Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 30 czerwca 2023

Znajome brzozy

 250623

Zbieram się pojechać dalej, w mało znane rejony Roztocza, mam w planach wyjazd w zupełnie nieznane wschodnie krańce, ale… wracam do nieźle już poznanych zachodnich początków krainy. Wszak – mówię sobie – tam zdążę jeszcze pojechać, a tutaj tyle dróg czeka na poznanie lub odwiedziny.

Dla zobrazowania uroku tych okolic przedstawiam zdjęcia zrobione przy wieży widokowej stającej na wzgórzu nad Hosznią Ordynacką.



 


Próbowałem, nota bene, poznać znaczenie słowa „hosznia”, ale nie znalazłem informacji; może ktoś wie?

Widoki na niemal całej trasie miałem tak ładne, że parokrotnie mobilizowałem się do zakończenia przerw i ruszenia dalej wyobrażeniem widoków czekających na szlaku.

 




Odwiedziłem pola z dębami i brzozą, opisanymi tutaj wiosną. Pod jednym z dębów, a ten rośnie w pobliżu wejścia w ciemne zapadlisko Lisiego Dołu (jest zaznaczone w górnej części mapy), zarządziłem przerwę. Kiedy ruszyłem, miałem zamiar pójść dalej, ale przypomniałem sobie o brzozach rosnących przy wejściu do Dołu. Zawróciłem, przywitałem się z drzewami, a pod nimi znalazłem poziomki. Były, tak sądzę, podziękowaniem za pamięć. Później, będąc parę kilometrów dalej, szukałem na wzgórzach tej pierwszej brzozy i znalazłem, a pod wieczór, stojąc jeszcze dalej, pewności już nie miałem.


 


 Jadłem pierwsze owoce dzikich czereśni. Chodząc w zimie po Sudetach i widząc je nagie, mogłem tylko powspominać ich tak lubiany słodki smak z nutką goryczki, a od trzech lat, będąc na emeryturze i mogąc być na szlaku w czerwcu, miewam uczty. Mój dziadek miał w sadzie (po którym ni śladu) kilka wielkich trześni, znałem każdy ich konar, zapewne dlatego jedzenie tych owoców zawsze przywołuje wspomnienia z dzieciństwa na wsi.

Droga skręcała nie tam, gdzie chciałem iść, ale niecały kilometr zaczynała się (albo kończyła, zależnie jak patrzeć) inna, pasująca mi droga. Przejdę na przełaj – postanowiłem. Pierwsze paręset metrów było wygodne, szedłem śladem wygniecionym przez koła traktora na brzegu pola, ale na jego końcu zobaczyłem zwartą gęstwinę zarośli. Wracać? Westchnąłem i ruszyłem wzdłuż zielonej ściany. Znalazłem ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę, biegła w dobrą stronę, więc wszedłem na nią. Z takimi ścieżkami bywają kłopoty, zwłaszcza gdy przecinają zwarte i kolczaste krzaki, a to z powodu ich wysokości nieprzekraczającej metra; na szczęście ta ścieżka biegła głównie niekoszonymi łąkami zarośniętymi nawłocią i młodniakiem brzozowym. Udało mi się jej nie zgubić i bez przedzierania się wyszedłem wprost na szukaną drogę. Nie byłoby takiej precyzji marszruty gdybym nie mógł sprawdzać kierunku według wskazań GPS nanoszonych na mapę. A kiedyś psioczyłem na takie udogodnienia...


 

Szedłem drogą wiodącą płytkim co prawda wąwozem, właściwie ledwie metrowym zagłębieniem, ale że ściany podniesione były wysokim już zbożem, widok dali miałem tylko chwilami, gdy na prostym odcinku drogi patrzyłem za siebie. Dopiero na szczycie długiego a łagodnego wzniesienia mogłem zobaczyć odległy i rozległy styk nieba i ziemi. Mając iść takimi drogami, zwykle idę brzegiem pola, ale nie teraz, dopiero po żniwach będzie to możliwe, wszak nie wypada wchodzić w szkodę, jak to dawniej mówiono.

Jeśli już piszę o wąwozach, powiem o chwili, gdy idąc inną drogą wszedłem w głębszy wąwóz. Gęsta ściana drzew tworzyła na dnie tak głęboki cień, że wchodząc z otwartej słonecznej przestrzeni wydawało się, że zagłębiam się w czarny tunel. Dopiero po wejściu i przyzwyczajeniu oczu dostrzegłem dno i drogę. Wiele razy próbowałem robić zdjęcia w takich wąwozach, ale nie mam żadnego dobrego. Aparat patrzy na nieliczne plamy słońca na zboczach i jest nimi oślepiany, widząc jeszcze mniej ode mnie gdy patrzę bez okularów. Jeśli nie są zakrzaczone ani zaśmiecone, takie wąwozy mogą się podobać nie tylko kontrastem oświetlenia, wilgotności i temperatury, która nagle, na przestrzeni kilku kroków, wyraźnie spada. Podobają mi się drzewa rosnące na krawędziach ścian wąwozu, ich zaskakujące czasami kształty i sposoby radzenia sobie z utrzymaniem równowagi przy braku podparcia z jednej strony. Urzekający bywa dla mnie kontrast, gdy przez lukę w zielonej ścianie zobaczę słońcem rozświetloną dal – jakbym przez czarodziejskie okienko patrzył na inny świat, baśniowy i nieosiągalny.


 

 


Podsypana żwirem równa ulica wiejska zamieniła się w zieloną drogę gruntową, a ta stopniowo zawężana była krzewami i drzewami; ostatni jej fragment był niewyraźną ścieżką kluczącą wśród bujnej, gęstej zieloności. Znalazłem tam okazałe kępy bzu hebd oraz morwę, drzewo pamiętane z dzieciństwem i odruchowo kojarzone z latami sześćdziesiątymi w Lublinie, gdy jako zasmarkany dzieciak ganiałem po brukowanych ulicach starej dzielnicy. Żeby nie czynić z siebie znawcy dodam, że morwa niejasno mi się kojarzyła, ostatnio widziałem drzewo tego gatunku wiele lat temu i rozpoznanie musiałem sprawdzić w internecie; podobnie było w bzem.








 Kwiaty, kwiaty, kwiaty polne. Przeważają rumianki i chabry, sporo jest maków i powojów, ale nierzadko widziałem wielkie kępy gwiazdnic polnych i dużo nieznanego mi drobiazgu. W jednym miejscu rozpoznałem kępkę kurzyśladu polnego, w drugim goździka kropkowanego. Gdyby ktoś zobaczył mnie w czasie mojego ustawiania się do fotografowania, mógłby mieć powód do śmiechu.

Najczęściej przypominam sobie o tytule w czasie publikacji tekstu, wtedy wpisuję pierwszy, który przyszedł mi do głowy. Dzisiejszy nie jest oryginalny, jak większość z nich; najwyraźniej nadawanie tytułów nie jest moją mocną stroną.


Obrazki ze szlaku

 Patrzę na pola z jęczmieniem. Ich kolor jest już letni, przywodzi myśli o żniwach, ale nadal jest ładny, najładniejszy wśród zbóż.

 

Okazały dąb na miedzy, w pobliżu Lisiego Dołu, dąb pamiętany z poprzednich wędrówek. Dzisiaj siedząc pod nim byłem schowany wśród zbóż.

 Koślawy grab. Ciekawe, jaki przypadek, jakie zdarzenie, spowodowało takie wykrzywienie pnia.

 Szedłem śladem wygniecionym przez traktor, i oto co zobaczyłem. Ptak był spory, widać było jego strach, ale nie uciekał. Chyba jeszcze nie umiał? Może ktoś wie więcej? Zrobiłem mu zdjęcie i przeszedłem na sąsiedni ślad.

 Jezioro w Podlesiu Małym. Raczej nie do kąpania się, ale ładne, szczególnie w słoneczny upalny dzień. Siedziałem na ławce i patrzyłem na jaskółki łowiące insekty tuż nad wodą. Sprawność, precyzja i wdzięk lotu tych ptaków budzą zdumienie i radość.



 
Może nie morze, ale niewątpliwie calutkie pola kwiatów gryki, a nad nimi szumiący wir pszczół. Miodu jem dużo, gryczany jest jednym z moich ulubionych, ale jedząc ten przysmak odczuwam coś podobnego do wyrzutów; wszak my okradamy te pracowite owady. Może więc dobrze robi pszczółka Maja w nosie mając zbieranie pyłku? Wspomniałem ją, ponieważ niedawno oglądałem z wnukiem jej przygody przy ratowaniu tego gamoniowatego Gucia.

