Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej
pamięci, napisany wiosną 2013 roku.
Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie,
potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania
świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej
pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z
dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło
i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo,
w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące
zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury,
na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi,
jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby
miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam
karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma
mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny,
urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej
przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub
znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj
niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź
skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus
ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak
rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego,
skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do
obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym
światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale
nie niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych
podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć
w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i
GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście
wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć
rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę
więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają
się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego
zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję
tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające
środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu
zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając
przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład
– a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym
samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do
przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w
którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą
pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne
popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie
całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do
przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o
większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad
trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego
technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa
wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia,
a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od
rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna
strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć
przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest
oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na
oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś
reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny
wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie
reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły
takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę
ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z
tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy
dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem
obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam
zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.
Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie
żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko
ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba
nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne
kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się,
zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i
kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber
(szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi,
oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im
zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o
identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na
kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc
obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację
(czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie
- myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego
przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał
ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota
pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy
ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne
koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym
płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe
wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?
Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.
Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ
ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok
bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych
i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.
Per aspera ad astra - Przez cierpienia (trudy) do gwiazd.
OdpowiedzUsuńDla mnie, to żadne pocieszenie.
Wiem tylko jedno. Jeżeli mam gdzieś iść - to tam, dokąd idę mam pod gółkę, a z powrotem idę pod wiatr.
Cholewka (pod górkę)
UsuńTak, to żadne pocieszenie. Cierp tutaj, człowieku, ale za to tam, później, to ho ho.
UsuńMyślę, Janku, że naszym, to znaczy ludzi, problemem jest doszukiwanie się sensu w tym wszystkim, co się z nami i wokół nas dzieje, doszukiwanie się sensu w życiu. Natura dała nam umysł łaknący takich odpowiedzi, zdolny zadawać egzystencjonalne pytania, ale odpowiedzi nie dała. Musimy sami doszukiwać się, częstokroć przez całe życie, sensu istnienia naszych wietrznych górek.
Szykuję garść cytatów z moich ostatnich lektur, wśród nich będą słowa mogące być jedną z możliwych odpowiedzi. Wyróżnię ten cytat dla Ciebie. Ciekawe, co o nim napiszesz.
Często się zastanawiam, czy produkcja na świecie nie jest wielką jedną piramidą finansową. I gdy pewnego razu ta piramida runie, to huk będzie ogromniasty.
UsuńWitaj ponownie, Krzysztof.
UsuńPer aspera ad astra
Gdy otworzysz ten temat, może będziesz zmęczony, ale dla wytchnienia chcę Ci dać:
- trochę lawendy i Mozarta
https://www.youtube.com/watch?v=eDbpTxKRpc0&nohtml5=False
- a na trochę dłużej mgielne widoki i Beethowena
https://www.youtube.com/watch?v=I68F7Ra-SO4&nohtml5=False
Janku, jesteś miłym mi gościem tutaj, więc o zmęczeniu mowy nie ma. Zresztą, ja lubię pogadać, co nie jedyną jest moją babską cechą. Dziękuję Ci za te adresy i za miłe chwile.
UsuńOglądałem i słuchałem. Bardzo słusznie napisał ktoś w tytule: beautiful. Doprawdy, piękne filmy, zarówno obrazy jak i muzyka. Ta akurat jest mi znana, ale zawsze miło wrócić do dobrych utworów – tym bardziej, że ponownie (bywało tak i wcześniej) od dłuższego czasu słucham niemal wyłącznie kantat Bacha.
Janku, patrząc na zdjęcia, pomyślałem o płycie CD na pokładzie Voyagera: że te ukazujące piękno naszej Ziemi zdjęcia z filmów, mogłyby polecieć w kosmos, chociaż nie wątpię, że zamieszczone też były dobrze wybrane. Myśl znowu wróciła mi do słów Sagana, ale i Diany, mojej nieżyjącej znajomej, i do jej słów skierowanych do mnie w ostatnich dniach swojego życia: ciesz się każdym dniem, każdą godziną. To jej przesłanie odczytałem w oglądanych zdjęciach i usłyszałem w dźwiękach utworów – jak wiele już razy w różnych okolicznościach.
Gospodarka jest piramidą, owszem, i runąć może, skoro stoi na umownej wartości pieniądza… Myślę tutaj o wzajemnym powiązaniu wartości pieniądza i gospodarki: upadek jednego wynika z upadku drugiego, a przy tym występuje sprzężenie dodatnie, bo te procesy nawzajem się napędzają. No i może runąć jak w 1920 roku w USA, ale.. Janku, jakoś nie martwię się taką możliwością. Możliwe, iż z powodu mojej wiary w dobrą przyszłość ludzkości.
Często myślę o tym kołowrotku, w jakim sami siebie umieściliśmy. Ciągle więcej i więcej. Bolesny konsumpcjonizm.
