Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 16 września 2021

Droga Trzech Lip

 100921


Ranek był chłodny, ale słoneczny, kolorowy i skrzący się kropelkami rosy. Stojąc na zboczu, patrzyłem na przemiany kolorów nieba i mgiełki porannej rozpłomienianej światłem wschodzącego słońca. Na różanych krzewach rosnących obok widziałem owoce i płatki kwiatów z maleńkimi błyszczącymi kropelkami rosy, a nad nimi, na linii horyzontu, przyciągały wzrok pojedyncze duże drzewa. 

 





Była godzina szósta, zaczynał się kolejny dzień moich letnich wędrówek po Roztoczu.

W Hucie Turobińskiej już po raz drugi zostawiłem samochód. Będąc tutaj wcześniej i mając nieco czasu po powrocie na parking, poszedłem na zwiad drogą zaczynającą się przy kościele. Kilometr dalej znalazłem ładne miejsce, usiadłem na między i patrzyłem na kończący się dzień. Okolica tak mi się spodobała, że dzisiaj wróciłem i od tamtego miejsca zacząłem wędrówkę.

 Od wiele obiecujących wzgórz i dróg widzianych w oddali dzieliła mnie wąska, ale dość głęboka zalesiona dolina. Droga była, ale okrężna, daleka i lasami, więc… znowu lasem na przełaj? Tak było, ale szło się nieźle, stumetrowy pas lasu przeszedłem bez przedzierania się po chaszczach. Nieco gorzej miałem wracając.

Czasami bywa, że idzie się drogą nie chcąc, żeby się skończyła, a zbliżając się do jej końca, zwalnia się kroku – żeby jeszcze iść nią, żeby była. Właśnie takie są drogi, pola i wzgórza na północ od wsi Huta Turobińska i Tokary; te, które widziałem ponad różanymi krzewami o wschodzie słońca.

Przydrożne drzewa widziane z daleka okazały się być różnych gatunków: widziałem modrzew z krzyżem i grupę grabów, więc drzewa nieczęsto spotykane przy drogach, ale oczywiście najwięcej było lip. Stojąc przy grabach, daleko przede mną, blisko horyzontu, widziałem trzy wysokie drzewa. Może droga poprowadzi do nich? Doprowadziła do wiekowych lip. Jeśli nie ma nazwy, może nazwę ją Drogą Trzech Lip. Dobrze jest znać samotne duże drzewa widziane z daleka, chociaż nie wiem, po co. Wiem: ta wiedza sprawia mi przyjemność, czyni okolicę bardziej swojską, moją, poznaną. 


Malin najadłem się do syta, a jeszcze parę dni temu nie wierzyłem w taką możliwość. Najpierw raz i drugi podskubałem parę garści z mijanych plantacji, później przywitałem dwoje ludzi zbierających maliny. Przerwali pracę, zaczęliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że w wakacje mieli pomoc, teraz muszą sami zbierać, a że dobrze płacą na skupie, bo 16,50 zł za kilo, zbierają od rana do wieczora.

– A pan czemu nie je? Niech się pan częstuje!

Ochoczo zabrałem się na zbieranie licznych i dużych owoców, ale ileż można jeść?…

– Już pan nie je? Nie smakują panu? Jedz pan. Szkoda, że nie mam pojemnika, wziąłby pan dla żony.

 W parę godzin później pozdrowiłem właścicieli innej plantacji, w odpowiedzi usłyszałem zaproszenie do poczęstunku.

Przynajmniej 20 minut rozmawialiśmy, ale niewiele już jadłem, bo po prostu miałem dość. Teraz, pisząc te słowa, myślę, że może byłem chory albo zmęczony, bo jak można mieć dość malin?? Dzisiaj czuję w sobie taką moc, że z połową plantacji bym się rozprawił!

Te dwie rozmowy nie były jedynymi, były i inne, a wszystkie miłe. Żeby jeszcze ci ludzie tak nie śmiecili...

Jeden z moich dzisiejszych rozmówców mówił mi o swoim dziadku karczującym prymitywnymi narzędziami las żeby mieć pole. Przez wiele dziesiątków lat, raczej setek lat, na polskiej wsi panował głód ziemi. Jedni emigrowali, drudzy wyrywali ziemię lasom, inni dzielili i tak już wąskie pola na jeszcze węższe. Dziwić może pozostawienie wielu niewielkich lasków na polach, ale wędrując polami Roztocza szybko poznajemy przyczynę tego zdawałoby się ekologicznego postępowania. Otóż zdecydowana większość tych zagajników porasta zbocza zbyt strome do ich uprawiania lub głębokie jary i parowy – charakterystyczne formacje roztoczańskie. Głód ziemi pod uprawy widać jednak i teraz: czasami uprawiane pole kończy się dosłownie o niewielki krok od stromego zbocza spadającego kilkanaście metrów w ciemną głębię zalesionego jaru. Dzisiaj szedłem ścierniskiem chcąc z jednej polnej drogi przejść na drugą. Pole jest na długim zboczu wzgórza, a rozdziela je niewielki las. Podszedłem do pierwszych drzew, i stojąc na brzegu pola spojrzałem w głąb lasu, ale ziemi nie zobaczyłem. Dno jaru dostrzegłem dopiero po wychyleniu się, stojąc między dwoma pierwszymi drzewami, ledwie krok od brzegu pola.

Uwaga językowa.

Jaka jest różnica znaczenia między rżyskiem a ścierniskiem? Przyznam się do niewiedzy. Okazało się, że rżysko jest po ścięciu żyta, ściernisko jest nazwą ogólniejszą. Oto jak ciekawie i precyzyjnie wyjaśnia etymologię Dolansky na stronie PWN:

»Wyraz "zboże" znaczył kiedyś tyle co "bogactwo" (ze względu na wspólny rdzeń).
W staropolszczyźnie to co dziś nazywamy zbożem określało się wówczas nazwą "żyto" ('to dzięki czemu się żyje'); nasze dzisiejsze żyto nosiło nazwę "reż". Z biegiem czasu wyrazem "zboże" zaczęto określać tylko jeden rodzaj 'bogactwa', mianowicie płody rolne takie jak pszenica, owies, jęczmień czy proso; wyraz "żyto" ograniczył zatem swój zakres użycia do jednego tylko gatunku zboża, który i dziś tym wyrazem określamy, wypierając z kolei wyraz "reż", który wyszedł z użycia (ALE ZOSTAWIŁ SWÓJ ŚLAD W SŁOWIE "RŻYSKO").
źródło: Wierzbicka A. - "O języku dla wszystkich"«

* * *

Dalsze okolice, na zachód i południowy zachód od tych wsi, są mniej urozmaicone. Liczne i podobne do siebie długie i wąskie pola wspinają się po rozległych zboczach łagodnych wzgórz i opadają w doliny, a zadrzewień śródpolnych jest niewiele.

Mam poradę dla chcących włóczyć się po Roztoczu bez szlaków. Popatrzcie na satelitarne zdjęcia Googli. Jeśli pasemka pól są takie same, proste i równoległe, bez zakrętów, nagłych zmian wymiarów, bez ciemnych plam zadrzewień, z długimi nitkami dróg biegnących prosto, nastawcie się na krajobraz typowo rolniczy. Oto dwa przykładowe zdjęcia.


 Nie mówię, że krajobraz przedstawiony na zdjęciach jest brzydki, ale mniej się tam dzieje, jest lepszy dla rowerzystów.

Idąc takimi polami, nie miałem konkretnego planu: może przejdę do drogi po drugiej stronie lasu i nią wrócę do wsi? Wszedłem w las. Wiele takich śródpolnych lasów jest zachwaszczonych, praktycznie nie do przejścia bezdrożami, ale w tym była niewyraźna droga prowadząca w pasującą mi stronę, a i sam las był widny, czysty, bukowy, z wieloma drzewami pokaźnych rozmiarów. Od razu poczułem się jak u siebie, jakbym się znalazł na Pogórzu Kaczawskim. Droga biegła pod górę, blisko brzegu lasu, więc na szczycie, spodziewając się ładnych widoków, wyszedłem na brzeg lasu, a tam zobaczyłem kilka sporych kań. Od razu zdjąłem plecak i z torbą w ręku zacząłem myszkowanie wokół znaleziska. Kilka jeszcze znalazłem, razem około dziesięciu, ale tylko tam. Oczywiście wszelkie plany od razu wzięły w łeb, bo przecież kań, na które tak liczyłem, trzeba szukać!

Brzeg lasu bardzo mi się spodobał. Jest tam koszona łąka, nie ma zarośli, na brzegu lasu rośnie wiele brzóz, ich prześwietlone słońcem gałązki wychylają się na łąkę, widoki są ładne a dal daleka. Szczególnie o tej porze roku łatwo mi dostrzec urok zwykłych miejsc, bo przecież teraz brzozy są najładniejsze.


 Nie tylko teraz. Najładniejsze są jeszcze wiosną, wystrojone zieloną mgiełką rozwijających się liści i późną jesienią, gdy tak skutecznie zdobią się ostatnimi liśćmi, ale też i w mglisty dzień, gdy pochylają ku mnie swoje gałązki niczym ramiona, a na ich listkach lśnią kropelki wody. Wtedy są najładniejsze.

Brzegiem lasu przeszedłem dwa razy, a później do końca dnia niosłem w ręku torbę obawiając się zgniecenia grzybów w plecaku, a kiedy przechodziłem brzegiem lasu lub łąką, odruchowo szukałem grzybów. Znalazłem tylko trzy maślaki. Oczywiście zabrałem je, w domu zdjąłem z nich skórkę i suszę.

Czyż nie jest zadziwiająca nasza polska (chyba szerzej: słowiańska) pasja zbierania grzybów? Przecież typowy polski grzybiarz będzie zbierał grzyby nawet jeśli w domu ma już dużo przetworów, nawet jeśli powinien już wracać i nie bardzo ma w czym je nieść! Parę razy zdarzyło mi się nieść grzyby w dwóch wypchanych kieszeniach wiatrówki, a żeby się nie pogniotły, szedłem rozpięty, ręce trzymając z dala od ubrania :-)

Zbiera się, bo są. Bo przecież nie zostawimy takich ładnych grzybów! Różnicę widziałem w UK, patrząc na Anglika fotografującego dobrego grzyba. Nie wziął go, bo oni grzyby zbierają na sklepowych półkach.

Zresztą, typowy Anglik nie odróżni muchomora od prawdziwka, bo jak ma to zrobić, skoro nie mają przypiętej metki?…

* * *

Krzewy aronii rozpoznać można z daleka po ładnym czerwonym kolorze ich liści. Próbowałem ich czarnych, nabrzmiałych owoców; dadzą się zjeść, raczej wyssać, ale smak mają… powiedzmy, że taki sobie. Słyszałem jednak, że sok bogaty jest w cenne substancje i witaminy.

W wielu miejscach widziałem iglice pospolite – drobiazg, ale zwracający moją uwagę. Widziałem też pole z nieznaną mi rośliną, później zidentyfikowaną (ale bez pewności) jako proso. Proszę o poprawienie mnie, jeśli się mylę. Do długiej listy rzadko spotykanych upraw dodaję kolejną roślinę – stare zboże, kiedyś popularniejsze.

Gdzieś przy drodze zatrzymał mnie nietypowy widok: zrośnięte dwa drzewa, buk i czereśnia. Jak im razem?

Jak będzie, skoro jedno kończy życie, drugie dopiero zaczyna? W innym miejscu zobaczyłem kombajn zbierający grykę na polu tak wąskim, że ledwie się mieścił między krzewami rosnącymi na miedzach. Nie mając szans zawrócić, cofał się po dojechaniu do końca pola. Jak i na poprzednich wędrówkach, uwagę zwracały szkody wyrządzane przez ulewy. Są drogi, po których chyba tylko czołg mógłby przejechać, są miejsca, gdzie nawet ta maszyna mogłaby utknąć.


 Trafiłem na wąwozy (czy też parowy) z kamienistym dnem. Ich wygląd robi wrażenie, zwłaszcza, że i las wokół jest ładny. Wydaje się, że okresowo płynie tamtędy woda. Warto byłoby tam wrócić. 

 




Trwają żniwa. Kombajny ponownie wyjechały na pola, tym razem zbierając grykę. Coraz mnie pól w buraczkowych kolorach, a wkrótce znikną, zaorane, i buraczkowe rżyska. Przepraszam: ścierniska.

Przy kombajnie stał młody chłopak, najwyraźniej syn właściciela. Przywitałem go i zapytałem, ile ziarna zbiera się z hektara; usłyszałem odpowiedź, jaką często się słyszy w różnych sytuacjach:

– To zależy.

Gdybyż te słowa były wstępem! Na ogół są jednak całą odpowiedzią.

– Wiem, że to zależy.

