300316
W
marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na
małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.
Przez
pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim
zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał;
pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa.
Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie
zaglądających tutaj.
Pierwszy
post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z
pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015
roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa
tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze
dziesięć.
Przeglądając
statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był
regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba.
Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten
tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu
wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i
niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu
brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni
temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które
słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze
mi? Niechby anonimowo?
Z
ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z
Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a
programy google przeszukujące internet.
A
teraz garść uwag a propos.
W
decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z
niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych
powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania,
wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje
miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania
grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej
mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z
tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie
będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był
cel założenia blogu.
Wszystkim
znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja
do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to
z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla
zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów,
nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne
wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:
Pierwszą
osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie
