Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 9 grudnia 2021

Brzozy we mgle

 051221

Po przyjeździe w góry często siedzę w samochodzie czekając na początek dnia, dzisiaj dzień zaczął się beze mnie. Z powodu zaśnieżonych dróg jechałem w tempie starego żółwia, w rezultacie wyruszyłem na szlak z lekkim opóźnieniem. To pierwsza od ponad półrocza prawdziwie zimowa wędrówka, więc mam jak tłumaczyć swoje niepomyślenie o skutkach padającego śniegu.

Tak, dzień był zimowy. Co prawda mrozu nie było, termometr wskazywał około zera, ale z szarego, ciężkiego nieba niemal cały dzień padał mokry śnieg, a były i mgły. W dolinach widziałem na kilometr, może dwa, bliżej szczytów widoczność spadła do dwustu metrów, a kolorów tyle wypatrzyłem, ile liści na bukach. Widziałem przytłoczone brzydkimi chmurami monochromatyczne zimowe krajobrazy, ale też klasycznie zimowy las z ośnieżonymi świerkami. 


Szybko
okazało się, że nad słoneczne jesienne widoki większą wartość miał dla mnie powrót w moje góry i zobaczenie je takimi, jakimi najczęściej widywałem przez wszystkie minione lata. Czułem ulgę i zadowolenie, a nade wszystko rozczulenie; byłem u siebie.

Dobrze zrobiłem jadąc w moje góry, nie w Góry Wałbrzyskie, a takie myśli miałem, bo tutaj pomagała mi pamięć. Tam, gdzie wzrok grzązł w mgle, wspomnienie przypominało mi widok w jasnym świetle dnia, a w nowym miejscu szedłbym po prostu we mgle, niewiele widząc.

Pierwsze dzisiejsze spotkanie potwierdziło wrażenie bycia u siebie. Otóż w okolicy Chrośnicy widziałem już kilka razy kobietę prowadzącą psa na smyczy, w drugiej ręce trzymającą otwartą książkę.

Ilekroć widzę panią z książką, zazdroszczę autorowi – przywitałem ją dzisiaj.

A pan znowu chodzi!?

Chwilę rozmawialiśmy. Przyznała, że akurat dzisiaj nie dało się czytać. Faktycznie, było ślisko. Oprócz luźnych kamieni, pod śniegiem trafiały się zamarznięte kałuże, więc trudno było iść patrząc w niebo lub w książkę.

Szedłem na Kopy. Początkowo szlakiem wiodącym kamienistą drogą, właśnie tam spotkałem Czytelniczkę, później swoimi ścieżkami, a im byłem wyżej, tym mniej widziałem. Początkowo czułem zawód, wszak wiele jest tam widokowych miejsc, ale na wspomnienie brzozowych zagajników myśli rozjaśniły się, a zawód poszedł precz, zastąpiony chęcią zobaczenie brzóz we mgle. Chciałem wejść między nie i stojąc nieruchomo, w ciszy zupełnej, posłuchać, co mi powiedzą. Tylko gdzie są te brzozy, pod którymi parę lat temu znalazłem tak dużo kań, że mogłem sobie pozwolić na ich wybieranie? Na tym zboczu Kopy są łąki, ale poprzedzielane szpalerami drzew i zagajnikami, wśród których łatwo stracić orientację, zwłaszcza we mgle, jak dzisiaj. Znalazłem je, a kółeczko widoczne na linii szlaku jest śladem poszukiwań.







 Brzozy we mgle… Ciche i nieruchome, jakby zamarłe, ale przecież żywe. Ilekroć uświadomię sobie posiadanie przez nich genów „napisanych” dokładnie takim samym językiem jak nasze, z których część jest nawet takich samych, doznaję zdumienia. Dalecy, ale jednak nasi krewni. Mówi się o emanacji… czegoś, jakieś formy energii z drzew. Możliwe, bo rzadko, ale bywa, że coś czuję albo tak mi się wydaje, jednak z brzozami jest inaczej. Te drzewa faktycznie czuję. One działają na mnie, coś mówią. Nie rozumiem ich mowy, ale czuję spokój. One mnie wyciszają tak, jakby chciały mi powiedzieć, że życie to nie szarpanie się ze sobą, z ludźmi i problemami, nie zdobywanie (szczytów, rzeczy, znaczenia), a po prostu zwykłe życie, w którym odnajdzie się pogodę ducha i gotowość na przyjęcie losu.

Nie korzystałem w map, pomagały mi drzewa; kiedy zobaczyłem jedno ze znanych i pamiętanych, wiedziałem dokładnie, gdzie jestem. Wybrałem kierunek i poszedłem w stronę Jaśkowego miejsca, ale na otwartej przestrzeni, gdy drzew już nie widziałem, poczułem się mniej pewnie. Tylko nachylenie stoku mogło mi podpowiadać drogę. Najpierw z mgły wyłoniła się ściana lasu, a po dwóch minutach zobaczyłem przed sobą brzozę. Ich brzozę. Poczułem dumę: trafiłem w punkt, bez odchylenia.




Akcja książki zaczyna się powrotem Jasia do wsi, a szedł od samotnej skały ukrytej w lesie. Poszedłem tam – nie z powodu moje bohatera, dzisiaj tak naprawdę nie szedłem jego śladami, a swoimi; chciałem po prostu zobaczyć tę skałę i rumowisko u jej stóp we mgle. Wiedziałem, że należy minąć ogrodzenie szkółki leśnej, i zaraz za nią wejść między młode świerki gęsto tam rosnące; wyżej znajdę mało widoczną ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta. Doprawdy, nie wiem, po co tam skręciłem po raz pierwszy. Ogrodzenia ani grupki świerków nie było. Tam, gdzie uznałem, że powinna być ścieżka, zobaczyłem wyjeżdżoną drogę pełną połamanych gałęzi – typowe ślady ścinki drzew. 
Na szczęście ta „droga” skończyła się pod szczytem grzbietu. Skręciłem w lewo, ale pewności nie miałem, czy jestem we właściwym miejscu, jednak po chwili zobaczyłem wierzchołek skały i drugi raz dzisiaj poczułem zadowolenie. Trafiłem.


 

Po stromym tam skalnym rumowisku trudno było dzisiaj zejść. Nieproszony, pojawił się obraz mnie leżącego po upadku, z uszkodzoną nogą i telefonem, w odpowiedzi schodziłem jeszcze wolniej. Ilekroć przyglądam się tej skale, mam trudne do odparcia wrażenie patrzenia na kamienny mur postawiony przez ludzi. Spójrzcie, proszę, na te kamienie, czyż nie widać między nimi zaprawy?

Równie mgliste jak ten dzień miałem plany wędrówki, ale drogę wychodzącą z lasu przy brzozach miałem w planie. To miejsce ma urok dla mnie szczególny, mianowicie dali otwierającej się między brzozami, a niewiele dalej jest droga pod lasem – najładniejszej, skoro biegnącej granicą dwóch światów i z dalekimi widokami. Dzisiaj dal nie była odległa, zasłonięta sinoszarymi chmurami, ale przecież pamiętałem to miejsce, więc wspomnienia, tak dzisiaj ważne, przywoływały dawne obrazy.

 



Pod bukami rosnącymi na szczycie Babińca siedziałem kiedyś patrząc w dal, gdy podjechał do mnie właściciel okolicznych ziem i długo rozmawialiśmy. Po sąsiedzku rośnie grusza na miedzy – ta sama, której kolor owoców kiedyś podziwiałem; jak nazwać barwę nabieraną przez owoce dzikiej gruszy pod wpływem słońca? Bursztynową? Złotozieloną? Dzisiaj patrzyłem na nagie, czarne drzewo, ale i tamto, z pięknych dni jesieni, też widziałem.

Od szosy przecinającej przełęcz odchodzi polna droga, na jej brzegu parę razy zostawiałem samochód; przechodząc tamtędy spojrzałem na pobocze tak, jakbym spodziewał się zobaczyć ślady sprzed lat. Na zboczu Rogatki podziwiałem kiedyś małe, niepozorne, ale ujmująco ładne kwiatki; dzisiaj idąc tamtędy patrzyłem pod nogi, odruchowo je szukając. Przy cyplu lasu opuściłem polną drogę wchodząc na łąkę, ale wiedziałem, że gdybym zszedł nią niżej, zobaczyłbym jesion opasany drutem kolczastym; nie chciałem widzieć go dzisiaj, ale i tak widziałem drzewo próbujące wchłonąć w siebie obce ciało. Bo drzewa nie walczą tak jak my, one się przystosowują.

Wokół widziałem górki pozbawione kolorów i zamarłe drzewa, a wiele z nich rozpoznaję i pamiętam; patrzyłem na zapomniane drogi, uśpione pola i łąki, rudziejące modrzewie i brzozy trzymające ostatnie swoje liście… Wszystko takie opuszczone, pogrążone w nostalgii i tak bardzo moje. Jak nazwać tysięczne nici łączące mnie z górami, wśród których przeżyłem półrocze wypełnione wędrówkami od świtu do zmierzchu?

Oczywiście większość dzisiejszej trasy znałem, ale i poznałem parę nowych miejsc. Na przykład po raz pierwszy wszedłem na szczyt Skały, niewielkiej zalesionej górki, a znalazłem tam grupę małych skałek. Zwróciły moją uwagę ładną, warstwową strukturą, zupełnie odmienną od skały na Kopach. Na tych rosną grube, gęste i intensywnie zielone mchy. Skałki pod zielonymi czapami na szczycie Skały.

 



Kiedyś mieszkaniec jednej w kaczawskich wiosek powiedział, że na pewno chodzę po tych górach za karę, a kilku innych pytało, po co właściwie przyszedłem, skoro nic tutaj nie ma. Parę osób uznało, że szukam czegoś w ziemi, a nikomu nie przyszło do głowy wytłumaczenie najoczywistsze: że chodzę dla wrażeń. Dzisiaj po raz pierwszy spotkałem dwoje młodych mieszkańców tych gór chodzących kaczawskimi ścieżkami dla ich urody i dla zdrowia. Chwilę rozmawiałem z nimi, byli ciekawi moich wędrówek. Życzę im, by nigdy nie nasycili się widokami swoich gór i zawsze wracali pod Okole.

Spotkałem ich na przełęczy pod Leśniakiem. Jest tam łąka podchodząca wyżej po zboczu góry, a z dwóch jej stron biegnie szlak wiodący z Okola. Kiedyś ta droga i widoki z niej tak mi się spodobały, że dzisiaj, przechodząc opodal, nie mogłem ominąć tych miejsc. Właśnie tych.

 

Zdjęcia robiłem pod koniec dnia, gdy światło, i tak nijakie cały dzień, zszarzało jeszcze bardziej zapowiadając zmierzch. Kończył się chmurny dzień, o którym można było powiedzieć, że jest ponury. Można, gdybym spędził go pod dachem lub w mieście, ale byłem w swoich górach.

Zmierzchało się, kiedy schodziłem do wioski.

