240121
Szedłem na przełaj bardziej kierując się pamięcią niż wzrokiem. Najpierw z niebytu wyłonił się drewniany krzyż przydrożny, później po prawej zamajaczyła ledwie widoczna grupa drzew, a kiedy znikła, zobaczyłem przed sobą regularny kształt o czerwonawym odcieniu. Po kilku krokach rozpoznałem dach domu.
Dom? Tutaj? Poszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem ciemniejszy zarys ruiny między drzewami i domyśliłem się, gdzie jestem. Wiedziałem już, że wychodząc na otwartą przestrzeń, obrałem kierunek nieco za bardzo w lewo. Przy starym wapienniku zajrzałem jeszcze na dno głębokiego wyrobiska i wszedłem na znaną mi drogę.
Później przyszło zdumienie zabarwione satysfakcją i poczuciem swojskości. Parę dni temu chodziłem znanymi dróżkami w okolicy odległej o dwadzieścia kilometrów, więc oddalonej od tej drogi i tego domu o dziesięć wiosek i setki dróżek, a przecież wszystkie one są mi nieźle znane, bo kaczawskie. Może ludzie tutaj mieszkający nawet nie wiedzą o istnieniu wiosek na drugim końcu Gór Kaczawskich, a ja, człowiek z Lubelszczyzny, znam ich drogi i okolice.
Poprzedni przyjazd w góry miałem troszkę spóźniony, więc dzisiaj wziąłem odpowiednią poprawkę; w efekcie na miejscu, w Nowych Rochowicach, byłem trzy kwadranse przed świtem. Przesadziłem, ale dzięki temu mogłem spokojnie zjeść śniadanie i wypić pierwszą herbatę.
Wybranym miejscem było podnóże wieży nadajnikowej pod Nowymi Rochowicami. Dojechałem na miejsce tylko dzięki głębokim koleinom zrobionych w twardym śniegu, ale na zaparkowanie szans nie miałem. Za dużo było śniegu na poboczach. Wracałem tyłem ponad sto metrów starając się nie zjechać ze śladów, a dobre miejsce znalazłem nieco niżej, przy pierwszych domach.
Nie było żadnego świtu, żadnej Eos, nic. Po prostu ciemności nieskończenie powoli zamieniały się w szarości, a z nich wyłaniały się najbliższe domy i drzewa – dalsze nadal były ukryte.
Kiedy uznałem, że już jest dzień (bo fakt ten był umowny i trudny do rozpoznania), założyłem plecak, wziąłem kije i poszedłem w stronę wieży. Pamiętałem urokliwą ścieżkę zaczynającą za konstrukcją i ładne z niej widoki. Co prawda dalej się kończyła, ale wystarczyło przejść pole, by po drugiej stronie trafić na dróżkę wiodącą do jednego z moich ulubionych miejsc.
Przez pierwszą godzinę szedłem niemal po omacku, ale ogólny kierunek udało mi zachować, co zauważyłem schodząc nieco niżej: mgła jakby się odrobinę uniosła i zobaczyłem, zgodnie ze spodziewaniem, domy Starych Rochowic oraz podnóża wzgórz po drugiej stronie wioski.
Dobre i tyle, wszak widzę na kilometr, nie na sto metrów – pomyślałem. Nieco później, skuszony urodą, wszedłem na inną dróżkę, a ta poniosła mnie ku szczytom wzgórz. Tam nie dość, że dróżka schowała się gdzieś pod śniegiem, to na dokładkę znowu wszedłem we mgłę. Westchnąłem. Znalazłem sobie inną drogę i poszedłem sprawdzić, gdzie mnie poprowadzi. Stopniowo narastający szum pozwolił domyślić się jej zamiaru: prowadziła do szosy. Postarałem się zapamiętać miejsce – może wrócę tutaj? – i zawróciłem. Po drugiej stronie nieboskłonu zobaczyłem rozjaśnienia, a w kwadrans później pierwsze błyski słońca i skrawki błękitu na niebie.