Trasa: Samochód zaparkowałem przy wieży widokowej w Hoszni Ordynackiej. Polami poszedłem na północ, do Lisiego Dołu, dalej pod Wólkę Czarnięcińską i Podlesie Małe. Stamtąd wróciłem pod wieżę.

Statystyka: 22 km przeszedłem w czasie siedmiu godzin, a pięć przesiedziałem w ładnych miejscach.


 














sobota, 24 czerwca 2023

Polne kwiaty

 190623

Z niezdecydowaniem przeglądałem mapę, w końcu trochę na chybił trafił wybrałem Wólkę Batorowską, sąsiadkę Batorza. Obie wioski leżą w dość głębokiej dolinie, wokół są malownicze spore wzgórza, i chociaż byłem tam, to przecież nie poznałem wszystkich dróg. Liczyłem zwłaszcza na nieznane mi okolice na północ od wioski, i tam poszedłem, ale widząc płaskie pola dość szybko zawróciłem. Co prawda długie nitki dróg i samotne drzewa kusiły, ale pagóry na południu kusiły bardziej, mimo że (częściowo) znane. Resztę dnia, a na szlaku spędziłem ponad 12 godzin, szwendałem się w pobliżu Wólki.

 



Jak w czasie każdego wyjazdu, tak i dzisiaj znalazłem parę uroczych miejsc, które postaram się zapamiętywać by wracać do nich.



 



Na przykład ten skrawek polnej drogi dotykającej zagajnika. Rośnie tam malownicza, nieco wykrzywiona sosna, jest niska skarpa idealna na siedzisko w czasie przerwy, a na niej rośnie mnóstwo poziomek i goździków kropkowanych, uroczych i dość rzadko spotykanych kwiatków polnych, mniejszych kuzynów ogrodowych goździków. Blisko, pod nogami, leżą sosnowe szyszki, a z drugiej strony dróżki pachnie pole pszenicy ozdobione chabrami i blaskiem słońca. Nie brakuje dali: widać sporą część doliny z wioską i wzgórza po drugiej stronie.

Oprócz takich idyllicznych miejsc i wrażeń, miałem… hmm, odmienne.

Będąc na południowych wzgórzach nad wioską, w odległości paru kilometrów zobaczyłem fragmenty drogi po drugiej stronie doliny. Wydała się tak ładna, że zszedłem do wioski i wyszukałem jakąś dróżkę biegnącą na północ, by zakolem, od góry dojść do tej „mojej”. Ta przypadkowa, biegnąca dnem wąskiej dolinki, była jednak stopniowo była coraz mniej widoczna, a dalej nikła wśród zarośli, wspiąłem się więc na strome zbocze idąc wykoszoną łąką, mając zamiar tym bezdrożem wejść na grzbiet wzniesień. Na jej szczycie stanąłem przed stromą ścianą wysokich pokrzyw i nawłoci. Wracać? Przedarłem się przez nie, a za nimi zobaczyłem pole z rzepakiem. Końca nie widziałem, więc… zawróciłem, ponieważ rzepak jest teraz tak zbity, że praktycznie nie do przejścia. Zszedłem na dno dolinki i 200 metrów dalej zdecydowałem się wejść na szczyt niekoszoną łąką, ale z niezbyt wysokimi trawami. Na górze trafiłem na to samo pole, tyle że 50 metrów dalej zobaczyłem jego koniec. Przedzierałem się krawędzią pola i lasku porastającego doły; z prawej miałem zbity gąszcz rzepaku, z lewej gałęzie, a między nimi chwilami pojawiało się dno zapadliska. Spocony, z zielonymi śladami na ubraniu i piekącymi od pokrzyw nagimi przedramionami, wyszedłem na plantację malin. Chciałem dodać do wędrówki element niewiadomego, więc go miałem.