Trasa:

Samochód zostawiłem w Chrośnicy, na stałym miejscu w pobliżu kościoła i poszedłem na Chrośnickie Kopy. Byłem na szczytach, bądź blisko nich, Kop (pamiętacie?: jedna z gór pasma Chrośnickich Kop nazywa się Kopy) i Lastka; odwiedziłem skały ukryte w lesie gdzieś między Lastkiem a Ptasią. Po zboczu Ptasiej zszedłem do wsi Janówek, a z niej poszedłem na szczyty Babińca, Skały i Rogatki. Minąłem przysiółek Orzechowice, wszedłem na zbocze Leśniaka, a stamtąd wróciłem do Chrośnicy.

Przeszedłem 17 km.


 










piątek, 3 grudnia 2021

O wolności i nienasyceniu

 241121

Każdy z nas wiele razy widział napis pojawiający się zaraz po otworzeniu strony internetowej, informujący o „polityce”. Zaczyna się idiotycznie i do znudzenia jednakowo (zapewne wszyscy przepisywali treść od siebie): o poszanowaniu naszej prywatności. Tak ją szanują, że bez zgody na swoje poczynania nie otworzą strony. Owszem, na niektórych stronach można wejść w ustawienia i wyłączyć (tylko) niektóre funkcje, ale na koniec i tak trzeba wyrazić pełną zgodę, na wielu innych stronach nawet takiego wyboru nie mamy.

Uważam, że unijny przepis wymagający tej zgody został uśmiercony, nie spełnia założonych celów, ponieważ wszystko działa tutaj na opak. Wystarczy kliknąć w jeden przycisk by zgodzić się na warunki i wejść na stronę, a więc ta zgoda jest nam podsuwana pod nos, a podsuwaną powinna być anonimowość, niezapisywanie żadnych danych o nas, chyba, że ktoś chce mieć ułatwienia wynikłe z pracy „ciasteczek” i dopasowaną do siebie reklamę. Normalnie, domyślnie, jak to mówią komputerowcy, powinna być niezgoda, i po jej wyrażeniu dalej powinniśmy mieć możliwość otworzenia strony. Obecnie cała ta ochrona naszych danych została sprowadzona do konieczności kliknięcia zgody.

Albo krzyżyka w prawym górnym rogu.

Niemal zawsze zamykam stronę, jeśli bez zgody nie mogę z niej korzystać.

Płacimy kartami płatniczymi, blikami, zegarkami, telefonami, nie wiem czym jeszcze. Banki oraz firmy obsługujące karty wiedzą wtedy nie tylko o naszych przychodach i wydatkach, ale też wiedzą (albo mogą wiedzieć, jeśli będzie im to użyteczne) o czyimś częstym zwyczaju kupowania alkoholu w sklepie nocnym, o naszych wydatkach na samochód, a nawet jakie mamy upodobania kulinarne.

A my, tak miłujący wolność i prywatność, co robimy? Przy kasach bez zastanowienia wyciągamy uniwersalne narzędzie dwudziestego pierwszego wieku – smartfona – i płacimy.


Zaczęło się niewinnie, od drobnych ułatwień, bo my lubimy wygody.

Po co mamy się trudzić, a trud to zaiste wielki, przekręceniem pokrętła regulacji temperatury w samochodzie, skoro może to zrobić komputerek i skomplikowany układ napędowy? Po co mamy ustawiać fotel, skoro mogą to zrobić serwomechanizmy sterowane czipem? Po co naciskać zamek bagażnika, skoro można machnąć nogą przed czujnikiem? Komputerki są już w pralkach i lodówkach, zapewne będą w czajnikach i miotłach.

Internet stosowany jest coraz częściej i w miejscach, których jeszcze dekadę temu nie kojarzyliśmy z tą technologią. Oprócz smartfonów, do których już przywykliśmy (a nie powinniśmy) jest na przykład w samochodach. Nie tylko jako kanał dostępu dla naszej rozrywki, ale i zdalne połączenie systemów pojazdu z producentem lub serwisantem. Mogą oni ze swoich biur zdiagnozować nam usterkę, a nawet niektóre naprawić w ten sposób. Wygodne, prawda?

Parę dni temu odmówiło posłuszeństwa wiele samochodów pewnej firmy, na kilka godzin i na całym świecie, a to z powodu błędu w programie w komputerach centrali firmy.

Oto nowy wymiar tego świata! Zapowiada możliwy paraliż (komunikacyjny, energetyczny, finansowy, albo i inny) w Japonii, na Hawajach i pod Giewontem na skutek przypadkowego błędu w jakimś komputerze stojącym gdzieś daleko, na przykład w Kalifornii. Niemożność kupienia chleba nie z powodu awarii pieca w piekarni, a komputera w sklepie.

Słyszałem o awariach systemów komputerowych samochodów powodujących niemożność wyjścia z zablokowanego pojazdu, ale i czytałem o odmowie naprawy gwarancyjnej po wypadku, a na jego udowodnienie przedstawiono nagranie z kamery samochodowej. Aż trudno mi w to uwierzyć, ale jeśli to prawda, to znaczy, że także wizualnie jesteśmy inwigilowani. Na ulicach już jesteśmy nagrywani. Ciekawe, czy i obrazy z wnętrza samochodu są gdzieś przechowywane.

