Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 14 października 2022

Słoneczny dzień jesieni

 081022

Na miejscu, przy wieży widokowej w Jędrzejówce, byłem o pierwszym brzasku. Na pogodnym niebie trwał wielokolorowy spektakl budzenia się dnia: na wschodzie, gdzie wstawała Eos, widziałem coraz jaśniejsze i bardziej nasycone barwy czerwieni i pomarańczy, dalej żółcie stopniowo zmieniane – poprzez pasy seledynów – w błękity i niebieskości, aż do ciemnych granatów na zachodzie.

 

 


To na niebie, a w dolinie panowała jeszcze ciemność, stopniowo domieszkowana zamglonymi szarościami, później z intensywniejącym dodatkiem niebieskiej zimności. Z mgiełki na dole wyłaniała się grupa znanych mi lip ocieniających przydrożny krzyż; patrząc na nie, postanowiłem odwiedzić je dzisiaj, i przed końcem dnia obietnicy dotrzymałem.

Krótko przed wschodem słońca Eos uznała, że dość jej pracy na dzisiaj i gdzieś sobie poszła, zostawiając niebo mniej kolorowe, chociaż bardziej jasne, gotowe na przyjęcie słońca. Czerwona, zimna kula słońca pojawiła się nagle, jak zwykle, zadziwiając szybkością wnoszenia się na nieboskłon.

 


 


Dopiero kwadrans później, gdy słońce było na chłopa nad horyzont, jego jasne już i silne światło schodzące ze szczytów wzgórz dotknęło dna doliny i poczęło się po nim rozlewać. Drzewa i miedze, a nawet badyle na nich, rzucały długie, stopniowo coraz wyraźniejsze, cienie na pola muskane niskim światłem.

Ranek skrzył się rosą, świecił poranną mgiełką, był pogodny i budził pogodę ducha.

 






 Ładnymi zdjęciami nie mogę się pochwalić, bo jak się później okazało, mój aparat nie obudził się jeszcze.

Ten dzień, podobnie jak poprzednie (a zapewne i następne) dzieliłem między wędrówkę polnymi drogami po rozległych wzgórzach, a myszkowaniem między drzewami przydrożnych zagajników w poszukiwaniu grzybów. Sporo ich przywiozłem, głównie kozaków.

Idąc polną drogą przecinającą wstążki pól na zboczu wzgórza, zobaczyłem brzozę rosnącą na wysokiej między. Jej widok wydał mi się znajomy. Gdy zaciekawiony podszedłem bliżej, poznałem miejsce: byłem tutaj w poprzednim roku, szedłem tą drogą i widząc długie wiszące gałązki brzozy, usiadłem w jej cieniu. Wszedłem pod drzewo i patrzyłem. Takie chwile splotu ścieżek dnia dzisiejszego i ze śladami przeszłości mają urok szczególny. Już nie zapomnę tego miejsca, bo – poczułem to wyraźnie – stało się moje. Jeszcze jedno moje miejsce na Roztoczu. W pobliżu tej brzozy przeżyłem dzisiaj podobne spotkanie, tym razem z dwoma czereśniami przydrożnymi. Stałem pod nimi, odchodziłem, wracałem, patrzyłem i fotografowałem, próbując zrozumieć istotę urody tego miejsca. Owszem, te dwa drzewa i okolica są po prostu ładne – jak i tamta brzoza płacząca – ale ich urok nie tylko w nich samych; zawiera się też w przeżytym wspomnieniu.

Ma barwę dobrych a minionych chwil życia.




Obrazki ze szlaku

Skarpa przy drodze porośnięta łanami grzybów; dlaczego nie są prawdziwkami? Owszem, obok rosła spora kępa kozaków, nie jedyna widziana dzisiaj, jednak rosła zbyt długo, a wiadomo, jakie się stają starsze grzyby tego gatunku.

Grzyb i but dla porównania. Ładny kapelusz, chciałoby się zabrać tego kozaka, ale… nie, dość mam dużych grzybów do suszenia. Ale szkoda je zostawiać, może jednak wezmę te dwa? Chociaż ten jeden, taki ładny, brązowiutki? Często przeżywałem walkę między pazernością a racjonalnością grzybiarza, ale byłem dzielny: niewiele przywiozłem starszych grzybów. Nie, wcale a wcale nie jestem dumny z tej dzielności, bo teraz szkoda mi zostawionych grzybów. 

 Kolejne grzyby. Jak je nie wziąć?