 

 W nagrodę podkradłem właścicielowi kilka dojrzałych owoców, pierwszych w tym roku. Idąc między rzędami krzewów doszedłem do wygodnej drogi, a nią do tej szukanej. Widoki są tam ładne, ale sama droga byłaby ładniejsza, gdyby nie była wyasfaltowana. Może warto zaznaczyć mi, że te nowo budowane drogi wiodące na pola nie są klasycznymi szosami. Nie odsuwają się od pól jak tamte, mają ledwie trzy metry szerokości i mnóstwo zakrętów, nie wznoszą się nasypami ani nie chowają w wykopy, a w wielu miejscach kłosy zbóż wychylają się na nie tak samo jak nad drogami polnymi. Właśnie na tej drodze, będąc niżej, bliżej wioski, zrobiłem zdjęcie swojego cienia; zamieszczam je niżej.

Rozmawiałem z rolnikiem pracującym na polu. Wspólnie uznaliśmy, że w obecnych realiach finansowych nader trudno jest uczynić kilkuhektarowe gospodarstwo opłacalnym, chyba że pola zamienione zostaną w plantacje, ale wtedy uwidaczniają się niedobór rąk do pracy i silne roczne wahania dochodów. Przy pożegnaniu obaj wyraziliśmy chęć ponownego spotkania.

Wspomnę o jeszcze jednym ładnym miejscu.

 Ta brzoza rośnie na brzegu mało używanej drogi, zielonej od traw i miejscami białej od wielkich kęp gwiazdnicy (chyba) polnej. Chcąc się upewnić, po powrocie do domu zajrzałem do internetu; na którejś stronie wpadła mi w oko informacja o ilości chromosomów tej rośliny. Doznałem zdumienia. Jak na amatora wiem sporo o wspólnocie zapisów genetycznych wszystkich żywych organizmów na Ziemi, a jednak przez chwilę byłem zaskoczony; wszak chromosomy jednoznacznie kojarzą się z nami, z ludźmi. Nie, mają je i gwiazdnice, a na dokładkę zapisane są dokładnie takim samym językiem i w taki sam sposób jak nasze geny, chociaż ich ilość nie jest jednakowa.

Przysiągłbym, że gwiazdnice kwitną w tym roku wyjątkowo obficie, ale też myślę, że po prostu bardziej doceniam ich urodę i dlatego więcej widzę.

Obrazki ze szlaku

 Kiedy następuje zmiana pokoleniowa, odwieczne gospodarstwa, miejsca trudów wcześniejszych właścicieli, bywają opuszczane. To nierzadki widok na Roztoczu – obok częściej widzianych nowych, zamożnych domów. 


 
Roztoczańskie wąwozy. Skały i żywiołowe życie wbrew przeszkodom. Kiepsko widać na zdjęciu, więc napiszę: ze skarpy sterczały spróchniałe pnie wierzb, najwyraźniej ścięte dawno temu, a z nich strzelały nowe pędy. Żyć! Nic nie jest ważne, byle tylko żyć!

 Pierwszy raz widziałem zagajnik w którym rosły jedynie brzozy i wierzby iwy. Wyobraziłem sobie, jak może wyglądać o zmierzchu grudniowego dnia. Bardzo smutno, a dzisiaj wyglądał ciekawie i oryginalnie.

 


To dół fundamentowy i przewody budowanego oświetlenia ulicy w małej wiosce ukrytej w dolince wśród pól. Oczywiście ulica jest asfaltowa, jak wiele niedawno jeszcze gruntowych dróg wiodących na pola. W innym miejscu przechodziłem przez nowy most na remontowanej drodze gminnej. Zaznaczam te fakty, ponieważ ze swojej wczesnej młodości pamiętam, że do większości wiosek prowadziły drogi gruntowe, czasami trudne do przejechania. 

 Kwitnie gryka. Pszczoły już o tym wiedzą.

 Szybko się zmienia kolor jęczmienia. Cóż, już lato.

 Smakowałem pierwsze maliny.

 Dzwonki na tle nieba. Ludzie wydają dużo pieniędzy i poświęcają wiele czasu by zobaczyć piękno, a ono częstokroć jest o krok od nas.

 








Kwiaty na miedzach. Mnóstwo kwiatów!

 Późne popołudnie, mój cień. Jak widać, nogi mam tak długie, że nie potrzebuję butów siedmiomilowych.

Trasa: z Wólki Batorowskiej na północ, pod Wolę Studzieńską Kolonię i Stawce, powrót i drogi wokół Wólki.

Statystyka: 12 godzin na szlaku długości 19,5 km, połowę czasu wałkoniłem się na miedzach.





















środa, 21 czerwca 2023

Społeczeństwo i klimat

 080623

MOJE WIDZENIE SPOŁECZEŃSTWA

Zapoznając się w różnych źródłach z aktualnościami natury politycznej i ekonomicznej, także rozmawiając z ludźmi oraz rozglądając się wokół, obserwuję niepokojące zmiany w społeczeństwie.

Zauważyliście, jak często komentarze publikowane pod artykułami w internecie są zbiorowiskami nieuprzejmości, złości i pospolitego chamstwa? Czasami mam wrażenie zaglądania do dołu kloacznego. Totalny brak kultury i poszanowania drugiej osoby tłumaczony bywa anonimowością wypowiedzi, ale przecież żadne to tłumaczenie, bo jaka to kultura zachowań, skoro zależy od podpisu. Codziennie można zobaczyć w telewizji nie anonimowych, bynajmniej, polityków obrzucających się błotem, co mam za przejaw narastania skrajności i demagogii; wszak w polityce właściwie nie ma dyskusji, a jest obrzucanie się inwektywami. Nie ma współdziałania na rzecz dobra ludzi i kraju, a jedynie walka o władzę w każdy sposób, bez liczenia się ze skutkami. Zasadniczym wyznacznikiem jakości działań „polytyków” jest wyłącznie ich skuteczność w zdobyciu lub utrzymaniu władzy.

Poglądy, nie tylko na temat polityki, radykalnie się polaryzują; tworzą się ugrupowania uznające się za głosicieli (albo i nosicieli) jedynych prawd. Zmniejsza się pole do merytorycznych dyskusji a nawet dyskusji w ogóle, a pojawia się i narasta wrogość. Poglądy ludzi są ostro kategoryzowane aż do bieli po „naszej” stronie, i czerni po „ich” stronie. „Swoi” mają rację po prostu dlatego, że są nasi; ci drudzy czynią źle ponieważ nie są z nami. Nie ocenia się postaw i poglądów na podstawie ich merytorycznej jakości. Wymagana jest, a nawet wymuszana, jednomyślność bez wahań, bez konieczności rozpatrywania wątpliwości. Żąda się konsensusu pod groźbą wytykania palcami, ostrej krytyki, zbanowania, jak to się teraz mówi. Oczywiście w trosce o równość, wolność i swobody jednostki ludzkiej. Ma być gotowość do bezwarunkowej akceptacji głoszonych poglądów. Albo jesteś z nami, albo jesteś wrogiem. Oczywiście nie wrogiem naszych poglądów, a prawdy, kultury, tolerancji, a nawet ojczyzny i człowieka – dokładnie jak za głębokiej komuny, co nie jedynym jest przykładem cywilizacyjnego regresu. Po drugiej stronie stołu nie ma już dyskutanta, a jest właśnie wróg: homofob, seksista, komuch, ruski agent albo osobnik z wypranym mózgiem.

Idee stają się ideologiami. Bezsprzecznie słuszne poglądy i dążenia przybierają formy karykaturalne, a w skrajnych przypadkach wprost sprzeczne z ideałami początkowymi, z logiką, zdrowym rozsądkiem i nauką. Pojawia się ostracyzm i cenzura wprowadzana przez właścicieli mediów, którzy decydują – jak kiedyś władze państwowe – które poglądy są złe, a które dobre. Ta cenzura skryta pod płaszczykiem obrony poprawności i swobód świadczy o istnieniu ludzi, którzy mianowali się strażnikami tych wartości, oczywiście rozumianych po swojemu.

Ludzie stają się coraz bardziej roszczeniowi, egoistyczni i leniwi. Mnie się należy, mam prawo, nic nie muszę, nie wiem i nie wstydzę się niewiedzy – oto postawy rosnącej liczby ludzi, zwłaszcza młodych.

Ostatnio dochodzę do wniosku, że przyczynami nie są tylko braki kultury i żądze tkwiące w ludziach, nie tylko szkodliwy wpływ długiego okresu spokoju i zamożności, ale przemiany w strukturach społecznych. W skomplikowanych prawidłach rządzących wielkimi społecznościami zachodzą tajemnicze zmiany. Pękają dotychczasowe zasady i normy, ale nie widać choćby zarysów nowych.