Komputery coraz częściej zarządzają naszym domem, także poprzez internet. Wkrótce mogą stać się powszechne lodówki zamawiające za nas jedzenie, a miotła informować będzie sprzedawcę o straceniu włosia i konieczności wymiany. My wtedy zajmiemy się zarabianiem na nowsze rzeczy, jeszcze bardziej uzależnione od elektroniki i internetu, rzeczy o precyzyjnie wyliczonym (krótkim) życiu, a w wolnym czasie oddamy się naszej pasji klikania na przemian z oglądaniem kolejnej kolorowo migoczącej audycji rozrywkowej. Chyba że padnie system i wtedy nie wejdziemy do domu albo lodówka nie zechce się otworzyć. Jest też inna możliwa ewentualność: nazajutrz po zjedzeniu przez nas kolacji zadzwoni nasz lekarz lub dietetyk i będzie nam czynił wyrzuty z powodu zjedzenia boczku, którego jeść nie powinniśmy, bo lodówka, zdrajczyni, nas podkablowała.

Korporacje tworzą nowe nasze potrzeby. Zgodnie z ich interesami mają się nam podobać efektowne błyskotki o krótkim życiu i małej przydatności, i one się nam podobają! Bez wszczepiania nam czipów, jak bredzą niektórzy. Wystarczy zespolone działanie reklam i komputerowych algorytmów podsuwających nam pożądane dla koncernów treści. To wszystko oczywiście nie jest żadnym spiskiem, a sposobami na wyciągnięcie od nas pieniędzy i uzależnienie nas na różne sposoby od usług oferowanych przez gigantów. Rzeczywiste potrzeby, ekonomia, a już zwłaszcza ekologia, nie mają tutaj znaczenia. Przesadzam? A ile rzeczy każdy z nas wyrzucił po nader krótkim ich użytkowaniu, bo nawet do naprawy się nie nadawały? Ile czasu działały kiedyś pralki czy samochody (i setki innych produktów), a ile teraz? Dla ich wytworzenia zużyto energię i materiały, więc wytworzono dwutlenek węgla i śmieci. Ludzkość produkuje ładnie opakowane badziewie; stosy kolorowych opakowań zaraz lądują na śmietniskach, same produkty niewiele później. Tymczasem Unia zajmuje się nakazem produkowania papierowych rurek do ssania napojów, bo przecież my dbamy o przyrodę!

Słyszałem głosy o braku potrzeby produkowania rzeczy trwałych, skoro ludzie i tak je szybko wymieniają, ale uważam, że tkwi w nich tylko niewielka część prawdy. Perfidia polega na urabianiu klientów pod swoje potrzeby, czyli by często kupowali nowe modele, oraz na pomieszaniu przyczyn decyzji. Dla przeciętnego Kowalskiego zakup samochodu jest dużym wydatkiem; zmienia go po kilku latach wydając kolejne pieniądze nie dlatego, że chce mieć bardziej nafaszerowany elektroniką nowszy model, ale ze względu na krótką żywotność współczesnych samochodów; on wie, że z powodu awaryjności za parę lat cena na rynku wtórnym znacznie spadnie, więc lepiej sprzedać wcześniej, póki jego pojazd ma rozsądną cenę. Oczywiście zamożni mają inne kryteria, ale tych zawsze było niewielu.


Faktem niezaprzeczalnym jest zbieranie informacji o nas przez wielkie firmy. Z drobiazgów gromadzonych latami, przy wykorzystaniu specjalistycznych programów analizujących, mogą stworzyć – i tworzą! – całkiem niezłe portrety grup wiekowych, środowiskowych czy zawodowych, a w razie potrzeby i konkretnych osób.

To wiedzy o nas, która może być niewłaściwie wykorzystana i nad którą nie mamy kontroli. Ona już bywa źle wykorzystywana, na przykład używana do manipulacji, skoro słyszy się o procesach sądowych wytaczanych internetowym potentatom. Już, ponieważ dzięki niej tworzone są skuteczniejsze techniki przekonywania nas i wmawiania nowych potrzeb.

Do tej pory chodziło o nasze pieniądze, ale nie da się wykluczyć zmian prawnych umożliwiających dostęp do informacji o nas przez urzędników czy służby specjalne – idealne narzędzie na głośnych niepokornych, a przebąkuje się o jego działaniu już teraz – i to jest powodem do niepokoju.

* * *

Nasze ciało wymaga odzienia i karmienia, także schronienia, a tym samym nie da się uciec od materialnych zabiegów, czyli od zarabiania na siebie. Nawet ci, którzy na tyle skutecznie, na ile to możliwe, oderwali się od cywilizacji, muszą pracować, chociaż w istotny sposób odmiennie, bo u siebie i dla siebie, a na dokładkę bez skarbówki, firm, zleceń, faktur, etc. Problem tkwi w pączkowaniu naszych potrzeb, które już jakiś czas temu przestały być rzeczywiście podstawowe. Nie piszę tych słów z pozycji osoby mającej te problemy za sobą, stojącej wyżej, absolutnie nie, dlatego używam formy „my”.

Czytałem wnioski z badań przeprowadzonych przez etologów obserwujących codzienne życie pewnego plemienia zbieracko-łowieckiego ze wschodniej Afryki. Okazało się, że praca, czyli zapewnienie żywności, odzienia (akurat u nich szczątkowego), schronienia, itd., zajmuje im średnio cztery godziny dziennie, resztę czasu poświęcają na pielęgnowanie wewnątrzgrupowych więzów społecznych. A my? My się uganiamy za rzeczami, pracujemy dwa, trzy razy dłużej niż tamci, coraz bardziej będąc samotnymi, znerwicowanymi i zniewolonymi, a winną obarczamy „ich”, nie siebie.