 



Śródpolne zagajniki brzozowe są piękne zarówno wtedy, gdy wejdzie się między drzewa, jak i kiedy widzi się je z daleka; są ładne o każdej porze roku, a w słoneczny dzień kolorowej jesieni ich uroda jest szczególna. Z przykrością i niepokojem związanym z przyszłością obserwuję stopniową ich degradację, a to z powodu nawłoci. Niewiele jest brzezin z ładną trawą między drzewami, a więcej tak zarośniętych, że wejście między drzewa jest bardzo utrudnione, co widać na zdjęciu. Zresztą, po co się przedzierać przez gąszcz sięgający nawet wyżej głowy, skoro odbiera on niemałą część urody miejsca. Nic tam nie rośnie, chyba że muchomor przytulony do pnia brzozy, jakby przy niej szukający schronienia.

 



 Właśnie, muchomory. Dlaczego tak ładne grzyby nie są jadalne??




W najładniejszych i w najmniej spodziewanych miejscach spotyka się puszki lub butelki, albo i całe ich stosy. Chciałbym spotkać ludzi wysypujących śmieci w lesie i chciałbym mieć wtedy ze sobą jakąś masywną pałkę, bo jak są ludzie, których nie przekona się do niezabijania (vide wojna w Ukrainie), tak są i tacy, którym nikt nie wytłumaczy niestosowności zaśmiecania Ziemi, i tylko bolesna nauczka ma szansę trafić do nich.



Wieża widokowa nad Hosznią Ordynacką.







Stary sad owocowy, jabłonie obwieszone czerwonymi, dużymi owocami. Zerwałem jabłko, było aromatyczne, chrupkie, słodkie i soczyste.



Ozimina – wiosna w czasie jesieni. Nowe po zniknięciu starego.


Dęby na brzegu lasu.

 Chwilę po zachodzie słońca wzeszedł księżyc kontynuując kaskadę zmian światła i kolorów. Ciepłych i słonecznych już nie było, zastąpione granatowymi szarościami, a i te z każdą minutą stawały się coraz bardziej ciemniejsze i zimniejsze, zwłaszcza w dolinie. Kiedy przy ziemi było już tylko ciemność, na niebie nadal płonęła gorąca łuna zachodu – spektakularny ślad minionego dnia. 

 


Trasa: z Jędrzejówki na północ, pod Gilów.

Statystyka: przedreptałem 20 km w czasie siedmiu godzin, a cztery godziny siedziałem na miedzach.
































środa, 12 października 2022

Kolory jesieni

 061022

Tradycyjnie na początku października zaczynam nowe dopiski, te są dwudziestym pierwszym zbiorem tekstów z moimi myślami, przeżyciami, spostrzeżeniami i wrażeniami. Ostatnie, liczące 100 stron zapełnionych drobnym drukiem, mieszczą głównie opisy moich wędrówek po Roztoczu i Sudetach, ale też garść uwag o języku i kilka myśli związanych z wojną i kosmosem; myślę, że podobnie będzie w tych dopiskach.

O jesieni zwykliśmy myśleć jako o okresie „po”, skoro lato, ciepłe dni, długa droga słońca na błękicie nieba, już za nami, a teraz zostaje tylko czekanie na deszcze i niekończące się noce zimowe. Nie poganiajmy czasu, do grudniowych nocy jeszcze daleko.

Jesień nie jest tylko końcem, zmierzchem, zamieraniem, jest też początkiem i wzrostem. Jest zapowiedzią nowego.

Widziałem pola szykowane pod siew zbóż, a na innych widziałem już kiełkujące. Całą zimę, jeśli tylko śnieg nie przykryje pól, będę widział ich świeżą, jasną zieleń – zapowiedź przyszłorocznych zbiorów i potwierdzenie niezmienności cyklu przemian w naturze i w pracy rolników; dowód na trwanie życia nawet w zimie. Ta stałość, pewność kolejnych zbiorów, ma dla mnie w tym roku znaczenie szczególne, a to w związku z okropnościami wojny w Ukrainie. Wojny pokazującej nie tylko nadal istniejące w nas barbarzyństwo, ale i delikatność naszej stabilizacji i pewności jutra.

Chyba już pisałem, ale nie zaszkodzi napisać ponownie: „w Ukrainie” czy „na Ukrainie”?

W naszym języku zwykle piszemy „na” mając na myśli region kraju. Ukraina już dawno przestała być częścią Polski, ale utarło się nadal pisać „na”, jakbyśmy pisali „na Mazowszu”. Taka pisownia nie jest błędem, jednak obserwowana zmiana, coraz częstsze pisanie „w Ukrainie”, podkreśla jej niezależność, pełną państwową podmiotowość, a także naszą akceptację tego stanu, co ma szczególne znaczenie teraz, gdy Ukraińcy tak bohatersko walczą o swoją wolność. Mówmy więc i piszmy „w Ukrainie”, bo w ten sposób wyrażamy akceptację ich niezawisłości. To wyłącznie moja opinia, nie przeczytana, ale myślę, że zgodna z odczuciami wielu Polaków i zasadami naszego języka.

