271022
W pobliżu Gródek, w nieźle poznanej części Roztocza, jest zalesione miejsce opisane na mapie jako „Wielka Zdebrz”. W minionym roku, będąc w pobliżu stwierdziłem, że jeśli ma tam być szczyt (a tak myślałem), to źle jest zaznaczony, bo w sąsiedztwie wznosi się wyraźne, pokaźne i widokowe wzgórze – dla odmiany niezaznaczone na mapie. Na tej konstatacji poprzestałem, ale dzisiaj, idąc nieopodal, postanowiłem pójść tam, gdzie na mapie stoi znak, i w ten sposób zagadkę rozszyfrować.
Gęsta, zimna, sinoszara mgła nie nastraja optymistycznie, ale właśnie w takie dni chętniej decyduję się na wędrówki lasami. Dzisiaj zobaczony las rosnący na zboczach wąwozów nie zawiódł mnie, pokazując swoje późnojesienne, mokre i surowe a jednak ładne oblicze. Nie prowadziła mnie żadna ścieżka, wybierałem przejścia między badylami i krzakami, odchylałem niskie gałęzie buków. Starając się nie przewrócić na stromej pochyłości porośniętej jeżynami, przysypanej liśćmi i zdradliwych uschniętymi patykami, chwytałem się krzaków. Minąłem zakręt spodziewając się kresu schodzenia, ale coś podobnego do żlebu nadal wiodło mnie w dół. Przez głowę przeleciała myśl o czekającym mnie tak samo długim podejściu na przeciwległe zbocze, ale po chwili boczna rynna wypchnęła mnie na dno głównego wąwozu. Spojrzałem na mapę: zaznaczone miejsce było za najbliższym zakrętem. Idąc powoli i rozglądając się, po paru minutach byłem w punkcie.
Na pewno w słoneczny letni dzień odbiór tego miejsca byłby inny, ale dzisiaj, patrząc na mgłą zatarte, półnagie już drzewa stojące na stromiznach, na liczne chaszcze bez ścieżek, słysząc w zupełnej ciszy delikatny szmer kropel wody opadających z liści, wydało mi się, że jestem w środku olbrzymiej dzikiej puszczy. Ciekawe doświadczenie, warte przedzierania się przez zarośnięty las.Szukałem znaczenia słowa „zdebrz”, ale tylko na jednej stronie znalazłem drobną wzmiankę:
„Natomiast zdebrz to odniesienie do licznych tu wąwozów.”
Spodziewałem się podobnego znaczenia, ponieważ znak na mapie postawiony jest dokładnie na dnie wąwozu, ale skąd żeński rodzaj przymiotnika – nie wiem. Jeśli ktoś wie, proszę o podzielenie się tą wiedzą.
Miałem okazję i przyjemność patrzenia na stopniowe podnoszenie się mgły, odsuwania się widzianego horyzontu, odsłaniania coraz dalszych szczegółów krajobrazu i blask pierwszych promieni słońca.
Marsz i jego odgłosy: szelest ubrania, chrzęst kamyków lub mlaskanie błota, moje sapanie na podejściu. Kiedy zatrzymywałem i wstrzymywałem oddech, słyszałem tylko ciszę. Ucichły pola i lasy, a ja nie pamiętam okoliczności słuchania skowronka po raz ostatni w tym roku.
Jak powszechnie wiadomo, brzozy są piękne w każdej porze roku, a teraz, gdy stoją wystrojone złotogłowiem, trudno oderwać od nich oczy, a przejść bez zatrzymania się po prostu nie można. Czarodziejskie są miejsca pod brzozami płaczącymi, zwłaszcza jeśli nie są otoczone kordonem nawłoci. Dzisiaj wyjątkowo dużo czasu chodziłem pod brzozami, patrząc na ich błyszczące w słońcu liście. Szukałem miejsc, z których ich barwy były najbardziej słoneczne, jesiennie piękne. Na szerokiej między rosło ich dwie, jedna cała żółta, druga nadal zielona, przy czym ta jej zieleń miała pierwsze znamiona przemiany – odrobinę złotego dodatku. A może tak je barwiło jesienne słońce?
Była też osika, drzewo, którego jesienny urok odkrywam każdego roku na nowo. Zobaczyłem ją z daleka i skuszony urodą szedłem do niej, wpatrzony, a ona piękniała w miarę mojego zbliżania się. Stałem pod drzewem patrząc na smugi światła wypadające spomiędzy gałęzi i słoneczny krajobraz z odrobiną świecącej mgiełki.
Na pewno wrócę do niej.
Światło i barwy. Malowanie światłem, a więc fotografia. Właśnie tam, pod brzozami i osiką, w słoneczne październikowe południe, z rozpłomienioną wilgocią porannej mgły, prawdziwe było to określenie, to nazwanie: malowanie światłem. Fotografia.
Na koniec dnia patrzyłem ze szczytu wzgórza wspomnianego na początku. Pod różanym krzewem, na miedzy, tkwi typowy słupek oznaczający szczyt. Dopiero tam, kiedy stałem przy nim i patrzyłem na intensywniejącą granatową szarość wokół, w pełni dotarł do mnie fakt mojego żegnania się z pagórkami Roztocza na pół roku. Owszem, pocieszałem się powitaniem moich gór i miejsc w Sudetach już za parę dni, ale teraz żegnałem. Kończył się dzień, skończyły się tegoroczne wędrówki roztoczańskie. Może powinienem docenić odczuwany smutek pożegnania, bo świadczy o bliskości z tą krainą? Doceniam, ale smutek zostaje.
Obrazki ze szlaku
Ładne jak zawsze krople wody wiszące na owocach. Dlaczego tak się podobają? Porównanie do diamentów wydaje się banalne i na pewno niedostatecznie tłumaczy ich urok. Może ten tkwi także w czystości odbijanego światła? Może jest w chmurny dzień późnej jesieni drobiną jasności nieskażonej ziemią?
Kwitnienie gorczycy?
Znalazłem kępę kilkunastu krzewów tarniny obwieszonych owocami. Właśnie ich widoczny z daleka kolor zwrócił moją uwagę. Pomyślałem o robieniu kiedyś licznych przetworów i o zaniechaniu tych prac w ostatnich latach; przypomniałem sobie cudny, rubinowy kolor soku z tarninowych śliwek, i w rezultacie opróżniłem torbę z kanapek i zacząłem napełniać ją owocami. Nie patrzyłem na zegarek, ale myślę, że ilość wystarczającą do napełnienia przynajmniej litrowego słoika zebrałem w kilka minut. Mam nadzieję na zobaczenie soku tak ładnym, jak widziałem przed laty.
Piszę te słowa siedząc w swoim pokoju w firmie, w Lesznie. Mam za sobą dwa dni w Górach Kaczawskich, zacząłem już pracę tutaj. Opisując ten ostatni wyjazd na Roztocze, a wydaje się on odleglejszy niż jest w istocie, budzę pamięć przeżytych chwil i wrażeń – i taki jest najgłębszy sens pisania tych tekstów.
Trasa: z Gródek na północ, w stronę Turobina. Po drodze Wielka Zdebrz i Dychawiczna Góra.
Statystyka: byłem 10 godzin na szlaku, a przedreptałem 16 km.