Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 9 lutego 2022

W wietrzny, deszczowy i ładny dzień

 060222

Chcąc ustalić miejsca wędrówki, czasami puszczam myśli samopas czekając na pojawienie się obrazów znanych miejsc – i tam jadę. Pytając się w ten sposób swoich wspomnień przed dzisiejszym wyjazdem, ujrzałem drogę pod Twardocicami, ale oglądając mapę, zobaczyłem nieco na północ od tej wioski wzgórza, do których nie doszedłem rok temu, i zdecydowałem poznać je dzisiaj. Cała trasa była mi nieznana, prawdziwa terra incognita, co warte jest zaznaczenia wobec półrocza spędzonego na kaczawskich wędrówkach. Tłumaczę się rozległością Pogórza Kaczawskiego; w zależności od przyjętych granic, mierzy 700 albo i blisko 1000 kilometrów kwadratowych. Nieźle znam południową część, bliższą Górom Kaczawskim, natomiast na północnych krańcach są duże obszary w ogóle mi nieznane. Dzisiejszy wyjazd wypełnił treścią jedną z tych białych plam. Od razu dodam, że owa treść okazała się urokliwa, i dlatego planuję wrócić tam w czasie letniego urlopu.

Wiatr i niewielki deszcz – taka była prognoza synoptyków, i tym razem się nie mylili. Czułem jednak taką potrzebę wyjazdu (dwa tygodnie przerwy!), że nie zrezygnowałbym nawet z powodu dużego deszczu. Okazało się, że wiatr głowy nie urywał, a padający przez pół dnia deszcz nie zmoczył mnie, chociaż musiałem chodzić w kapturze i specjalnych nieprzemakalnych rękawicach. Byłem odpowiednio ubrany, nie marzłem, w czym pomagała plusowa temperatura.

Krajobraz jest tam typowy dla północnych części Pogórza Kaczawskiego: rozległe pola na niewielkich wzgórkach, czasami ledwie zaznaczonych, w szerokich i płytkich dolinach liczne wsie, z rzadka rozrzucone większe wzgórza, a zdarzają się wśród nich i górki o dość stromych zboczach. O ile Ostrzyca króluje południowej części pogórza, tak w północnej góruje Grodziec. Jest bardziej masywny od smukłej Ostrzycy; na jego spłaszczonym szczycie widoczne są z daleka dachy zamku.

Głównym celem wędrówki było pasmo trzech wzgórz na północ od wioski Zbylutów. Przyjechałem tam tak jak lubię, przed świtem, żeby spokojnie wypić kawę i wyruszyć o szarej godzinie, gdy kontury domów wioski wyłaniają się z mroku. Przyznam się do słabości: czasami, gdy świt jest mroźny, albo deszczowy i wietrzny jak dzisiaj, kiedy otworzę drzwi i zimno lub wiatr wtargną do nagrzanego wnętrza samochodu, czuję chęć szybkiego zatrzaśnięcia drzwi i powrotu. Oczywiście nigdy nie wróciłem i nigdy nie żałowałem wyjazdu, chociaż nie oceniam ich jednakowo. W pierwsze minuty marszu potrafi pojawić się inna myśl: mam 9 albo i ponad 10 godzin czasu; jak mi miną? Nie będą się dłużyć?

Zawsze mijają szybko, nierzadko za szybko. Czas jakby się rozpędzał. Początkowe pół godziny czy cała godzina są znaczącym czasem, później okazuje się, że już minęła dziesiąta albo jedenasta, a wkrótce, niemal nagle, jest trzynasta, czternasta, i już wracam, już liczę odległości by zorientować się, czy zdążę przed zmierzchem. Na ogół przychodzę przed zmrokiem, ale bywało, że zapędzałem się za daleko i do samochodu docierałem w nocy. Parę lat temu wracałem bezdrożem w ciemną noc, prowadził mnie niewyraźny, ciemniejszy od nocy, brzeg lasu. Mile wspominam tamten powrót.

Na pierwszym wzgórzu, Leśnej, jest kamieniołom, a że takie miejsca bywają ciekawe i ładne, poczłapałem śliską drogą do kopalni piaskowca, jak głosiła informacja na mapie. Ta rozjeżdżona ciężkim sprzętem błotnista droga widziana w deszczowy wczesny ranek jeszcze nie w pełni zamieniony w dzień, była przeraźliwie smutna. Taka też była widziana tam zmęczona życiem czereśnia – nie jedyna stara, reumatyczna czereśnia dzisiaj oglądana.