Odwróciłem się i odszedłem. Po pięćdziesięciu metrach dogonił mnie.

– Jak się uzbiera półtorej tony, to dobrze – wysapał trochę zdyszany.

Podziękowałem mu, zdziwiony i mile zaskoczony. Jak wielką górę pierogów można zrobić z kaszy gryczanej zebranej z jednego pola!

Widziałem jaskółki! Ganiały nad polem, piękne jak zwykle. Patrzyłem na nie chcąc utrwalić w pamięci ich obraz, bo przecież część z nich już odleciała, a i te może posilają się po raz ostatni przed odlotem. Myślałem o nich wracając, otoczony chmarą natrętnych komarów.

Rano przeszedłem gęsty las bezdrożem wybierając wąskie miejsce, tamtędy też wracałem. Niedokładnie tą samą drogą, bo wszedłem w gęstwinę wysokich nawłoci. Przedzierałem się przez nie trzymając kije i torbę z grzybami nad głową, i od tamtego miejsca aż do samochodu odległego o ponad kilometr szedłem nieustannie się oganiając od komarów. Później przyszła refleksja: kiedy znikną muchy i komary, znikną i jaskółki.

Trasa.

Początek na parkingu pod kościołem we wsi Huta Turobińska.

Szedłem drogami na północ od wsi Huta i Tokary. Zrobiłem zwiad drogami na zachód od Tokar.

 


 


























poniedziałek, 13 września 2021

W piękny letni dzień

 080921

Trwa najpiękniejsza dla mnie część roku: przełom lata i jesieni. Czas szczególnie silnego odczuwania piękna kolorów, światła i ciepła. Te dni są dla mnie jak ostatnia miłość – najcenniejsza i najpiękniejsza właśnie dlatego, że ostatnia. Po niej zostanie już tylko tęsknota i szare dni.

Na mapie widziałem drogę biegnącą wzdłuż ściany dużego lasu na wschód od Zaburza, gdzie zaparkowałem. Wiele razy skręca omijając zagajniki i przecina poziomice obiecując urozmaicone widoki. Poszedłem nią, a droga nie zawiodła, zapewniając zmienne i dalekie widoki. Wyprowadziła mnie na typowo rolniczy obszar rozległych łagodnych wzgórz równomiernie pociętych miedzami, zostawiając z tyłu lasy i laski. Nie mając planu, improwizowałem, a wyszła z tego wielka pętla sięgająca przedmieść Szczebrzeszyna.

Czasami robiłem przerwę w ustronnym miejscu, w bok od drogi, gdzie skręcałem widząc brzozę płaczącą czy gruszę na między. Podobają mi się takie miejsca. Kiedy usiądę w cieniu drzewa na miedzy, czuję się swobodnie i bezpiecznie. Nikt nie przerwie ciszy odpoczynku, intymnego tete a tete z przyrodą i pojawiającego się wtedy wrażenia dalekiej, wielodniowej wędrówki nieznanymi bezdrożami.

W południe zacząłem podejrzewać, że zapędziłem się za daleko, skoro nadal się oddalałem od wioski z samochodem. Byłem pod Szczebrzeszynem, minąłem bezkresne pola, przede mną ciemniał duży las. Mogłem ominąć go dodając parę kilometrów do trasy lub wracać szosą. Wypatrzyłem drogę biegnącą wydłużoną polaną między lasami i poszedłem w tamtą stronę. Pod lasem zrezygnowałem z wybranej drogi widząc znaki ścieżki turystycznej obiecującej zaprowadzić do wąwozów.

Cała marszruta nie okazała się za długa, ale do samochodu wróciłem po całych dwunastu godzinach. Szacuję długość drogi na 25 do 30 kilometrów.

Mam wgrany do smartfona program rejestrowania tras, ale nie rejestruje, czyli nie działa. Nie wiem, dlaczego uznaje, że przeszedłem zero metrów, jak mnie informuje, skoro GPS jest włączony i działa. Obsługa programów jest dla mnie alogiczna. Na przykład w tym (OsmAnd) żeby dostać się do podstawowej funkcji programu, czyli do rejestracji trasy, trzeba na długiej liście menu wybrać przycisk „wtyczki”. Proste? Dla mnie bynajmniej, ponieważ moja logika każe spodziewać się przycisku opisanego jako „rejestracja trasy” (lub podobnie) na stronie startowej, a nie w ukrytej gdzieś „wtyczce”.

