250218
Pogórze
Izerskie: z wioski Gierczyn przez Radoszków w stronę góry
Tłoczyna. Przejście Ciemnym Wądołem do Skrzyżowania Pod Jodłą,
południowy szczyt Tłoczyny, gołoborze, ścieżkami wokół
Jelenich Skał, powrót via Radoszków i przełęcz między Blizborem
a Stożkiem. Spotkanie z Pierwszą Damą i jej mężem.
Za
bardzo mam ograniczone możliwości wyjazdów na wędrówki, żeby
rezygnować z powodu mrozu czy deszczu, więc i dzisiaj, w wyjątkowo
mroźną noc, pojechałem. Wyjazdem tym wyrównałem rekord sprzed
kilku lat, gdy szwendałem się po moich górach przy
kilkunastostopniowym mrozie. Od razu powiem, że nie marzłem, a
nawet chwilami, zwłaszcza na podejściach, było mi za ciepło, ale
przez pierwsze godziny dłonie marzły mi i to bardzo. Gdy wysiadłem
z samochodu, mroźny wiatr przytkał mi oddech, a uszy
zaprotestowały. Założyłem kominiarkę, kije wziąłem pod pachę
i z dłońmi zaciśniętymi w pięści okrytymi dwiema parami
rękawic poszedłem na drugą stronę pobliskiej przełęczy, skąd
rozpościera się piękny widok na wschód. Piękny nie tylko z
powodu rozległości: horyzont odległy o wiele kilometrów zamknięty
jest Górami Kaczawskimi. Cały dzień był słoneczny, jednak
wschodnie niebo o świcie było przymglone i zachmurzone. Cóż, w
zimie różana Eos nie pojawia się często, ale przecież znam ją i
wiem, że ona chce, aby jej pojawienie się było dla mnie
wydarzeniem, chwilą olśnienia, i dlatego woli rzadziej się
pokazywać. Będę na nią czekać.
Szedłem
słuchając podwójnego skrzypienia śniegu – pod butami i grotami
kijów; szedłem patrząc na zmieniające się kolory śniegu – od
ciepłej bieli lekko zabarwionej słoneczną żółcią, do zimnej z
odcieniem niebieskim;
szedłem patrząc na drżące i migotliwie świecące śnieżne
drobinki wirujące w powietrzu.
Idąc
wygodną drogą leśników biegnącą podnóżem Tłoczny doszedłem
do dwóch mostków nad sąsiednimi strugami, tam zaczyna się Ciemny
Wądół – kamienisty, zalesiony, trudno dostępny jar, czy raczej
wąska dolina, dnem której płynie Mrożynka, strumień, którego
urodę miałem okazję podziwiać rok temu. Lubię takie trudno
dostępne, dzikie miejsca, a że nieco dalej miały być ukryte w
lesie zabytkowe ruiny świątyni… Nie od razu poszedłem: robiłem
zwiady zanurzając się w las i wypatrując ścieżki prowadzącej
samym dnem, ale nie znalazłszy, poszedłem szeroką co prawda drogą,
ale biegnącą zboczem. W jednym tylko miejscu udało mi się zejść
na same dno, ale przejście kilkunastu metrów zajęło parę minut,
a to z powodu stert ściętych choinek leżących nad strumieniem i
tworzących zapory naprawdę trudne do przejście.
A szkoda, bo
wędrówka wzdłuż brzegu miałaby pociągający urok. Nieco wyżej
droga ostro skręcała, ale zgodnie z mapą prosto ku ruinom wieść
powinna boczna dróżka. Była. Bardziej przypominała wyschnięte
łożysko górskiego potoku, ale była. Tyle że z każdym krokiem
było jej coraz mniej, a po stu metrach stałem w gęstym lesie
świerkowym nie widząc nawet jej śladu.
Obok szemrał pod lodem
strumyczek – jedyny dźwięk z cichym lesie ściśniętym mrozem.
Wracać? Klucząc między drzewami dało się iść, sprawdziłem
mapę, ruiny powinny być już bliskie… Poszedłem, ale
pozostałości starej
świątyni nie
znalazłem. Starałem się utrzymywać kierunek, ale spodziewaną
poprzeczną drogę wypatrzyłem gdy zacząłem już odczuwać
niepokój.