Niestety, jedyne wejście okupowane było przez cerbera.

Nie wolno! Złamie pan nogę i poda nas do sądu.

Uznałem jego zachowanie za nieuprzejme, ale zakaz był uzasadniony, bo moje doświadczenia zawodowe potwierdzają takie zachowania niektórych ludzi. Moda przyszła z Zachodu, chyba ze Stanów: przewróciłem się na nierównych płytkach chodnikowych – kto jest winien? Kogo mam pozwać do sądu?

Bez słowa zawróciłem, ale nie zdecydowałem się na wejście na wał otaczający kopalnię, jak zwykle robię, bo ten był wyjątkowo stromy i najeżony dużymi złomami kamiennych odpadów. Na pocieszenie znalazłem plac z gotowymi bloczkami piaskowca. Czyż nie ładny materiał na podmurówki?

Poszedłem ku Karczmisku, następnej górze w masywie, a że na rozległym polu wybrzuszonym zboczem wzgórza zobaczyłem samotne drzewo na tle nieba, skręciłem w boczną dróżkę chcąc rozpoznać gatunek i chwilę postać pod tym polnym samotnikiem. Robiliście tak? Spróbujcie. Krajobraz oglądany spod dużego drzewa rosnącego na miedzy lub przy drodze jest ładniejszy.


 Dzisiaj kilka razy wchodziłem na boczne drogi, co i widać na mapce trasy. Skręcałem widząc urwisko, zagajnik, albo po prostu ładną drogę. Wiele jest tam polnych dróg potrafiących skusić wędrowca, i właśnie dla zobaczenia ich letniej urody chciałbym wrócić za kilka miesięcy.

Stojąc przy tej polnej czereśni, jak się okazało, po raz pierwszy dzisiaj zobaczyłem hegemona okolicy, Grodziec. Tę górę widziałem później wielokrotnie, z różnych miejsc trasy. Kilka razy pokazała mi się nagle, wychylając się zza drzew, ale i widziałem ją powoli wyrastającą z ziemi na linii bliskiego horyzontu. Lubię ten efekt perspektywy: góra wyłania się z niebytu i rośnie w miarę moich kroków, oderwana od podłoża, ponieważ dopiero w chwili wejścia na szczyt wzniesienia, gdy nagle horyzont ucieka ode mnie na wiele kilometrów, widzę ją całą, ze swoim podnóżem i wioskami przycupniętymi u jej stóp. Lubię odczuwane wtedy wrażenie otwierania się doliny przede mną i lubię widok mojej drogi, która jeszcze chwilę temu kończyła się blisko, na tle nieba, a teraz rozpędzona biegnie zakolami daleko, ku malutkim domkom wioski w dolinie. Biegnie rozradowana pędem, ale i ogląda się na mnie, co zdarzyło mi się widzieć kilka razy na własne oczy. :-)

Pod Raciborowicami, a właściwie nad tą wioską, stoi wiatrak w ruinie. Obok jest zaznaczone na mapie wzgórze, Trawnik, a miejsca z nazwą zawsze warto poznać, więc poszedłem tam. Budowla czyni wrażenie wielkością i masywnością, także nadal widoczną starannością wykonania. Szkoda, że to ruina, bo – tak pomyślałem – można by urządzić w nim schronisko, hotelik albo coś.



 Trawnik okazał się mało zaznaczonym wzgórzem, którego szczyt równie dobrze może być tutaj, jak i sto metrów dalej, ale widoki z niego są ładne i rozległe. W pobliżu szczytu opasuje je zapomniana, zielona droga; w lecie na pewno motyle po niej fruwają.

Za wzgórzem wszedłem w las, wybierając jego wąski pas. Dnem dolinki płynął strumień, a jego brzegu bronił gąszcz uschniętych badyli. Znalazłem jednak ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i bez problemów doszedłem do strumienia. Warto było. Nie dość, że strumyk jest wyjątkowo ładny swoją naturalną dzikością i meandrami, to przy nim zobaczyłem kępę przebiśniegów. Zaczynają kwitnąć, a to znaczy, że wiosna tuż tuż. Leszczyna też potwierdza tę radosną wiadomość swoim kwitnieniem. Wiosna już blisko!




 

Na drugi brzeg przeszedłem po konarach zwalonego drzewa. Były śliskie, więc szedłem powoli trzymając się oburącz (kije rzuciłem na drugą stronę), a gdy w końcu stanąłem na ziemi, byłem dumny jakbym wyczynu dokonał nie wiadomo jakiego.

Widziałem nie tylko czereśnie. Gdzieś pod Sośnicą (są dwie górki tej nazwy, i to blisko siebie), na rozdrożu, zapatrzyłem się na dąb i lipę, a niewiele dalej, na skraju uroczego zakątka z urwiskiem i dróżką skręcającą do lasu, zobaczyłem całujące się brzozę i lipę. Oto dowód, żeby nie było, że zmyślam.


Chcąc wejść na Sośnicę, najwyższe wzgórze w okolicy, szedłem brzegiem lasu i rozległych pól, ale drogę zamykał mi las dużym jęzorem schodzący w dolinę, jednak zdjęcia Googli pokazywały wolny przesmyk. Był, chociaż zwątpiłem i już się nastawiałem na przejście lasem.

Wielkie płaszczyzny pól zieleniące oziminą, jak teraz, mają trudny do zdefiniowania czar. Ich widok uspokaja i nastraja pozytywnie. Jest w nim zapowiedź przyszłych plonów, sytość i bezpieczeństwo przyszłości. Swojskość, polskość, optymizm i spokój.

Oczywiście skręciłem ku wielkim słupom potężnej linii energetycznej. Rok temu była jeszcze w budowie, teraz jest chyba gotowa. Patrzyłem na konstrukcję tych słupów, analizując celowość poszczególnych ich elementów. Tak, konstrukcje mnie fascynują, a tutaj jest jeszcze świadomość przesyłania wielkich mocy w sposób czarodziejski, bo po prostu drutami rozciągniętymi między słupami. Nic, tylko czary jakieś.


Na łące oddzielonej od drogi tylko sznurkiem pasło się bydło. Zwierzaki patrzyły na mnie, a jeden z nich, na pewno by
k skoro wyglądał byczo, patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie zjeść albo chociaż nadziać na rogi! Nie wierzycie? Proszę, oto dowód.

Trasa:

Ze Zbylutowa poszedłem do kamieniołomu na Leśnej. Przełęczą między Karczmiskiem a Sośnicą doszedłem do wioski Raciborowice Górne. Poznałem wiatrak i wzgórze Trawnik. Idąc wioskową ulicą i dalej polami trafiłem pod wzgórze Sośnica i obszedłszy je wróciłem do Zbylutowa.

W ciągu bez mała dziesięciu godzin przeszedłem 23,5 kilometra.

 



 














piątek, 28 stycznia 2022

Na Pogórzu Wałbrzyskim

 230122

Pogodę miałem… zimową. Niebo było chmurne, śnieg sięgał kostek (miejscami sporo wyżej) i jeszcze była mgła, ale za to naprawdę niewielka mżawka nie zdołała przemoczyć mojej wiatrówki, a zmoczone okulary po prostu zsunąłem na koniec nosa i już.

Z konieczności, nie z wyboru, jestem zimowym wędrowcem. Po tak wielu wyjazdach w szare dni pod szarym niebem, słoneczny dzień wydaje się sennym marzeniem, w które trudno nam uwierzyć, by nie przeżyć rozczarowania po obudzeniu. Jechałem wiedząc o czekającym mnie chmurnym niebie, i taką aurę przyjmowałem jako oczywistość, mgła nie była oczekiwana.

Jesienią przechodziłem przez Jaczków, wioskę na Pogórzu Wałbrzyskim, idąc w stronę budowanej drogi S3. Widząc wtedy urozmaicony krajobraz z wieloma widokowymi wzgórzami, obiecałem sobie powrót. Dzisiaj poznałem bardzo ładne miejsca, na pewno część z nich z czasem zyska elitarne miano „moich miejsc”, ale i kilka innych, niepoznanych jeszcze, dalekich, a przez to jeszcze ładniejszych. Wrócę i mam nadzieję wracać. Może Aura daruje sobie mgłę i pozwoli zobaczyć dal z miejsc potencjalnie moich…

Zimowe pogórzańskie krajobrazy mają urok trudny do nazwania. Wiadomo, co się nam podoba w letni słoneczny dzień, na łące pełnej kwiatów i motyli, ale co się ma podobać na tej łące, gdy uschnięte szare badyle wystają spod śniegu, drzewa są czarne, a niebo bure? Senny spokój przyrody? Silniejsze niż w lecie uświadomienie sobie niezmienności cyklu przemian pór roku? A może po prostu surowa uroda tego niemal monochromatycznego krajobrazu?