Chodzi mi po głowie wypróbowanie pewnego sposobu obsługi programów komputerowych. Otóż skoro potrzebną funkcję tak często znajduję daleko od przeszukiwanego miejsca i pod nieoczekiwaną nazwą, to może nie kierować się w poszukiwaniach logiką, nie sugerować oczekiwaniami, a zastosować metodę ich negacji. Zgodnie z tą metodą powinienem kliknąć „wtyczki” przy próbie uruchomienia programiku, ponieważ ja sam nigdy bym tak nie nazwał funkcji rejestracji trasy. Problem w dużej ilości tego rodzaju „wtyczek”, ale pracuję nad swoją metodą.

Wracam na szlak, a ściślej na ścieżkę przyrodniczą wiodącą wąwozami.

Idąc swoimi drogami, bardzo rzadko widuję turystów, a jeśli już, to raczej na rowerach, tam jednak, na tej ścieżce, ludzi było sporo. Śmieci też. Wszedłem w boczną odnogę mającą prowadzić do wąwozu Chlewisko, ale po kilkuset metrach zawróciłem, ponieważ droga stawała się coraz bardziej błotnista, a wąwozu nie było.

W innym miejscu tego lasu jest klasyczny i ładny wąwóz lessowy. 



Widziałem już sporo takich formacji, jednak zawsze z zaciekawieniem i zdziwieniem patrzę na drzewa rosnące na krawędziach pionowych ścian. Widziałem drzewa różnych gatunków, najczęściej sosny, buki, lipy i graby. Wszystkie one podejmują wielki wysiłek utrzymania się przy życiu, wykazując przy tym pomysłowość konstruktora projektującego przewieszoną konstrukcję.


Gdzieś tam, przy wytyczonym szlaku, stoi tablica informacyjna. Właśnie ta. Proszę zwrócić uwagę na nagłówek. Jest w nim błąd. Jeśli miasteczko nazywałoby się Szczebrzesko, to Roztocze byłoby Szczebrzeskie, ale skoro nazywa się Szczebrzeszyn, to Roztocze ma być Szczebrzeszyńskie.

 

Miasto nazywane przez mieszkańców stolicą języka polskiego pozwala na takie błędy!

Bliżej szosy 74 wszedłem do Wąwozu Skrzypowego; według mojej oceny jest tam rozbudowany system klasycznych jarów, ale skoro miejscowi chcą je nazywać wąwozem, niech im będzie. Są ładne, dzikie, ciemne i niewiele zaśmiecone, a ich głębokość przekracza, jak szacuję, dziesięć metrów. Szczególne wrażenie czynią boczne jary, zatarasowane przewróconymi drzewami, niemal nie do przejścia.
 

Po wyjściu na otwartą przestrzeń zawsze doznaję zdziwienia z domieszką ulgi, jaką może odczuwa grotołaz po wyjściu z dziury w ziemi. W wąwozach (czy jarach) jest chłodno i wilgotno, panuje głęboki cień, horyzont jest blisko, bardzo blisko, a po wyjściu na pola doznaje się lekkiego szoku zmiany temperatury i wilgotności, ale też z przyjemnością widzi się prawdziwą dal i słońce. Nieco dalej zobaczyłem na tle nieba drzewo wyróżniające się symetrycznym kształtem i wysokością. Prawdopodobnie lipa, ale czy na pewno?... – pomyślałem.

To jest lipa. Ma przynajmniej metr średnicy i gałęzie od samej ziemi. Usiadłem w jej pobliżu robiąc przerwę.

 Liście lip przebarwiają się w charakterystyczny sposób: otóż na początku żółkną na kilku niewielkich gałęziach; wyglądają jak pierwsze pasemka siwizny na głowie mężczyzny. Pod drzewem sporo już leży żółtych liści i zbrązowiałych lotek z nasionami. Właśnie dowiedziałem się, że owe lotki zwą się podsadkami, a najgrubszym drzewem w Polsce jest lipa mająca pień o średnicy prawie trzy i pół metra, czyli jest trzy razy grubsza od tej rosłej lipy, przed którą siedziałem na miedzy.

