleta Sadowska: Często wędrujesz po Górach Kaczawskich?

Krzysztof Gdula: Przynajmniej dwa tygodnie w roku spędzam w górach. Po tych moich ulubionych wędrowałem w sumie 160 dni. Oczywiście w ciągu kilku lat.

Wioleta Sadowska: Nie pytam o to bez powodu, gdyż pomysł na napisanie „Miłości, muzyki i gór” przyszedł Ci do głowy w czasie przerwy w wędrówce po tychże górach. Pamiętasz ten moment?

Krzysztof Gdula: Pamiętam. Tamtego dnia pojawił się ogólny zarys, który później, w czasie pisania, rozbudowywałem i uzupełniałem. Pisząc, uznałem, że miejsca zmieniać nie będę: Jasie spotkali się tam, gdzie siedziałem i pierwszy raz o nich pomyślałem. Widoki z tego miejsca można zobaczyć na zdjęciach opublikowanych na moim blogu oraz na fanpage.

Wioleta Sadowska: Początkowo historia Jasia i Jasi była opowiadaniem. Dlaczego więc ostatecznie przybrała formę mini powieści?

Krzysztof Gdula: Może szkoda mi było rozstać się z bohaterami? Zapewne tak, ponieważ zarówno wtedy, jak i w późniejszych latach, nawet nie myślałem o wydaniu. Pisałem wyłącznie dla siebie.

Wioleta Sadowska: Pisanie dla siebie jak widać przyniosło efekty. Ale jestem ciekawa, co ostatecznie skłoniło cię do wysłania tekstu do wydawców?

Krzysztof Gdula: Tekst w wersji elektronicznej wysłałem do przyjaciółki, Ani Kruczkowskiej, chcąc poznać jej ocenę. Opowieść tak się jej spodobała, że nakłoniła mnie do starań o wydanie. Uwierzyłem w możliwość i rozesłałem propozycje do około dziesięciu wydawnictw. Każdy, kto starał się o wydanie, wie, jak odpowiadają: milczeniem. Może powinienem wyszukiwać inne firmy wydawnicze, ale chyba zabrakło mi cierpliwości i w efekcie zdecydowałem się wydać na mój koszt. Dobrze zrobiłem, ponieważ przeczytałem wiele miłych słów od czytelniczek, a więc od tej połowy ludzkości, na której ocenach mi zależało. Może ktoś zapyta, dlaczego. Uprzedzając pytanie odpowiem: w krainie miłości mężczyźni są raczej gośćmi, Wy tam mieszkacie. To Wasza dziedzina, więc i Wasza ocena jest cenniejsza, bo prawdziwsza.

Wioleta Sadowska: Historia miłości bohaterów nabiera cech nieprawdopodobieństwa, gdyż przeniesienie w czasie to element fantastyczny świata przedstawionego. Jaki cel przyświecał ci w budowaniu rzeczywistości, w której realizm ściera się z fantazją?

Krzysztof Gdula: Nie wiem. Wiem jednak, że nie było moim zamiarem napisanie historii, która mogłaby się wydarzyć. Pisałem fantazję. Bawiłem się słowami i pomysłami.

Napisałem kilka dużych powieści, wszystkie o miłości i wszystkie zawierają elementy fantastyczne. Chyba po prostu podoba mi się takie zatarcie granic między realnością a fantazją. Pisząc dla siebie, czyli do szuflady, nie byłem skrępowany wymogami wydawnictwa.

Wioleta Sadowska: Mówisz o miłości. Czy „Miłość, muzyka i góry” to książka o zabarwieniu romansowym?

Krzysztof Gdula: Przyznam się do swojej niewielkiej wiedzy o sposobach dzielenia książek. Nie wiem, jakie kryteria ma spełniać romans. Ten gatunek kojarzy mi się raczej z opowieściami, w którym on jest bogaty, ona biedna i piękna, a między nimi piętrzą się przeszkody. Jeśli taki jest romans, to raczej swojej opowieści tak bym nie nazwał. Definicja romansu podawana przez Wikipedię też nie bardzo pasuje, jednak pewne zabarwienie „romansowe” jest.

Wioleta Sadowska: W książce zestawiasz ze sobą świat rzeczywisty z duchowym, pytając retorycznie o to, który jest ważniejszy. Jak jest w twoim przypadku? Co przoduje, proza rzeczywistości czy świat ducha?

Krzysztof Gdula: Czasowo niewątpliwie przeważa proza, ów brud wrastający w dłonie, jednak tym, co nadaje życiu wartość i sens, co zmienia oceny i daje siły, jest dla mnie piękno. Jego przeżywanie mierzone stoperem może trwać niewiele, ale w wymiarze duchowym jest na pierwszym miejscu. Przoduje. Tak naprawdę wszystkie trzy moje książki są o pięknie, a cała różnica sprowadza się do odmienności rodzajów. W tej książce jest to piękno uczuć, w książkach „górskich” piękno natury.

Wioleta Sadowska: Są uczucia, ale jak podpowiada sam tytuł, w książce dużą rolę odgrywa także muzyka. Czy w twoim życiu to również ważny element codzienności?