Byłem na rozległych wzgórzach między Starymi i Nowymi Rochowicami, w jednym z ładniejszych miejsc moich gór, więc byłem gdzie chciałem i nie miałem powodu się śpieszyć. Kręcąc się po okolicy, odwiedziłem Polne Źródełko. Ani ono się nie zmieniło, ani nie zmieniło się mojej widzenie – było i nadal jest urokliwe. Na brzegu pola, pod krzewem różanym, bije jasne, czyste źródło. Już metr dalej jest strumyczkiem o dnie wyłożonym błyszczącymi kamykami, a niżej otula się malowniczymi szuwarami.
Dzisiaj niewielki jar wypłukany przez niego zasypany był śniegiem, ale kiedy zatrzymywałem się, słyszałem głos strumyka. W innym miejscu w poprzek drogi płynął strumień, ale ślady były świeże. Skręciłem na pole i zobaczyłem chwilowe, wiosenne, czy może powinienem napisać roztopowe, źródło. Przez otwór szerokości dwóch palców biła z wnętrza ziemi woda tworząc wypukłą taflę jeziorka wielkości połowy metra. Niżej niewymyte jeszcze źdźbła oziminy falowały w wodzie strumyka niczym wodorosty w strudze.
Na południowych zboczach mało było śniegu, miejscami nie było go wcale, ale na północnych były nawet zaspy. Mimo że stary i twardy, śnieg nie utrzymywał mojego ciężaru, w rezultacie każdy krok był uderzeniem buta o ziemię, gwałtownym zapadaniem się na głębokość 10 lub 20 centymetrów. Te nieliczne na szczęście fragmenty trasy dały się we znaki.
Chyba nigdzie nie ma tyle większych, mniejszych lub całkiem małych wzgórków, czy niechby tylko wybrzuszeń na długich zboczach tej okolicy. Tylko część z nich wygładzona jest pługiem, reszta broni się niewielką kupką kamieni, kępą drzew, stromizną lub śladem starego wyrobiska. Wchodziłem na nie, między krzewy dzikich róż albo dużych, wielopiennych, splątanych drzewek głogów. Wchodziłem i patrzyłem. Zwykle wypatrywałem sąsiednie wzgórki i oczywiście szedłem poznać je z bliska. Na zboczu jednego z nich rośnie niewielki zagajnik różany. Te krzewy mają zwyczaj wypuszczania nowych pędów tak wysoko i daleko, ile tylko mogą. Jeśli w pobliżu nie trafią na coś, po czym mogłyby piąć się w górę, kołyszą się w powietrzu, biedne w swoich ślepych i bezradnych poszukiwaniach. Takie właśnie pędy widziałem dzisiaj na kilku krzewach. Jeśli natomiast poczują (jak to robią?) pień lub konary drzewa, albo cokolwiek innego, wspinają się szybko nawet na wysokość kilku metrów i tam, wystawiwszy się ku słońcu, kwitną i owocują bez opamiętania. Zdarzało mi się widzieć czerwoną gęstwinę owoców na szczycie przydrożnego drzewa, na przykład starej jabłoni, na wysokości pierwszego piętra. Jeśli wyrośnięte pędy nie znajdą podparcia, pochylają się coraz bardziej, w końcu kładą się, bezsilne, na ziemi i zamierają. Często widuję stare krzewy mocno pochylone, z gęstwiną leżących i martwych pędów. Życie takiego krzewu podtrzymują nowe odrosty, które nic nie wiedząc o doświadczeniach swoich poprzedników, od nowa podejmują próby wspięcia się ku słońcu.
Słońca niewiele widziałem. Pokazało się raz i drugi na chwilę, ale nie wygrało z chmurami. Godzinę przed końcem dnia przyszedł przedwczesny zmierzch, ponieważ zachmurzyło się jeszcze bardziej i zaczął podać śnieg. Nim doszedłem do samochodu, na plecaku miałem śniegową poduchę.