Za plecami miałem plantację tytoniu. Im bliżej końca letnich dni, na łodygach tych roślin widzę więcej śladów po zerwanych liściach. W miarę żółknięcia, zrywa się po parę dolnych liści z każdej rośliny, przewozi do gospodarstwa, nawleka na druty i suszy całkiem jak grzyby nawleczone na nić. Na plantacji są tysiące, nierzadko wiele tysięcy egzemplarzy tej rośliny, a do każdej trzeba podejść, nachylić się, wyłamać parę liści i przejść do następnej – i tak wiele razy, praktycznie aż do pierwszych przymrozków. Ogrom mozolnej pracy. Kiedyś dzieciaki zarabiały pierwsze swoje pieniądze zbierając owoce, szyszki chmielu albo nadziewając liście tytoniu. Czy teraz chce się im to robić, skoro pieniądze dostaną od rodziców – nie wiem, ale robić powinny, bo dzięki tej pracy poznają wartość pieniędzy.

 

Paręset metrów za lipą i kilometr od wąwozów, droga dochodzi do szosy 74; jestem tam miejsce na zaparkowanie samochodu. Idąc brzegiem szosy doszedłem do polnej drogi wiodącej do Zaburza. Wiele miejsc na mojej dzisiejszej trasie było ładnych, wiele widokowych odcinków przeszedłem, a jednym z nich jest ta droga biegnąca od szosy na północy zachód, do wioski. Po minięciu niewielkiego lasku wychodzi się na otwartą przestrzeń zbocza wzgórza, horyzont jest tam odległy o kilkanaście kilometrów. Widzi się rozległą dolinę z wioskami, nitkami szos i wstążkami falujących pól, a wyżej i dalej, gdzieś w okolic Hoszni Ordynackiej, czernieją lasami pokaźne wzgórza. Świetne miejsce na dłuższą przerwę w wędrówce. Zdjęć nie mam, ponieważ patrzyłem pod słońce.

* * *

W Zaburzu stoi ładna drewniana kaplica, a na niej wyryte słowa modlitwy: „Święty Krzysztofie, módl się za nami, podróżującymi.” Może po tym moim imienniku mam upodobanie do drogi?

 


A propos kapliczek.

Widziałem parę już krzyży mających wykute nazwisko fundatora, i to od frontu, a więc tam, gdzie można by się spodziewać religijnego napisu. Czasami imię i nazwisko jest pod takim napisem, czasami jest tylko nazwisko z dopiskiem „fundator”.

W moim oczach, osoby areligijnej, wygląda to dziwnie, po prostu niestosownie, ale najwyraźniej u chrześcijan taki zwyczaj jest dozwolony. Owszem, najważniejsze, żeby Bóg wiedział, ale i ludzie niech wiedzą, jaki jestem religijny.

W innym miejscu, na rozstaju dróg, widziałem krzyż pod wyjątkowo dużymi i gęstymi lipami. Urocze miejsce, zwłaszcza że napis bardzo mi się spodobał.

Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie.” (Znaków interpunkcyjnych tam nie było.)

To słowa starego hymnu „Święty Boże”, znanego chyba nie tylko chrześcijanom, a już na pewno nie tylko katolikom. Moje skojarzenia związane z tymi słowami są jednak inne, niezwiązane bezpośrednio z religią, a z poezją. Kiedyś wiersz Kasprowicza, „Hymn Święty Boże”, tak wielkie wywarł na mnie wrażenie, że po wielokrotnym czytaniu  znałem go niemal na pamięć.

* * *

Wspomnę jeszcze o jaskółkach widzianych nad polami. Było ich kilkanaście i najwyraźniej nie odlatywały, a po prostu polowały na muchy. Próbowałem zrobić im zdjęcia, ale przypominało to próby opisania wdzięku i radości matematycznymi równaniami. Widziałem też wiele konyzy kanadyjskiej; tak więc wcześniej nie widziałem tej rośliny, bo jej nie znałem.


Oto ostrożeń, zwykła roślina przydroży i miedz, chwast pospolity. Drugi już raz zwraca uwagę swoją urodą: wcześniej, gdy kwitł tak ładnie, i teraz, gdy szykuje się do puszczenia w świat zasiewu swoich potomków.

Trasa:

Z wioski Zaburze polnymi drogami pod wsie Źrebce i Rozłopy, stamtąd na południe, pod Szczebrzeszyn. Przejście wąwozów, częściowo szlakiem ścieżki przyrodniczej, w lasach na zachód od miasta. Po przekroczeniu szosy 74, dojście bocznymi drogami do Zaburza.