Tłoczyna,
podobnie jak sąsiedni Dłużec, jest pokaźną, rozłożystą,
zalesioną górą. Obie wydają się większe niż są w istocie
będąc ostatnimi górami – dalej rozciąga się pogórze z
niewielkimi pagórkami, polami i łąkami. Pogórze Izerskie podobne
jest do moich gór, natomiast Izery w moich oczach znacznie się
różnią. Góry Kaczawskie są bardziej rozczłonkowane, a
największe masywy leśne przejdzie się w dwie czy trzy godziny,
natomiast lasami izerskimi można iść cały dzień i nie dotrze się
do ich granic.
Szeroko
rozsiadłe góry daleko wypuszczają swoje zalesione stoki – jakby
broniły dostępu, i tak w istocie jest, ponieważ zapuszczenie się
w izerskie lasy bez ich znajomości i bez mapy może skutkować
znacznym opóźnieniem powrotu do domu. Czuję przed tymi lasami
nieco respektu.
Po
chwili marszu szutrową drogą doszedłem do Wolframowego Źródła,
miejsca mającego bogatą historię sięgającą pogańskich czasów.
Nieco dalej są rozstaje, którym nie Hekate, a jodła patronowała.
Wieść głosi, że była imponującym okazem o kilkumetrowym
obwodzie, ale już lata temu skończyła żywot i jedynie w nazwie
miejsca jest żywa: Skrzyżowanie Pod Jodłą – kolejny dowód na
wielką trwałość słów.
Pół
godziny później kręciłem się po szczycie Tłoczyny szukając
skał, które według mapy powinny tam być, ale nie widziałem ich.
Jeśli jestem we właściwym miejscu – myślałem patrząc na mapę
-- to idąc na południowy wschód po stu metrach powinienem wyjść
na skalne rumowisko gołoborza. Poszedłem i po chwili stanąłem w
pięknym miejscu, odruchowo szepcząc modlitwę Gołubiewa:
– Ziemio
miła, jakżeś piękna i wielka!
Wzrok,
niczym nie więziony, biegnąc nad niezliczonymi wzgórzami, polami i
wioskami, sięgnął hen, po horyzont odległy o 20 i więcej
kilometrów. Bliżej i niżej, na zadziwiająco rozległej
przestrzeni pól, widziałem liczne skupiska domków wielkości
kostki do gry i kościelną wieżę wielkości kciuka mojej wnuczki.
Spod
nóg spływała po stoku łacha rumoszu, a jest to widok warty
zobaczenia, chociażby z powodu rzadkości występowania takiej
formacji skalnej.
Jeśli
z macierzystej skały odpadną skalne okruchy, staczają się
po zboczu i zalegają niżej, tam, gdzie mogło już być trochę
ziemi i życia. Wtedy dość szybko zarastają roślinnością,
wrastają w ziemię. Gołoborze inaczej jest budowane: rumosz skalny
leży tam, gdzie powstał albo w niewielkiej odległości (geologowie
lubujący się w tajemniczych nazwach mówią o skałach lekko
redeponowanych, czyli po polsku niewiele przesuniętych), jest po
prostu skruszoną, głównie wodą i mrozem, skałą górskiego
kamiennego zbocza.
Żeby powstało,
mało jest zwykłych, jakie i obecnie zachodzą, procesów
niszczących skalne masywy; uznaje się, że powstały w epoce
lodowcowej, a więc wtedy, gdy ludziom lodówki nie były potrzebne.
Pod rumoszem nie ma ziemi ani nawet piasków, jest
tylko skała, na której
rosnąć mogą porosty, co tłumaczy nazwę miejsca: gołe od boru.