Krzysztof Gdula: Tak, ważny, przy czym w odmienny sposób od obecnie często spotykanego – ze słuchawkami w uszach przy codziennych zajęciach. Muzyki słucham wieczorami, gdy jest cisza i mam spokojną głowę. Jest dla mnie, obok pisania, czytania i górskich włóczęg, odtrutką na uciążliwości codzienności, a słucham wyłącznie muzyki klasycznej. Na wiele „utworów” współczesnych reaguję tak, jak Jasia na dyskotece. Jej reakcja tak naprawdę była moją.

Wioleta Sadowska: Dlaczego główni bohaterowie noszą imiona Jaś i Jasia?

Krzysztof Gdula: Z jednym wyjątkiem wszyscy moi pierwszoplanowi męscy bohaterowie noszą takie imię. Nie do końca wiem, dlaczego. Moja żona twierdzi, że za bardzo się z nimi utożsamiam, mając na myśli moje drugie imię, właśnie Jan. Niewykluczone, że ma rację. Dlaczego Janina? Może to skutek wspomnienia pewnej dziewczyny sprzed niemal półwiecza, a może spodobała mi się para Jasiów? Właśnie tak o nich myślę: moje Jasie.

Wioleta Sadowska: Czy rozważasz napisanie kontynuacji losów bohaterów?

Krzysztof Gdula: Nie rozważam. Nie mam już ochoty pisać powieści do szuflady, a na wydanie szanse mam nader małe, chyba że na swój koszt. Tak wydałem „Miłość”, ale nie powtórzę tej decyzji. Zmienię zdanie i pomyślę o dalszych losach Jasiów, jeśli będę miał propozycję ich wydania.

Wioleta Sadowska: Do kogo według ciebie adresowana jest książka „Miłość, muzyka i góry”?

Krzysztof Gdula: Głównym powodem starań o wydanie tej książki, była moja chęć poznania ocen czytelniczek. Tak, właśnie pań, ponieważ zdawałem sobie sprawę z cech moich tekstów. Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ to samo należy powiedzieć o wspomnianych niewydanych moich powieściach. Spodziewałem się (ale bez pewności), że bardziej spodobają się paniom, niż panom, i taki trend obserwuję.

Wioleta Sadowska: Jakie są zatem twoje dalsze plany pisarskie?

Krzysztof Gdula: Jeśli to pytanie rozumieć jako plany wydawnicze, to nie mam żadnych. Teksty najbardziej cenione przeze mnie, przygotowane do prezentacji wydawnictwom, nie znalazły wydawcy, chociaż otrzymałem parę pochwał. Nie dziwię się. Będąc dobrymi, łatwe ani modne nie są.

Dla zainteresowanych podaję adres mojego bloga, gdzie opublikowałem ich część:

https://krzysztofgdula.blogspot.com/2020/07/wrazenia-i-chwile.html

Moje powieści, pisane wiele lat temu, wymagają przejrzenia i wprowadzenia zmian, ale, jak wspomniałem, nie mam ochoty poświęcać tym tekstom czasu po to tylko, żeby wymościć im gniazdko w pamięci twardego dysku. Inaczej mówiąc: szanse na wydanie oceniam jako znikomo małe.

Natomiast z pisania drobnych form, zawierających to wszystko, co mnie ciekawi czy porusza, nie zrezygnuję nigdy, ponieważ ono, obok czytania, muzyki i włóczęg, warunkuje moje istnienie. Piszę i będę pisał, o czym najlepiej świadczy zawartość mojego bloga.

Wioleta Sadowska: I musisz przy tym pozostać. Oprócz bloga, prowadzisz również konto na Instagramie. Czy zdjęcia jakie umieszczasz na tym profilu dokumentują twoją miłość do górskich wędrówek?

Krzysztof Gdula: Konto na Instagramie założyłem pod namową synowej, przekonany przez nią do możliwości promocji moich „górskich” książek. Dlatego publikuję na nim wyłącznie zdjęcia zrobione w górach. Jedna z recenzentek tych książek zwróciła uwagę na brak mnie samego na zdjęciach w nich zamieszczonych. To prawda. W góry jadę napatrzeć się na górskie krajobrazy, tak uwodzicielskie dla mnie, zwłaszcza w kaczawskiej wersji. Wydaje mi się, że te zdjęcia pełnią u mnie podobną rolę, jak u innych ludzi: pomagają pamiętać, wspominać, budzić tęsknotę i chęć, a właściwie potrzebę, powrotu.

Wioleta Sadowska: Co na koniec chciałbyś przekazać czytelnikom Subiektywnie o książkach?

Krzysztof Gdula: Żeby byli dumni z siebie jako czytelnicy książek.

W tym głupiejącym świecie, w którym zanika sztuka czytania i rozumienia czytanego, są nie tylko kontynuatorami tysiącletnich tradycji, ale i nadzieją na przyszłość dla ludzkości, która zamienia litery na ikonki.

 

 

W swojej recenzji książki Krzysztofa Gduli napisałam, że nigdy nie byłam w Górach Kaczawskich, ale od teraz chyba już zawsze będą mi się kojarzyły z niecodzienną historią miłości Jasia i Jasi. Poznajcie koniecznie "Miłość, muzykę i góry"!