O POTRZEBIE ZMIAN W ZWIĄZKU Z EKOLOGIĄ

Za banał można uznać mówienie o ubywaniu nieodtwarzalnych surowców, o nadmiernym eksploatowaniu zasobów Ziemi, ale czyż ten banał nie jest faktem? Co prawda od wielu lat straszą nas szybkim skończeniem się ropy, gazu i rzadszych metali, a później odkrywane są nowe złoża lub znane stają się opłacalne na skutek postępu technologicznego, a dodatkowo tenże postęp spowalnia zużycie zasobów, jednak nie są one bez dna.

Będąc fascynatem nowoczesnych technologii, patrzę z niepokojem na ziemską cywilizację techniczną. Nasza gospodarka jest bardzo chwiejna, podatna na zaburzenia z byle powodu. Parę banków gdzieś za oceanem zbankrutuje, i już jest światowa panika! Już tracone są miliardy! Proszę zauważyć, z jakim niepokojem ekonomiści patrzą na wskaźniki rozwoju gospodarczego: wszak wystarczy, że któregoś roku nie ma wzrostu, a ledwie dwuprocentowy spadek, by wywołać lawinę złych skutków odczuwalnych nie tylko na giełdach, ale i w kieszeniach zwykłych ludzi. To oczekiwanie, właściwie ten przymus wzrostu każdego roku nie jest normalny. To przejaw naszego zniewolenia chorą gospodarką. Coraz bardziej jej służymy, a przecież powinno być odwrotnie.

Wzrost gospodarczy pojmowany jako produkowanie i konsumowanie coraz większej ilości produktów materialnych nie może trwać bez końca, chyba że dotyczyć będzie niematerialnych dziedzin naszej gospodarki. Google czy inna Meta mogą być z roku na rok coraz droższe i przynosić więcej dochodów, ale tego rodzaju firmy mogą działać wyłącznie wtedy, gdy inne firmy zaspokoją materialne potrzeby ludzkości, a właśnie one nie mogą rosnąć bez końca w obecnym kształcie pazernego konsumowania i w istniejącym systemie własności w gospodarce i przepływów pieniędzy. Nasza gospodarka jest jak ten fenicki Moloch, którego nieustannie trzeba było karmić ofiarami. Naszego Molocha karmimy rzeczami byle jak zrobionymi, szybko uznawanymi za niemodne lub celowo niemożliwymi do naprawy – wbrew ekologii, ale zgodnie z zasadami maksymalizacji zysków i naszemu pragnieniu posiadania.

* * *

Przez zdecydowaną większość swojej historii ludzie pracowali jedynie dla zaspokojenia podstawowych potrzeb: najedzenia się, odzienia i zapewnienia schronienia, czyli obrony przed zimnem i niebezpieczeństwem, a więc dla zabezpieczenia swojego życia. Z czasem pojawiała się możliwość posiadania dóbr początkowo uznawanych za luksusowe, jak trudniejsze do zdobycia produkty żywnościowe, zdobne ubrania, wygodniejsze mieszkania, nowa broń czy czas wolny. W miarę bogacenia się społeczeństw te znamiona ówczesnej zamożności szybko uznawano za dobra podstawowe, a pojęcie luksusu przenoszono na wyższy poziom, czy raczej poziom odleglejszy od pierwotnych potrzeb podstawowych. Luksus stawał się tak powszechnym dobrem, że zaczął być widziany jako norma lub co najwyżej wymagana i oczekiwana wygoda. Następnym etapem było uznanie tych wygód za potrzebę podstawową, a wizja luksusu rozświetlała się na kolejnym poziomie zdobyczy techniki i zamożności. Ten ciąg trwa i wydaje się nie mieć końca, a to z powodu naszego nieustannego przemianowywania luksusu w dobro podstawowe. Jak to ktoś trafnie powiedział: to, co człowiekowi jest konieczne do życia, zaczyna się od kromki chleba, kończy na prywatnym odrzutowcu.