Marzy mi się przemiana ludzi polegająca na niekupowaniu rzeczy mało trwałych, a trwale podłączonych do internetu, posiadaniu niewielu dóbr i odporności na reklamę. Tak, wiem, to nierealne, ale nie z powodu koncernów, a nas samych. Ciągle chcemy mieć, a ten głód jeszcze jest podsycany przez specjalistów, więc potrzeb uznawanych za niezbędne mamy coraz więcej. Nie ma w nas poczucia nasycenia posiadaniem, a więc nie ma i nie będzie kresu naszego chcenia więcej.

Ten kres jednak jest, tkwi w ograniczeniu zasobów Ziemi i delikatności jej klimatycznej równowagi.


Dopisek o moralności.

Wrócę jeszcze do tragicznej śmierci ciężarnej kobiety w szpitalu. Zwróciły moją uwagę słowa prezydenta wyrażającego zdziwienie z powodu mówienia tylko o kobiecie, a przecież dziecko też umarło.

Faktycznie, ale powód milczenia o płodzie jest oczywisty: dla nas nie każde życie ma taką samą wartość.

Chyba nie znajdzie się osoby uznającej jednakową ważność życia płodu z wadami letalnymi i matki. Każdy zdrowo czujący człowiek powie, że matka ważniejsza, a powie tak z tego samego powodu, dla którego ja uznaję jej życie za cenniejsze od życia mężczyzny. Podobnie jest w porównaniu wartości życia osoby młodej do starej. Pamiętacie, że na wiosnę minionego roku zdarzały się we włoskich szpitalach przypadki odłączenia od respiratorów ludzi starych i schorowanych, a podłączania młodszych? Mniej nami wstrząśnie śmierć kuzyna mającego 80 lat, niż dwudziestoletniego. Bardziej rozpaczamy po śmierci dwulatka niż dwumiesięcznego płodu. Równość wszystkich jest raczej ideą, kulturowym dążeniem, natomiast zgodnie z naszym odczuwaniem, naszą moralnością, życia ludzi wartościujemy, szczególnie w sytuacjach krytycznych, jak wojna, katastrofa czy epidemia.

Może to brzmi strasznie, ale tak jest, ponieważ tak odczuwamy, tak zostaliśmy ukształtowani dawno temu. Nasza psychika i moralność dopasowana jest do niewielkiej grupy ludzi nam znanych i często widywanych, bez istnienia medycyny, na dokładkę. Silnie przeżyjemy śmierć kogoś z nich, natomiast śmierć stu nieznanych nam osób na drugim kontynencie nie będzie tragedią, a szczerzej mówiąc niewiele nas będzie obchodziła. Nie dlatego, że brakuje nam empatii, nie. Nasza zdolność odczuwania jest dopasowana do nieistniejącego już świata.

Świat zmieniamy szybko, ale zmieniamy się wolno.

środa, 1 grudnia 2021

O powieści Listowieść

 221121

Przyznam się do oporów przed napisaniem tego tekstu. Odkąd ukazały się moje książki, nie lubię pisać krytycznych uwag o książkach innych autorów, bo wytykać wady jest nieporównywalnie łatwiej niż napisać tekst bez wad. Dlatego najczęściej wybieram milczenie, ale tutaj uznałem, że nieco krytyczny głos takiego Ktosia jak ja autorowi na pewno nie zaszkodzi, jak mrówka nie zaszkodzi słoniowi.


Czytając pochwały wynoszące powieść w okolice zajmowane przez arcydzieła, inaczej ją sobie wyobrażałem. Spodziewałem się… nie wiem, czego. Zadziwienia, olśnienia? Właśnie tego. Jeszcze oryginalnej i zapadającej w pamięć fabuły. Zadziwiony byłem głównie grubością książki, olśnień nie przeżyłem, a fabuła? Dobra, tylko dobra.

Tak też oceniam całą powieść, może dodam jeszcze plus, ale do arcydzieła sporo jej brakuje. Przeczytałem wiedziony ciekawością zakończenia i nadzieją na odkrycie przyczyn jej popularności. Teraz wiem, że mieszczą się one poza treścią książki, jak to często bywa, zwłaszcza w obecnych czasach.

Już w trakcie czytania uznałem, że powieść znacznie by zyskała, gdyby straciła ze dwieście stron. Za dużo jest wątków. Mogąc niewiele czasu poświęcić lekturze w ciągu jednego dnia, czytałem powieść przez blisko miesiąc, czasami parę dni nie zaglądałem do niej, a gdy wracałem do lektury bywało, że musiałem sprawdzać na przeczytanych stronach kim jest osoba, o której czytam; w powieści jest około dziesięć postaci głównych.

Ich losy, początkowo samodzielne, później się wiążą, chociaż niekoniecznie bezpośrednio. Znalazłem tutaj podobieństwo do pomysłu na fabułę „Babel”, dobrego filmu, a mało jest tak ocenianych przeze mnie obrazów filmowych. Książka jednak przegrywa w tym zestawieniu. Równie dobrze można by napisać nie dziewięć, a pięć albo piętnaście wątków, wobec nie zawsze przekonywających ich związków.

Styl jest… hmm, nierówny. Nieco razi mnie nowoczesnością czy amerykańskością. Z jednej strony dobre miejsca, umiejętności operowania słowami i tworzenia odpowiedniej atmosfery skąpą ich ilością, z drugiej słowa ordynarne, ale te skłonny jestem zaakceptować, właśnie dla atmosfery, natomiast porównania i przenośnie bywają udziwnione i sztuczne, a nawet niezrozumiałe. Wśród porównań ostatniego gatunku zwłaszcza te naszpikowane nazwiskami i faktami nieznanych powszechnie zdarzeń historycznych są liczne. Autor przywołuje też postaci z reklam, filmów albo gier.