Nadal jeżdżę na zachodnie Roztocze; wyszukuję okolice ominięte w czasie poprzednich wędrówek, ale i zapuszczam się dalej, odwiedzając miejsca już poznane. Kraina jest rozległa, a moja pamięć dziurawa, w rezultacie zdarza się, że widząc zakręt drogi, zarys wzgórza czy samotne drzewo, pojawia się niejasna myśl o byciu tutaj, albo nagle i wyraźnie przypominam sobie chwile sprzed roku. Bywa też odwrotnie: wspominam urocze miejsce, czasami jakiś niewyróżniający się zakątek, którego obraz tajemnym sposobem wrył się w pamięć, ale nie pamiętam, gdzie go widziałem. Chyba powinienem zapisywać drogę do takich miejsc – zwykłych, a dla mnie niezwykłych. Taki niewyróżniający się, ale czyniący na mnie wrażenie zakątek znalazłem i dzisiaj. Od często używanej polnej drogi odchodziła zielona, jakby zapomniana, dróżka; poszedłem zobaczyć gdzie wiedzie, co często mi się zdarza w czasie wędrówek będących w istocie włóczeniem się po okolicy. Zobaczyłem na zboczu wzgórza dwa niewielkie pola wżynające się w las, oddzielone wysoką i stromą miedzą, a na niej kilka wysokich i kształtnych brzóz.


Tylko tyle, a patrzyłem tak, jakbym zobaczył aż tyle. Dużo już mam takich miejsc, niemal z każdej wędrówki przywożę następne, i chociaż czasami gubią mi się w pamięci, to nigdy nie znikają bez śladu. Owe ślady z czasem splatają się w warkocz trzymający mnie coraz mocniej przy Roztoczu.





Patrząc na wspaniałe barwy liści sumaków, wspomniałem słowa Andrzeja Stasiuka z książki „Kucając”:

>>Wpatrywałem się w głąb październikowego dnia jak w szklaną kulę. Gapiłem się wskroś nadprzyrodzonej pogody. Są dni, gdy spływa na nas łaska. Po prostu. I coś w rodzaju trudnej pociechy, że nim wszystko zgaśnie, zajaśnieje płomieniem, od którego nie da się oderwać oczu.<<

Te dni są chwałą sumaków, zwykle tak niepozornych drzewek, ale przecież nie tylko ona pysznią się bajeczną paletą żółtych, czerwonych i brązowych barw. Oto czereśnie, brzozy, oczywiście klony, ale nawet pola bywają kolorowe: tutaj leżą świeżo opadłe liście, ich kolorowa plama niesiona wiatrem stopniowo zanika, dalej tylko garstki liści widać pod miedzami, ale tam czerwieni się pole zapomnianej gryki.

Kiedy w pobliżu nie ma drzew strojnych złotogłowiem, zawsze widać je gdzieś dalej, są fantazją malarza impresjonisty, przyciągają wzrok i budzą chęć pójścia ku nim.

Kolory jesieni...




Obrazy ze szlaku

Na mapie jest zaznaczone wzgórze o wysokości 320 metrów z zaznaczoną moją drogą ku niemu.

Szczyt jest rozległy i wydłużony, ale jednak wyraźny, co nie jest regułą na Roztoczu, a na nim samotne drzewo. Jakże go ominąć?




Grzyby. Wystarczy wejść między przydrożne brzozy, by znaleźć całe kolonie muchomorów i całkiem sporo ich sąsiadów – kozaków. Kuszą mięsistymi, intensywnie brązowymi kapeluszami – jak tamte czerwienią swoich kapeluszy. 



Niezachwaszczony lasek brzozy w słoneczny dzień złotej jesieni ma urok wyjątkowy; trudno o ładniejszy widok. Tym bardziej rażą śmieci tam wyrzucane. Całe kopy często widuję, a jeszcze częściej pojedyncze butelki i puszki. Po prostu po wypiciu napoju ludzie wyrzucają opakowanie. Ta nieskrępowana niczym czynność, naturalny dla nich odruch, jest w moim odczuciu okropna i świadczy nie tylko o braku kultury, ale i o zupełnym braku poczucia estetyki.

 



Skarpa lessowego wąwozu. Wyjątkowo malownicza i pokazująca strukturę mało spoistej skały.

 


Późne popołudnie, ostatnie minuty dnia. Z każdą minutą słońce traci jasność i nasycenie barwami, zanika i szarzeje, a gdy gaśnie, miejsce ciepłych barw zajmują szare niebieskości zmierzchu.





Trasa: drogi i wzgórza na zachód od Latyczyna

Statystka: przemierzyłem 14 km, na szlaku byłem 10 godzin.