Jakoś tak się stało, że odwróciły się role, i w rezultacie rozwój gospodarczy zamiast być środkiem do zabezpieczenia naszych potrzeb, stał się celem nadrzędnym. Zawładnęło nami pragnienie posiadania coraz większej ilości dóbr coraz bardziej wyrafinowanych i coraz mniej potrzebnych do życia. Jego jakość coraz częściej mierzymy sukcesem materialnym, czyli możliwością konsumowania.

W tym ciągu zmian naszych oczekiwań tkwi przekonanie o nieustającym postępie technicznym gwarantującym nam coraz więcej za mniejsze pieniądze. Czy na pewno tak być może? Jak takie oczekiwania pogodzić z dbałością o Ziemię?



TECHNICZNE ASPEKTY WALKI O KLIMAT

Niżej zamieszczam garść swoich uwag związanych z klimatem i energetyką. Uprzedzam: treść może być uznana za nudną lub trudną.

Niektóre poczynania Unii związane z klimatem są trudne do uzasadnienia, a jako przykład podam plany zakazu sprzedawania nowych samochodów spalinowych od 2035 roku.

O samochodach elektrycznych i ogólniej o energetyce pisałem tutaj.

Przypomnę swoje wyliczenia: aby Polacy przesiedli się do samochodów elektrycznych, potrzebne będą nowe wielkie elektrownie o łącznej mocy przynajmniej 7GW, a dotyczy to jedynie samochodów osobowych. Pierwsza elektrownia atomowa o mocy 3,7 GW ma być uruchomiona w 2033 roku. Będzie kosztowała gigantyczne pieniądze, zapewne jej otwarcie się opóźni, a da dopiero połowę potrzebnej mocy. Nawet mniej, bo trzeba też sukcesywnie wyłączać elektrownie węglowe. Właśnie!: słyszałem głosy dobiegające zza zachodniej granicy o likwidowaniu elektrowni atomowych, zostawiając gazowe czy węglowe jako bardziej ekologiczne; jak to zrozumieć?

Dodam jeszcze, że trzeba będzie wybudować wiele tysięcy stacji ładowania i podłączyć je do rozbudowanego i zmienionego systemu energetycznego – kolejne grube miliardy.

Przy okazji sprawdzania danych znalazłem sporą ilość perełek podobnych do tej: „Ile kW ma 1MWh?” Nawet jest odpowiedź! W czym problem? Ano, w porównywaniu dwóch różnych parametrów, mocy i energii. To dokładnie tak, jakby zapytać, ile metrów ma 1 km/godz. Ile może mieć, skoro jedno dotyczy odległości, drugie szybkości?

Tak jest, gdy pisze osoba nie znająca się na tej dziedzinie, co obecnie staje się normą nie tylko w sprawach dotyczących energetyki.

KLIMAT A EKONOMIA

Gorąco przyklaskuję dążeniom do ograniczenia negatywnych dla przyrody skutków naszej działalności, ale w taki sposób (zakaz od 2035 roku) nie poprawi się stanu Ziemi, a jedynie pogorszy ekonomiczny stan Europy. Mniej dymiących kominów u nas nie zlikwiduje dymów nad Afryką i Azją, a tylko uczyni nasze produkty droższymi i niekonkurencyjnymi.

Nie wiem, jak to wszystko wyobrażają sobie ludzie z Brukseli, ale w moim przekonaniu działają na szkodę Europejczyków, a więc i nas, oraz na szkodę klimatu, ponieważ do jego ratowania potrzebne są pieniądze, a te dają silne i zdrowe gospodarki.

Chodzi o ewidentną sprzeczność: aby mieć pieniądze na bardzo kosztowne proekologiczne zmiany naszej gospodarki, musimy napędzać ją konsumpcją, a ta wzmacnia negatywne oddziaływanie na przyrodę.

Do radykalnego zmniejszenia emitowanych zanieczyszczeń potrzebujemy nie tyle zakazów, co wieloletniej pracy nad zmianami nas samych oraz wielkich inwestycji w badania nad nowymi źródłami energii i sposobami jej magazynowania. Potrzebna jest stopniowalność poczynań, ich dostosowanie do realiów.