Takie jest faktycznie,
ale
na obrzeżach widziałem ślady uporczywej walki między martwotą
skał, a drzewami próbującymi osiedlić się na nich. Sterczą tam
liczne kikuty uschniętych niedużych drzew, które po kilku czy
kilkunastu latach mordęgi dawały za wygraną. Jednak bliżej
granicy lasu widać, że ich ofiara nie poszła na marne: stopniowo,
powoli, w głębokich szczelinach między skałami widać zbieranie
się resztek obumarłych roślin: próchno, liście, igliwie –
materiał, z którego Natura mozolnie buduje żyzną warstwę ziemi,
na której coraz śmielej osiedlają się kolejne pokolenia leśnych
zdobywców. Z drugiej strony góry szedłem rumowiskiem, które
kiedyś mogło być gołoborzem: pomiędzy drzewami sterczą czasami
nagie, ale częściej zielone od mchów skały, a proces ich
wrastania w ziemię, jak to się popularnie mówi, czyli tworzenia
się życiodajnej gleby między nimi albo i na nich, jest już
zaawansowany.
Skały
i góry nie są wieczne. Wieczne są ich metamorfozy.
Gołoborze
jest dzikim, martwym i pięknym miejscem. Jego przejście jest
trudne, wymaga uwagi i rozwagi, ponieważ idealnie nadaje się na
połamanie nóg albo chociaż zębów, jednak budowanie na nich
stalowych kładek aby turyści w klapkach mogli po nich przejść (i
przez barierkę rzucić pustą butelkę) nie podoba mi się, a
zdjęcie takiej budowli widziałem w internecie. Na gołoborza
najlepiej popatrzeć z ich skraju, a nie łazić po nich.
W
kilka godzin później poznałem przyczynę nieznalezienia
szczytowych skał: na mojej mapie znak skał postawiony jest na
drugim szczycie góry, odległym o paręset metrów. Odszukałbym go
wiedząc o błędzie na mapie, ale nic to: mam powód do następnych
odwiedzin tej góry.
Gołoborze
dzieli od Jelenich Skał kilometr, drogi ani ścieżki tam nie ma,
las mi nieznany, ale wszak słońce wskazuje kierunek, a i
ukształtowanie terenu sporo podpowiada. Ustawiłem się odpowiednio
do słońca i bez problemu skały te znalazłem.
Na
szczycie wyższej stałem długo, ile mróz mi pozwolił, ponieważ i
z niej widok jest ładny, a szczególne wrażenie robi stojący vis vis
Dłużec. Miałem dwie chwile satysfakcji: idąc w stronę skał
zobaczyłem między drzewami zarys tej góry i rozpoznałem ją od
razu, a widząc ze skały rąbek dalszego szczytu, rozpoznałem w nim
inną górę.
Na
skale, obok pordzewiałego żelastwa, pozostałości po barierce,
rośnie brzoza. Jest grubości dwóch palców i wysokości dwóch
metrów, a jej pień w wielu miejscach jest wykrzywiony. Całe
drzewko wygląda tak, jakby każdy rok swojego życia na tej skale,
każdy centymetr swojej wysokości, kupowało za cenę życiowej
mordęgi. Żyj, brzozo, i zasiej w lepszym miejscu swoich następców.
Skały
od strony szczytu góry mają parę tylko metrów wysokości, ale od
strony Ciemnego Wądołu sporo więcej. Zszedłem tam chcąc zobaczyć
skały sterczące mi nad głową, zobaczyć je inne, bardziej
niedostępne, dziksze – i dokładnie takimi je widziałem.
Przy
okazji znalazłem ścieżkę ułożoną z kamieni. Stok jest tam dość
stromy i najeżony skałami, trudno się idzie tamtędy, każdy krok
wymaga uwagi, sprawdzania miejsca postawienia stopy, a ścieżka jest
równa i wygodnie trawersuje zbocze.
Od niższej strony podbudowana
jest murkami ze starannie ułożonych kamieni; widać, że w jej
budowę włożono mnóstwo pracy, a teraz jest zapominana, skoro
widziałem siewki na niej rosnące. Rozczulają mnie i jednocześnie
smucą miejsca naznaczone ludzkim trudem a później opuszczone. Na
brzegu wioski mijałem ruinę domu, a gdy spojrzałem w pusty otwór
okienny wydało mi się, że widzę w nim kobiecą twarz i przez
głowę przeleciała myśl o jej czekaniu na powrót kogoś
bliskiego.