OdpowiedzUsuńIlekroć mówię, że nie potrzebuję więcej pieniędzy, że nie marzę o nowym modelu samochodu, że obejdę się bez drogiej wędliny, słyszę, że to niemożliwe. Fakt, chciałabym nowy rower- aby łatwiej pokonywać moje góry i uwielbiam nowe sukienki- ale... potrafię się bez nich obejść! Moim ideałem są Finowie (w Europie, bo ludy Afryki czy Azji byłyby zbyt ekstremalnym przykładem), którzy korzystają z rzeczy materialnych dopóki się nie rozlecą (wyjątek ponoć stanowią telefony komórkowe) - nie zapomnę zaskoczenia, jakie wywołała fińska grupa w czasie wymiany z Erasmusa w naszej szkole- ich stroje przypominały nasze z siermiężnych czasów, ale elektronikę mieli "na wypasie". Gdy nasza grupa jechała z rewizytą, królowała zasada "zastaw się a postaw się"- dzieciaki miały w walizkach same nowe rzeczy.
Aniu, dziękuję za komentarz.
UsuńFaktycznie, konsumpcjonizm jest bolesny, ale zauważ, że jeśli tak go oceniasz, to znaczy, że dostrzegasz w nim przyczynę pewnych kłopotów, jeden z przejawów zła w naszym życiu. Wielu ludzi nawet nie zastanawia się nad tym, przyjmując pogoń za pieniędzmi i rzeczami jako coś naturalnego, a nawet koniecznego. Owszem, mamy naturalną potrzebę posiadania, ale trzeba pamiętać, że pojęcie rzeczy niezbędnych do życia jest rozciągliwe – od kromki chleba do własnego odrzutowca; żałuję, że te słowa nie są moimi, gdzieś je przeczytałem, a zapamiętałem z powodu ich celności.
Aniu, tak po cichu przyznam się, że tak jak Ty masz z sukienkami, ja mam ze skórzanymi butami górskimi. Ale ciiicho, bo moja żona nie wie ile ich mam.
Na pewno zauważyłaś, że wielu mężczyzn samochód nie tyle jest narzędziem do przemieszczania się, a… właściwie nie wiem czym. Zachowują się tak, jakby chcieli jego posiadaniem coś udowadniać sobie i innym, chwalić się zamożnością czy umiejętnościami kierowcy, albo jeszcze inaczej. Bez sensu. Dawno już uznałem, że stać mnie na taki samochód, na jaki zarobię w dwa miesiące, nie więcej, więc doskonale rozumiem Twoją niechęć wydawania pieniędzy na nowy pojazd. Bywa, że ten i ów znajomy pyta się mnie, czy naprawdę nie chciałbym wygodniejszego, nowocześniejszego, bardziej niezawodnego – bo tak tłumaczą sobie moje wybory, a przecież nie w tym sedno. Ja i Ty nie chcemy pracować na nowszą rzecz (nie tylko pojazd), skoro ta posiadana spełnia swoje zadanie. Wtedy lepiej pod każdym względem jest wydać pieniądze na coś innego, na przykład podróże, poznawanie przyrody i świata. W uznawaniu, iż na te cele warto wydawać pieniądze, chyba też jesteśmy podobni.
Swoją drogą nadal uznaję moją piętnastoletnią vectrę za super samochód. Zaczynam go lubić.
Ciekawe, co pomyśleli Finowie widząc Polaków tak wystrojonych… Tutaj przypomina mi się scenka z Ukraińcem pracującym ze mną w lunaparku. Otóż jesienią, po przyjeździe do bazy, zapytał, który samochód jest mój. Stał nad nim z taką miną, że roześmiałem się. On chyba nie wierzył, że ten stary ford był mój.
Myślę, że pisząc o konsumpcjonizmie popadasz w pewne uogólnienia. Wiele osób myśli i postępuje podobnie jak Ty - jedne dobra są dla nich ważniejsze niż inne i dla realizacji tych pierwszych skłonni są do ponoszenia sporych kosztów i wysiłku. Sądzę, że realizowanie indywidualnych, tych ważnych celów różnych ludzi (u jednych podróże, u innych ubiór, elektronika itd.), w skali krajowej czy światowej dają obraz rozszalałej i niepotrzebnej konsumpcji. Z kolei te mniej ważne dobra (cele) mieszczą się w tym, co najczęściej nazywamy oszczędnością, zużywaniem do końca, dawaniem drugiego życia. Ludzie różnią się potrzebami i dążą do różnych celów, jednak w statystyce stają się... bezmyślnym, rozpasanym motłochem...?
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniko.
UsuńPoza skrajnymi wyjątkami nie nazwałbym ludzi bezmyślnym motłochem, chociaż w pewnych sytuacjach grupa ludzi, zwłaszcza duża grupa, potrafi się tak zachowywać. Byłaś kiedyś na meczu piłki nożnej? Dla mnie było to szokujące przeżycie. Podobnie jak widziany gdzieś film pokazujący ludzi w chwili otworzenia marketu z elektroniką w dzień wielkich przecen w USA. Aniko, tamten tłum nie pchał się do chleba, a do tanich telewizorów i kamer.