Jako przykład podam „okulary w stylu Clarka Kenta.” Sporo jest takich porównań, także odniesień do nieznanych lub mało znanych faktów. Nie wiem, czy są najwłaściwsze. Mam trudności z ich zaakceptowaniem.

”Pocieszający jak powrót Buda.”

W wyjaśnieniu na dole strony czytam:

„Aluzja do reklamy piwa Bud’s Light, będącej z kolei aluzją do Gry o tron, w której występuje The Bud Knight.”

No i teraz już wszystko jasne!

Przepiszę kilka porównań z grupy określonej jako udziwnione i sztuczne.

„Wyglądają (rzeźby z drewna – wyjaśnienie moje) jak dzieła autystycznego panteisty z epoki neolitu.”

„Znowu coś wskazuje tym długim renesansowym palcem.”

Albo te słowa, o sekwoi:

„To nie ogrom go powala, a w każdym razie nie tylko on, lecz ta żłobkowana dorycka doskonałość czerwonobrunatnych kolumn, które spomiędzy paproci sięgających ludzkiego ramienia, zmszystego dna lasu strzelają prosto w górę, nie zwężając się ku końcowi, niby rdzawa skórzasta apoteoza.”

Skórzasta apoteoza neolitycznego panteisty z renesansowym palcem. Może w USA takie słowa są akceptowane, może nawet zrozumiałe, mające jakiś sens, w moim odczuciu to dziwadła. Jeśli autor silił się na oryginalność, to niepotrzebnie, skoro niewątpliwie potrafi pisać; jeśli natomiast pisał tak, żeby podobało się czytelnikom, to dziwię się ich gustom. Nota bene, dziwny jest ten przymiotnik „zmszystego”. Prawdopodobnie pominięto tutaj spację.

Dla równowagi i sprawiedliwości zaznaczę, że nie brakuje w powieści myśli ciekawych, trafnych i ładnie wyrażonych.

„Ale ludzie nie mają pojęcia, czym jest czas. Myślą, że to linia wysnuta z punktu położonego o trzy sekundy za ich plecami, która równie szybko znika w trzech sekundach mgły tuż przed nimi. Nie wiedzą, że czas to koncentryczne kręgi, rozrastające się ku obrzeżu, a cieniutka skórka Teraźniejszości zawdzięcza swoje istnienie ogromnej masie wszystkiego, co już obumarło.”

Porównania mające ułatwić nam wyobrażenie sobie milionów lat ewolucji przez przeliczenie jej czasu na okres jednej doby, a takie jest na stronie 589, są mi znane, ponieważ mam za sobą wiele książek o ewolucji. Nie filmików na You Tube z ulizanym gościem „Kto-ty-jesteś”, ale książek napisanych przez naukowców, więc wiedza zawarta w tej książce w większości znana mi jest skądinąd, i z tego powodu specjalnego wrażenia nie wywarła. Przyznaję jednak, że nawet proste fakty naukowe autor potrafi podać w ciekawej formie, i nie tylko wspomniane wyżej zgrabne porównanie czasów mam na myśli.

„(…) rośliny stwarzają sens, tworzą znaczenie równo łatwo, jak robią cukier i drewno z niczego, z powietrza, słońca i deszczu.”

Rośliny „(…) tworzą powietrze i jedzą słońce.”

Albo ładnie napisane zdanie o drzewie, które wyjadło z powietrza dwa kilo węgla i dodało do swojej masy; nie cytuję, bo nie zanotowałem strony.

Na ostatnich stronach powieści opisane jest układanie przez jednego z głównych bohaterów wielkiego napisu z pni drzew i gałęzi gdzieś na północnym odludziu. Ma być widoczny z kosmosu i czynić wrażenie. Podobnego zdania są Indianie, którzy mu pomagają. Jakiż to napis? Jedno słowo: „wciąż”. Zakładam, że jest w nim ukryty jakiś wielki sens zdolny ukoronować koniec tej obszernej powieści, ale ja go nie znajduję. Może przesłanie jest czytelne w oryginale amerykańskim? Jeśli tak, to lepiej byłoby zostawić je nieprzetłumaczone.

Tłumacz nie miał łatwego zadania, to widać po tekście zawierającym, jak się domyślam, fragmenty nie nadające się do dobrego przełożenia na nasz język, ale też i zdarzało się mu popełniać błędy.

„… pożar, który poczynił szkody na sumę siedmiu miliardów dolarów…”

Ludziom miliony, miliardy i biliony mylą się często, niewykluczona jest jednak przesada autora.

„Jakim cudem wyrąb miałby ustać? Nie udaje się go nawet spowolnić. Umiemy tylko iść naprzód. Coraz dalej i szybciej. Dalej i szybciej niż w zeszłym roku. Aż do krawędzi urwiska i jeszcze poza nią. Nie ma innej możliwości.”

Wymowa tej powieści wydaje się jednoznaczna: ludzie są rakiem toczącym Ziemię, i prędzej czy później ją zniszczą, bo inaczej nie potrafią. Wszystko ma być ich i chcą mieć więcej niż mają, a z roku na rok są liczniejsi.

Nie wiem, czy takie są poglądu autora, może tylko tak napisał, ja w ostatnich latach obserwuję u siebie stopniowe zbliżanie się do takiego poglądu, zgadzam się więc z wymową powieści.

Jesteśmy szkodnikami Ziemi. Niszczymy ją i w końcu zniszczymy, o ile nie zmienimy się w porę. Jest jednak we mnie nadzieja, chociaż w gorsze swoje dni myślę, że w ten sposób po prostu się bronię przed takimi katastroficznymi wizjami:

„Życie się zagotuje; morza wzbiorą. Całej planecie wyrwie płuca. A prawo do tego dopuści, bo akurat to zagrożenie nigdy nie wydawało się wystarczająco bezpośrednie. Kiedy jego bliskość mierzy się ludzką miarą, przegapia się chwilę, gdy jeszcze można było je zażegnać. Prawo musi mierzyć bezpośredniość zagrożenia według czasu drzew.”