Właśnie skończyłem porządkowanie zdjęć; patrząc na nie, poczułem… tęsknotę za włóczęgą. Więc może pragnienie wędrowania wypięknia mi górskie zimowe krajobrazy.

Czasami myślę, że ten krajobraz jest wzgardzany i dlatego smutny, a ja powinienem go docenić, bo nikt inny tego nie zrobi. Wiem, że to nieprawda, smutek jednak czuję. Tych górek, zimowego krajobrazu, nie mój.

Szedłem moim sposobem: nie trzymając się szlaków, a często i dróg, kierunek wybierając według cech krajobrazu, ale też korzystając ze zdjęć satelitarnych Googli. Czasami i one zawodzą, bo wiele z nich ma nawet 10 lat, ale nadal są dokładniejsze od najlepszych map. Dzisiaj zdarzyło mi się nie być pewnym kierunku marszu w lesie. GPS nanosi na zdjęcia Googli kropkę jako miejsce lokalizacji, ale nie informuje (tak jest w moim telefonie) o kierunku marszu. Sposób na ten brak jest prosty: wystarczy zmienić skalę tak, żeby po kilku krokach było widać przemieszczenie się kropki.

* * *

Po kilku krokach… Fakt ten nieodmiennie mnie fascynuje. Dlaczego?

Telefon ustala miejsce na podstawie opóźnień w docieraniu do odbiornika GPS (zainstalowanego w telefonie) sygnałów z satelitów krążących po ściśle określonych orbitach. Tym sygnałem jest fala radiowa biegnąca z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, zatem pokonanie dystansu kilometra zajmuje jej jedną trzystutysięczną część sekundy, a jednego metra jedną trzystumilionową. Zwykły, „cywilny”, GPS ustala miejsce z dokładnością do kilku metrów, a to znaczy, że system zbudowany przez ludzi i zamknięty w małym czipie rozpoznaje zmiany czasu wynoszące około jednej stumilionowej części sekundy! Warto to sobie czasami uświadomić, gdy włączamy GPS.

* * *

Już pisałem o tym, ale tutaj wypada mi napisać raz jeszcze: nie można polegać wyłącznie na urządzeniach elektronicznych. W każdym miejscu trasy trzeba zadbać o orientację w przestrzeni; starać się wiedzieć, w którą stronę iść, by dojść do samochodu. Trzeba się rozglądać i zapamiętywać okolicę.

Owszem, mój telefon jest intensywnie użytkowany na szlaku, bo nie dość, że ma włączony GPS, to działa energożerny program rejestrujący trasę, nadto robię zdjęcia, zaglądam do Googli, a bywa, że trafi się rozmowa lub sms. Czy jednak normalne jest rozładowanie się baterii po dwóch godzinach, przy temperaturze raptem -1? Szedłem (jak na każdej wędrówce) z dyndającym się przewodem do zewnętrznej baterii, na który trzeba uważać by nie zaczepić o coś. W pełni naładowana bateria wystarczyła na parę godzin i znowu był dyndający kabelek. Tak, dwa razy w ciągu dziewięciogodzinnej włóczęgi ładowałem telefon.

A producenci telefonów skutecznie nas przekonują, że właśnie tego chcemy, żadnego innego rozwiązania tylko power banków chcemy i kabelków!