Potrzeby mamy tak naprawdę bardzo podobne i niewielkie, a co nadto jest w jakiejś mierze konsumpcjonizmem, ale oczywiście rozciągliwość tego pojęcia jest u różnych ludzi i w różnych sytuacjach tak duża, jak koszyk niezbędnych człowiekowi do życia rzeczy.
Konsumpcjonizm mam za głównego sprawcę zalewania nas byle jak zrobionymi rzeczami. Przykładów tych zmian, mianowicie robienia źle ale tanio, każdy z nas zna wiele. Ten trend nasila się. Kiedyś był strumykiem, teraz jest rzeką. Trudno o rzecz naprawdę solidnie zrobioną - projektowaną i wytworzoną na lata użytkowania. Myślę, że głównym powodem (obok na przykład konkurencji, nadprodukcji) jest chęć posiadania. Ludzie chcą mieć tak wiele za swoją stosunkowo niewielką pensję, że jedyną drogą jest masowe wytwarzanie tanich rzeczy. My już nie pamiętamy, albo nie chcemy pamiętać, czasów trwających stulecia, gdy rzeczy codziennego użytku były po prostu drogie. Solidne, ale drogie i nie wszystkich było na nie stać. My chcemy mieć. Nawet masowa produkcja w nowoczesnych fabrykach nie wystarcza do satysfakcjonującego obniżenia cen, jeszcze trzeba obniżać jakość. Oczywiście przy tej okazji zarabiają oszuści robiący byle jak, ale mający markę lub dar przekonywania i sprzedający swoje produkty drogo..
Konsumpcjonizm dotyka nas wszystkich, także i mnie, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Ci, którzy chcieli być od niego całkowicie wolni, kiedyś wyjeżdżali w Bieszczady, teraz nie wiem co robią.
Tak jest wszystko ustawione w gospodarce, że my musimy kupować, szybko zużywać, wyrzucać i znowu kupować, bo jeśli nie będziemy tego robić, gospodarkę czeka recesja, która ma tendencję do szybkiego, niekontrolowanego narastania i może prowadzić do krachu. Moce produkcyjne przemysłu są za duże. Dlaczego? Bo chcemy mieć. Dużo, tanio, tesco.
Aniko, mój aparat fotograficzny kosztował, jak wiesz, 300 złotych. Wyrafinowana optyka, do wykonania której potrzebny jest obłędnie drogi sprzęt produkcyjny, delikatna mechanika i elektronika potrafiąca wykonywać miliard operacji na sekundę za równowartość dwóch czy trzech dniówek w pracy. Tylko masowość (produkcji i sprzedaży) może zapewnić taką cenę.
Gdzieś na "końcu" świata istnieje społeczność prowadząca rajskie życie. Jest tam bardzo sprzyjający klimat (ciepło), żywności pod dostatkiem - wystarczy godzina "pracy" dziennie, by zrobić wszystko co jest potrzebne (to z filmu Cejrowskiego z serii "Boso przez świat").
OdpowiedzUsuńCzy zamieniłbyś swoją rzeczywistość na tamtą?
Ja nie, bo umarłabym z nudów. Wylegiwanie się na dowolnie wybranym boku to dla mnie za mało. Tamci ludzie nie muszą pracować, by (prze)żyć, ale też ich życie jest (w moim odczuciu) jednostajne - dzień za dniem, bez pór roku, bez Twoich wędrówek i mojego pstrykania, bez telewizji, nauki, książek, wiedzy o szerokim świecie, realizowania pasji czy choćby posiadania hobby.
Szczerze mówiąc, nie obchodzą mnie ani tamci ludzie żyjący w "raju", ani ci pchający się po telewizory. Gdybyś jednak słyszał o wyprzedaży wypasionych aparatów fotograficznych, to daj znać :-)
Dam znać, Aniko. A gdy zobaczysz gdzieś tanie a ładne buty w góry, napiszesz mi o tym? :-)
UsuńJa też nie zamieniłbym się, tyle że niewiele to znaczy, tak naprawdę.
My jesteśmy dziećmi Zachodu, tej części ludzkości, która stworzyła cywilizację techniczną i znany nam, „nasz” sposób życia, wartościowania, widzenia świata. Tamci ludzie są inni pod tymi względami. Wzajemnie patrzymy na siebie z politowaniem, a przynajmniej ze zdziwieniem. Oni byliby bardzo zmęczeni naszym życiem, w ich przekonaniu zapewne zwariowanym.
Dzielić czas na dni tygodnia i dalej na godziny, sekundy - i gonić je codziennie? A po co? – to oni.
Jak można tak żyć jałowo i bez dążeń? – to my.
Tutaj żadna ze stron nie ma racji i mają ją obie strony.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Karolino.
UsuńCzy chociaż Ty napiszesz, jakim cudem tutaj trafiłaś? Cudem, bo pytałem kilku już gości i nie otrzymałem odpowiedzi.