Zwraca uwagę celne i lapidarne wyjaśnienie przyczyny nie dość zdecydowanego zapobiegania katastrofie.

To jedne z najtrafniejszych słów w tej powieści, tylko czy trzeba było zapisać ponad sześćset stron, by je ułożyć?

PS

Dobrze się stało, że ukazała się ta książka i zdobyła popularność, ponieważ pomoże zrozumieć ludziom potrzebę ochrony drzew, a i niemałą garść wiedzy przekaże. Wydaje mi się, że właśnie te czynniki, nie literackie, wzięły górę w ustalaniu decyzji gremium przyznającego Nagrodę Pulitzera.

Cytaty zaznaczyłem cudzysłowami.

Tekst opublikowałem też w Biblionetce i na stronie Lubimy Czytać.



czwartek, 25 listopada 2021

W tunelu i w chmurach

 141121

Zaparkowałem w Gostkowie wiedząc już, że w pobliżu kopane są tunele drogowe. Tak, ta budowa mnie ciekawi, a nawet fascynuje, ale bywa też, że budzi sprzeciw i smutne myśli. Jednocześnie poznaję kolejne urocze miejsca, następne wzgórza z widokowymi zboczami. Pogórze Wałbrzyskie podoba mi się coraz bardziej. Czy nie zdradzam moich gór? Byłem wśród nich tak wiele razy, łączą mnie z nimi tak liczne wspomnienia, że ich pozycja była i jest niezagrożona. W „Uczcie” Platona Sokrates opowiadał o rozmowie z pewną mądrą kobietą, która mówiła mu o zmianach procesu dostrzegania i doceniania piękna – od jednostkowych form fizycznych, aż do piękna jako ogólnej idei, piękna samego w sobie, jak je określiła. Tak daleko nie zajdę, brakuje mi umysłu filozofa, ale może miałbym prawo powiedzieć o wzniesieniu się na wyższy poziom postrzegania uroków górskich krajobrazów: od Kaczawskich po Sudeckie, a być może i dalej, czyli wyżej.

Widziałem wyloty tuneli siedząc nad nimi, na zboczu wzgórza. Maszyny wiozące urobek pojawiały się nieomalże między moimi stopami. Przede mną był typowy plac budowy z jego charakterystycznym bałaganem, za mną nienaruszone pola na łagodnych wzgórzach. 


Pod nimi ludzie i maszyny drążyły skały. Myśl ta była tak pociągająca, że z dużą przyjemnością i nie mniejszą ciekawością poszedłem polami nad tunelami. Wiedziałem przecież, że ich nie zobaczę, ale gdy doszedłem do dużego uskoku gruntu, w dole szukałem między drzewami dziur w ziemi. Szedłem i rozglądałem się odczuwając zdumienie: ileś metrów pode mną są ludzie, po otwarciu drogi będzie płynął strumień pojazdów, a na powierzchni nic na to nie wskazuje. Znalazłem urocze zakątki, ładne wzgórza na polach, dolinki u zbiegu zboczy, strumienie i lasy. Będę tam wracał.




Surrealistycznie wyglądały tabliczki wyznaczające bieg drogi i odległości. Zwykle stoją na brzegu budowy, tutaj widziałem je na szczerym polu, bo i owszem, wyznaczają drogę, tyle że ta biegnie kilkadziesiąt metrów pod nimi.

W pobliżu północnego wyloty tuneli byłem na wzgórku z brzozami (może nadać mu nazwę Brzozowego Wzgórza?) tak ładnym, że dołączyłem go do elitarnej listy miejsc dobrych do postawienia domu.

Wracałem okrężną drogą, przez Łysicę, chcąc przejść znanym mi już widokowym szlakiem. Mapa pokazywała pasującą mi polną drogę, ale na zdjęciach Googli nie było jej widać. Poszedłem tam jednak i znalazłem zapomnianą drogę między drzewami lasu opadającego w wąską dolinkę. Po pięćdziesięciu metrach znikła, znalazłem ją kilometr dalej, już ze znakami czarnego szlaku. 


 W prawym górnym rogu tego zdjęcia widoczne jest zbocze Łysicy; mgła już tam czekała na mnie.

Szedłem pod górę, a z minutą widoczność spadała. W pobliżu szczytu widziałem na sto metrów. Szlak wiedzie tam na dno doliny i następnie skręca z powrotem ku szczytowi, a że nie chciałem tracić wysokości, ostrożnie zanurzyłem się w las. Młodniak nie był ani gęsty, ani zachwaszczony, więc wybrałem kierunek według kompasu wbudowanego w GPS i poszedłem, z wcześniejszej wędrówki wiedząc o drodze biegnącej kilkaset metrów dalej. Szło mi się dobrze, w utrzymaniu kierunku pomagało nachylenie stoku, chociaż raz musiałem nieco skorygować swoją marszrutę. 



Las we mgle ma urok szczególny, budzi intensywne wrażenia. Jest cichy, tajemniczy, uśpiony, a jego piękno jest surowe, dalekie od podkolorowanych obrazków słonecznych dni. Czarne drzewa wydają się stworami nie z tego świata. Mimo braku liści czuję ich tajemnicze, niepojęte dla nas życie; mam wtedy wrażenie bycia obcym wśród nich. Poza słowami i rozumieniem czuję, że las istnieje sam dla siebie, a my jesteśmy w nim przybyszami. Albo intruzami. W zamglonym lesie najłatwiej odczuć namiastkę prawdziwej wędrówki – takiej dalekiej i w nieznane, gdy cały swój dobytek niesie się na plecach, a zdanym się jest wyłącznie na siebie.