* * *

Łagodnym żlebem szedłem ku przełęczy, oczywiście bezdrożem. Na jej siodle skręciłem w prawo, a po kilkunastu krokach zatrzymałem się i rozejrzałem. Często tak robię na szlaku. Czasami nawet zagapiam się, chociaż gdyby ktoś mnie zapytał, co zobaczyłem ciekawego, miałbym kłopot z odpowiedzią. Po prostu patrzę. Za sobą, w odległości może kilometra, zobaczyłem wzgórek. Widziałem ich dzisiaj kilka, niektóre widać na zdjęciach. Są one niewielkimi wypiętrzeniami, niekoniecznie szczytowymi, prawie zawsze ozdobione kępą drzew albo chociaż jednym – jak na tym wzgórku, a wszystkie mają dla mnie szczególny urok. Nierzadko zbaczam z drogi by wejść na nie, rozpoznać drzewa, posiedzieć chwilę pod nimi. Kształt wzgórka widzianego w oddali wydał się znajomy. Kiedy spojrzałem na zamgloną linię lasu, wiedziałem: to mój wzgórek. Ten, na którym siedziałem po zejściu z Trójgarbu w październiku, w zupełnie odmiennej scenerii. W głębi wznosiła się ta potrójna góra, dzisiaj zasłonięta mgłą.



Na zdjęciu widać odkryty dzisiaj inny wzgórek z brzozą, a w głębi daje się zauważyć brzozę na moim wzgórku.

Pisze się „brud”, ale jeśli w pewnych okolicznościach napiszemy „bród”, też będzie dobrze :-) 


 Zwraca uwagę kolor traw. Płowy, beżowy? Mam kłopoty z nazywaniem kolorów, ale bez względu na miano, jest ładny, szczególnie na tle śniegu.




 Kręciłem się w pobliżu podmokłego strumienia. Mokradła cechuje nienazwany, trudny do wyjaśnienia, magnetyzm. Czasami sam sobie się dziwię, bo mimo błota, chaszczy, poczucia smutku z zimie, rozkładu jesienią, a w lecie chmar komarów, takie miejsca skutecznie mnie przyciągają.



Ile zrobiono prac w ostatnie dwa miesiące na odkrywkowej budowie tunelu? Niewiele, chociaż różnicę widać. Budowniczych czeka jeszcze kilka miesięcy pracy przy samym betonowaniu, później zasypywanie odkrywki i mnóstwo prac wykończeniowych. Finał na koniec roku? Może samego tunelu, raczej nie całej drogi.

Bliżej wioski widziałem na łąkach mnóstwo bel siana. Setki, dosłownie setki, z których każda waży około dwieście kilo. Leżą nikomu niepotrzebne, czernieją i gniją. Kiedyś widziałem piec centralnego opalany takimi belami. Nie nadaje się do domu, ale jako przemysłowy owszem. Paliwo byłoby po kosztach transportu. Może teraz, w związku z wariackimi podwyżkami cen gazu, zaczną znikać te szpecące kupy. Ach, tak!: emisja CO2. To może kompost? Tysiące ton substancji organicznej zebranej przy użyciu paliw kopalnych się marnuje. Nie powinno tak być.
Bliskie pole kończy się ostrą linią bieli, ponad nią jest zamglona dal. Tak wyraźna granica między dalekim i bliskim krajobrazem zwraca uwagę, ponieważ dzieli jedną przecież przestrzeń.


Długie, ciągnące się aż po zamglony las, łąki były ogrodzone drutami kolczastymi na kilku wysokościach. Mając obawy o całość… spodni, nie ryzykowałem przejścia górą. Znalazłem obniżenie terenu i przeczołgałem się spodem – pierwszy raz w życiu, co dla mnie warte jest podkreślenia. Dobrze, że był śnieg, a nie rozmiękła ziemia. Pod lasem zobaczyłem dwie brzozy i wierzbę iwę. Zwykłe drzewa i takiż widok, ale w tamtej chwili wydały mi się piękne. Do zmierzchu brakowało półtorej godziny, uznałem więc, że pod tymi drzewami zrobię ostatnią przerwę. Wypiję resztki herbaty i trzeba mi będzie wracać.

Trasa

Z Jaczowa poszedłem na północ, w stronę budowy S3 i dalej do Gostkowa. Następnie szerokim łukiem, idąc wzgórzami, przeciąłem dolinę z Jaczkowem i wszedłem na Młynarkę. Wracałem nie najkrótszą drogą, polami i łąkami aż po zamglone lasy. Czternasty dzień w Górach Wałbrzyskich. Przeszedłem 17 kilometrów, czyli niewiele więcej niż tydzień temu, ale ani w trakcie marszu, ani nazajutrz, nie miałem objawów przeforsowania nóg, a to znaczy, że wracam do formy po chorobie.