280922
Oglądając mapę dostrzegłem lukę w trasach moich wędrówek: byłem na obu krańcach długiego łańcucha wzgórz, a w środkowej części bielała plama. Lokalna terra incognita, którą powinienem przecież zapełnić wspomnieniami przed wyruszeniem w dalszą drogę.
Jadąc w deszczu uświadomiłem sobie odzwyczajenie się od takich warunków. Setka na drodze ekspresowej wydała mi się dużą szybkością, szczególnie w czasie wyprzedzania ciężarówek, gdy wycieraczki pracujące na najwyższym biegu ledwie nadążały z oczyszczaniem szyby. Tym razem synoptycy nie pomylili się: na Roztoczu nie padało, a niebo, początkowe przygniecione ciężkimi, ciemnymi i niskimi chmurami, powoli się rozjaśniało.
Po godzinie pojawiły się skrawki błękitu, odległe wzgórza zajaśniały w słońcu, a niewiele później zaświecił nade mną jasny błękit. Różnica między roztoczańskimi a sudeckimi drogami szczególnie odczuwalna jest po deszczu. O ile w górach wiele dróg jest kamienista, to tutaj, na Roztoczu, takie drogi rzadko się spotyka, a rozmoknięty less zamienia się w ślizgawkę. Oblepione błotem ciężkie buty rozjeżdżały się na nierównościach drogi albo grzęzły w podmokłych miejscach, ale jeśli są odporne na przemoknięcie, dobrym remedium jest marsz po trawie.
A propos słowa „remedium” i obecnej pory roku: proszę zajrzeć tutaj.
Parę godzin później okazało się, że roztoczański less rozmoknięty był tylko z wierzchu, skoro wiatr i słońce szybko podsuszyły drogi i dalsza wędrówka nie była uciążliwa.
Po
wejściu na szczyt pierwszego wzgórza, rozejrzeniu się i
dokładniejszym obejrzeniu mapy, zobaczyłem, jak niewielki jest
obszar moich dzisiejszych peregrynacji. Owszem, mogłem iść hen,
daleko, ale musiałbym przejść przez spore lasy z duktami wiodącymi
niekoniecznie tam, gdzie chciałbym iść, a ja wolałem mieć
rozległe przestworza wokół siebie. Wtedy zobaczyłem na tle nieba,
w oddali, na szczycie wzgórza, wysokie drzewo.
Tak, znowu drzewo, ale nie zwykłe: wydawało się dwakroć przewyższać drzewa w sąsiedztwie. Widziałem je w czasie poprzednich wędrówek w tej okolicy, i to z drugiej strony doliny, z odległości 6-7 kilometrów. Uznałem, że skoro mam dzisiaj sporą rezerwę czasu, to… pójdę zobaczyć drzewo z bliska. Tylko czy je znajdę, czy rozpoznam, skoro nie rośnie samotnie, a góruje nad linią lasu? Po dwóch kwadransach, będąc nieco bliżej, zobaczyłem ledwie widoczny słup linii energetycznej stojący blisko drzewa; chyba tej samej linii, która biegła opodal. Później, gdy byłem bliżej lasów, drzewo znikło mi z oczu, a zobaczyłem je dopiero po paru godzinach, będąc już na szczycie wzgórza.
Szedłem trzymając się pobliża słupów, a droga okazała się być bardzo malownicza. Wzgórza ozdobione pasemkami pól pnących się zboczami pod ciemne linie lasów, nitki dróg, samotne drzewa, sunący po niewidocznej szosie srebrny żuczek samochodu, grupa domków niczym kolorowe klocki dziecka, parujące pod lasem pole, czysty, nasycony błękit nieba i słońce. Tak rzadko widziane tej jesieni słońce! Ziemia jest zawsze piękna, a jeśli świeci słońce, po prostu urzeka swoją urodą, także jesienną. Może nawet zwłaszcza jesienną.
Wszedłem między drzewa widząc blask słońca na liściach brzóz. Stanąłem tak, żeby widzieć liście prześwietlone słońcem, bo taki widok, najzwyklejszy przecież, mam za jeden z najbardziej niezwykłych. Blade, zubożone przez aparat, odbicie tego blasku widać na tych zdjęciach. Nieodległy jest czas, gdy trudno mi będzie uwierzyć w istnienie tak bajecznych widoków.