Z
przykrością stwierdzam, że winniśmy wielu zaniedbań w
zagospodarowywaniu Sudetów po wojnie.
Idąc
tą ścieżką, nieco dalej zobaczyłem drugą grupę skał; wydały
mi się nieznane, później zorientowałem się, że od góry
widziałem je wcześniej, ale ich prawdziwe oblicze, urok dzikiego
miejsca, poznać można podchodząc pod skały od dołu. Ich niemal
pionowe ściany układają się w kształt podkowy, a w jej wnętrzu
rosną pokaźne buki. Ładne,
odosobnione, nieco dzikie miejsce,
które na pewno jeszcze odwiedzę.
O
bukach powinienem napisać, ponieważ miały swój istotny udział we
wrażeniach tego dnia. Lasy są tam głównie świerkowe, ale w wielu
miejscach niemały jest udział brzóz i właśnie buków. Na
dzisiejszej trasie widziałem je na ogół samotnie rosnące, ale
może właśnie dlatego były... chyba były inne. Wrażenie
mogło być rezultatem
zwykle rzadkiego, tutaj powszechnego,
opierania się o buki pni uschniętych świerków; na zdjęciach też
są widoczne w postaci dziwnych, prostych kijów. Widać
tutaj przewagę rodzimego drzewa tych gór nad sztucznym tworem
świerkowego boru.
Ich
silnie rozgałęzione korony, wykrzywione konary, oczywiście tak
charakterystyczne pnie w kolorze spatynowanego ołowiu i napięte
mięśnie pod gładką skórą, czyniły tym większe wrażenie, że
rosnąc samotnie, skupiały na sobie całą moją uwagę. Słońce,
tak rzadko świecące w czasie moich wędrówek, podkreślało
urodę buków,
ale gdy patrzyłem na
nie,
wspomniałem kaczawskie
buki
widziane
we mgle i nagle zapragnąłem te też
zobaczyć otulonymi
mgłą. Nagłość i siła tego chwilowego pragnienia zaskoczyła
mnie i rozweseliła: chcieć mgły w słoneczny dzień!
Wracając,
jeszcze raz zszedłem na brzeg Mrożynki, strumienia płynącego
kamienistym korytem. Niemal nie widać było
wody spod grubej, nierównej, ładnie bulwiastej pokrywy lodu, jednak
gdy stanąłem
nieruchomo, po chwili usłyszałem
cichy szmer. W jednym miejscy, na małym uskoku koryta, zobaczyłem
ładny
widok: pod
gładką i przezroczystą warstwą
lodu widać było migotliwą, jasną i prędką wodę płynącą
kaskadą w dół.
Ten słoneczny dzień zimy miał niecodzienne popołudnie: w porze obiadowej
umówiony byłem z Pierwszą Damą bloga, z Anną Kruczkowską i jej
mężem w ich domu w Gierczynie.
Anna
ugościła mnie obiadem, jakiego nie posmakuje się w restauracji,
chyba że w jakieś wyjątkowej. Nie tyle mam na myśli podaną
pieczeń z dzika, chociaż trudno przecież
o takie danie, co
sposoby przyprawiania potraw. Zupa miała smak… nie potrafię
go opisać. Była
inna i dobra, a pieczeń soczysta, z lekkim aromatem nieznanych ziół
i grzybów, ale i
zwykła, zdawałoby się,
zimowa sałatka warzywna zrobiła wrażenie
na moich
kubkach smakowych. Jej
skład był typowy, ale smak nie. Zrobiona była nie na occie
spirytusowym, który zostawia swój charakterystyczny smak, ale na
jednym z niezliczonych octów naturalnych robionych przez Annę.
Aromat użytych roślin udzielił się sałatce, a podobnie było z
grzybami. Deser był prawdziwie domowy i tradycyjny: ciasto (nie
pytajcie jakie, bo nie wiem, dobre i już) ze śliwkami.
Gdy
później policzyłem czas okazało się, że byłem u moich
gospodarzy cztery godziny.
Kiedy
one minęły?