Podobała mi się ta wędrówka.

Obrazki ze szlaku.

Po drugiej stronie lasu, już na łące, blisko Przełęczy Pojednania, z mgły wyłoniło się samotne drzewo. Krokami sprawdziłem odległość: widoczność wynosiła 30 metrów.

Na brzegu lasu rośnie klon. Zostało mu tylko kilka liści, pozostałe leżały wokół pnia, tak czyste i kolorowe, że w pierwszym odruchu chciałem je omijać.

 

Mijając szczyt Łysicy uświadomiłem sobie, że zacząłem ten dzień od podziemnych tuneli, a kończyłem w chmurach, na szczycie najwyższej góry okolicy. Zajrzałem do mapy: idąc łąką między dwoma szpalerami drzew, zejdę do wioski.

Zatrzymał mnie widok klonu. Jego liście w słońcu miałyby intensywne barwy, teraz były tylko żółte, ale zwracały uwagę mimo zmatowienia. Były odrobiną kolorów w mglisty dzień końca jesieni. Stojąc nieruchomo, usłyszałem szelest kropelek wody, delikatny dźwięk dobiegał zewsząd. Mgła i cisza podkreślana cichym szmerem...


Niewiele dalej widziany fragment łąki skrócił się – jakby nagle mgła zgęstniała: domyśliłem się grzbietu wzniesienia. Zwykle w takim miejscu otwiera się widok, nierzadko daleki i ciekawy, dzisiaj za szczytem zobaczyłem tylko mgłę. Po bokach majaczyły drzewa, z tyłu widziałem kawałek łąki, nic więcej. Poczułem osamotnienie, ale też wiedziałem, że idąc wzdłuż linii drzew, po kilometrze dojdę do domów wioski.

Najpierw usłyszałem głośny furkot, w chwilę później, rozejrzawszy się, zobaczyłem wielkie stado ptaków. Poderwały się, zapewne przestraszone moją obecnością, i pofrunęły na sąsiednie drzewo. Powoli, starając się być cicho, podszedłem do nich: małe, zwykłe ptaszyny w ilości nie do policzenia. 

Ich widok był pożegnaniem szlaku. Niewiele dalej wszedłem w uliczki wioski i zakolem, omijając ogrodzenia budowy drogi, doszedłem do samochodu.

Garść myśli związanych z budową S3.

Około trzydziestokilometrowy odcinek drogi między Bolkowem a granicą ma kosztować 2,5 miliarda, czyli 80 milionów za kilometr. Żeby zbudować jeden jej metr, trzeba wydać niemały całoroczny dochód jednej osoby, czyli 80 tysięcy, albo dwuletni przeciętny. Jadąc z typową dla takich dróg szybkością 120 km na godzinę, w ciągu sekundy przejedzie się drogę, której wybudowanie kosztowało blisko trzy miliony! Średnio licząc, bo w tunelu tę kwotę należałoby zwielokrotnić.

Głęboki wykop (z bliska przestał być podobny do jaru) o którym wspominałem wcześniej, jest miejscem budowy tunelu metodą odkrywkową, czyli na koniec prac rów będzie zasypany. Jego długość oszacowałem na czterysta metrów.

 Niewiele dalej, po drugiej stronie Gostkowa, bliżej Bogaczowic, kopane są dwa tunele mające mieć długość po około dwa i pół kilometra. Domyślam się, jak drobiazgowa była analiza prowadzenia tej drogi, ale na własny użytek chciałem znaleźć uzasadnienie drążenia niesamowicie drogich tuneli. Po przejściu okolicznymi wzgórzami uznałem (raz jeszcze zaznaczam amatorskość mojej oceny), że alternatywą byłoby prowadzenie drogi zakolami, wąską zabudowaną doliną, a i tak tu i tam na przeszkodzie stałyby górki.

Oglądałem wyloty tuneli z obu ich stron. Widziałem dziwne maszyny do wywozu urobku, ogromne wentylatory pompujące powietrze w głąb ziemi, zwały skał, kupy stali zbrojeniowej, wielkie zbiorniki cementu, miasteczko zbudowane z kontenerów i koparek, a kiedy siedziałem na wzgórzu nad tunelami, z jednego z nich wyjechała, chrzęszcząc gąsienicami i warcząc silnikiem, maszyna rodem z piekieł: masywna, kanciasta, z długim ramieniem uzbrojonym w tarczę najeżoną zębami. Chyba przestraszyłbym się widząc ją z bliska.

Zadziwia mnie ogrom i różnorodność prac, wspomnę tylko o widzianym osiedlu dla pracowników zbudowanym z około (liczyłem z daleka) stu dwudziestu dużych kontenerów. Aby przygotować prace i sprawnie je poprowadzić, potrzebni są nie lada fachowcy. Podziwiam ich umiejętności.

Oto zdjęcia z terenów budowy, czyli armagedonu ciąg dalszy.






Trasa:

Z Gostkowa w stronę Kamiennej Góry pod wzgórze Borowiec. Powrót do wioski i przejście wzdłuż budowy drogi szybkiego ruchu pod Sady Dolne. Wracałem polami, częściowo czarnym szlakiem, przez szczyt Łysicy. Na obu krańcach trasy przyjrzałem się budowie tuneli drogi S3.

Przeszedłem 21 kilometrów.