Obok zobaczyłem zieloną, równą drogę biegnącą skrajem lasu; zapraszała mnie. Idąc nią zajrzałem między drzewa i, jak można się było spodziewać, zobaczyłem wąwóz. Głęboki, niezaśmiecony, z licznymi bocznymi odnogami. Jak mam sfotografować wąwozy, by oddać ich piętrową strukturę, nagłą zmianę perspektywy, głęboki cień, dzisiaj poprzetykany smugami świecącej w słońcu wilgoci poranka, ucieczkę ziemi, ciemne dno; jak pokazać drzewa rosnące na pionowych ścianach? Nie wiem. Nie potrafię.
Szedłem
drogami, a kiedy skręcały, opuszczałem je wchodząc na puste pola.
Pilnowałem linii energetycznej, ale i zbaczałem ku sąsiednim
wzgórzom jeśli obiecały mi ładne widoki, ale w końcu doszedłem
do lasu, który, jak wynikało z mapy, musiałem przejść. Pół
kilometra, oceniłem. Tyle że zaraz za pierwszymi drzewami ziemia mi
znikła; odnalazłem ją w dole. Kolejny wąwóz, wyjątkowo stromy i
głęboki.
Szukałem miejsca do zejścia, a na dnie szukałem
dogodnego wejścia na przeciwległe zbocze. Znalazłem niewielki
żleb, ale zaczynający się parę metrów wyżej, a stroma skarpa
była po prostu śliska po deszczu. Te kilka metrów podejścia łatwe
nie było, ale udało mi się nie ześliznąć na dno. Niewiele dalej
znalazłem pierwsze grzyby.
Mówi
się o grzybobraniu, ale to nie jest właściwe słowo, skoro idąc
szuka się grzybów. Tam, w zarośniętym lesie liściastym, z dala
od dróg, miałem prawdziwe grzybobranie, a nie zwykłe
grzyboszukanie. Kanapki wysypałem do plecaka, a torbę napełniłem
grzybami. Ledwie sto metrów dalej zobaczyłem drugą kępę
maślaków, była tak duża, że zapanowawszy nad odruchem ścinania
wszystkich grzybów wybierałem co ładniejsze, a niewiele dalej, w
brzezinie, znalazłem kilkanaście kozaków i kilka dorodnych kań.
Mając ciężką, wypchaną torbę, więcej już nie się nie
rozglądałem za grzybami, o co mam dzisiaj do siebie pretensje, co
doskonale zrozumie każdy grzybiarz. Niewygodnie mi było iść, po
głowie plątała się myśl o zabieraniu na jesienne wędrówki
kosza lub wiaderka przytraczanego do plecaka. Będąc dalej, na
początku drogi, i wiedząc, że będę nią wracał, schowałem
torbę w zaroślach. Grzyby nieźle zniosły podróż w torbie. Na
kolację oczywiście jedliśmy kanie, kozaki ususzyłem, a maślaki
zamarynowałem, było ich trzy litry.
Nieopodal, przy tej samej drodze, rośnie zmęczona, zapomniana przez wszystkich stara jabłoń. Rzuca na drogę swoje nikomu niepotrzebne owoce. Widok jednocześnie smutny i ciepły – wyjątkowe połączenie. Może dziki wiedzą o niej? – pomyślałem, a była w tej myśli próba pocieszenia; siebie, czy jabłoni?
Na początku wspomnianej drogi też jest przydrożny krzyż pod czterema lipami, także szerokolistnymi.
Dynie na polu. Taki widok robi na mnie duże wrażenie. Myślę wtedy o ogromnym wysiłku roślin i równie wielkiej ilości jedzenia. Niedawno jadłem u siostry pyszną kremową zupę dyniową.
W oddali samotna brzoza na polu, a przy mnie czereśnia. Urokliwe widoki.
Ostatnie
zbiory liści na plantacji tytoniu. Rzędy roślin ogołoconych z
liści nadal przyciąga wzrok kwiatami i ładną zielenią.
Zachód słońca był dzisiaj nieco przedwczesny – za pasmem intensywnie granatowych, wyrazistych i ładnych chmur.
Trasa: z Gorajca Zagroble Kolonia pod Dzielce wzgórzami na wschód od wiosek.
Statystyka: 15 km, a cała wędrówka zajęła 10,5 godziny. Z dwunastogodzinnych włóczęg trzeba mi zrezygnować aż do dni późnej wiosny, a przejścia długiej trasy nie da się pogodzić z grzybobraniem.