Elektrownie atomowe mają poważne wady, na przykład ogromne koszta budowy, wcale nie ekologiczne są technologie uzyskiwania paliwa, których na dokładkę nie mamy i skazani jesteśmy na jego zakupy za granicą, ale nie mają kominów i osiągają wielkie moce dostępne stale, niezależnie od aury czy pory doby. Alternatywą jest budowa wielkich ferm wiatrowych i słonecznych, a dla zobrazowania skali podam jeden tylko przykład. Obecnie stawiane największe morskie wiatraki mają moce na poziomie 8 MW. Skoro nasza pierwsza elektrownia atomowa ma mieć moc 3700 MW, to w jej miejsce trzeba postawić 460 ogromnych wiatraków zakładając, że wiatr wiać będzie cały czas z optymalną siłą, o co raczej trudno (na zdjęciu jest ich trzydzieści kilka). Koszta? Niebotyczne: 13-15 miliardów złotych na 1 GW, chociaż trzeba zauważyć, że i elektrownie atomowe też kosztują bardzo dużo, a nawet więcej. Ta nasza pierwsza elektrownia ma kosztować około 25 mld w przeliczenia za 1 GW. Niejako z drugiej strony: elektrownia atomowa działa 60 albo i więcej lat, panele słoneczne… tutaj dane są bardzo rozbieżne: od kilkunastu do 50 lat. Żywotność wiatraków morskich szacowana jest na 20-25 lat, czyli ponad dwukrotnie mniej niż elektrownia atomowa. Sprawiedliwie byłoby zaznaczyć, że chociaż żywotność wiatraków jest znacznie krótsza, to jednak nie trzeba do nich paliwa jądrowego; o wiatr stara się Słońce, my nie musimy.

Aby panele słoneczne i wiatraki zapewniły moce niezależnie od słońca i wiatru, potrzebne są gigantyczne baterie do przechowywania energii okresowo produkowanej ponad potrzeby, na przykład w czasie wietrznych nocy. Dzięki takim magazynom prąd byłby stale dostępny, także przy braku wiatru i słońca, a więc nie byłoby obecnych silnych wahań podaży. Aktualnie budowane magazyny energii są bardzo drogie i wcale nie są czyste ekologicznie; czy wiecie, jakie są skutki wydobywania i oczyszczania litu używanego do produkcji tych baterii?... To przeczytajcie tutaj,  tutaj i w wielu innych miejscach – na zapytanie o skutki wydobycia litu, wyświetlane są setki stron. Można odnieść wrażenie odsuwania przez Europę dymów i smrodów od swoich granic – im dalej, tym lepiej. Mniej wtedy widać i czuć, a samopoczucie się poprawia. Czy takie są zasady europejskiej filozofii ekologicznej?

Ludzkość potrzebuje akumulatorów tanich, trwałych i prostych w produkcji oraz utylizacji. Nie ma takich, dopiero się nad nimi pracuje. Podobnie jest z zupełnie nowymi elektrowniami działającymi dzięki syntezie jądrowej – są w fazie eksperymentów, którym daleko do praktyki, jeszcze dalej do upowszechnienia. A Unia już nakazuje, już zakazuje…

Dodam jeszcze, że elektrownie przyszłości, czyli działające na zasadzie fuzji jądrowej, nie wytwarzają promieniotwórczych odpadów, a paliwa jest w bród, bo dość prosto uzyskiwane jest z wody. Mając okresową nadprodukcję energii można by wykorzystać ją do uzyskiwania wodoru nadającego się do silników spalinowych, które nie emitują żadnych smrodów, ponieważ produktem ubocznym spalania jest woda. Tyle że potrzebna jest energia elektryczna do jego uzyskania. Czysta energia, bo inaczej nie ma to ekologicznego sensu.

CZAS NA ZMIANY

Przed nami konieczność wprowadzenia wielkich i kosztownych zmian nie tylko na poziomie całej gospodarki, ale także całej naszej cywilizacji. My wszyscy musimy wiele zmienić w swoich zwyczajach. Co, na przykład?

Kupować mniej, ale dobrych jakościowo produktów. Nie marnować, nie wyrzucać, nie tworzyć gór śmieci. Nic nadto, jak mówili starożytni Grecy. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć: takie zmiany muszą być połączone z radykalnymi zmianami całej gospodarki, a nie wymuszane wyznaczaniem nierealnych dat.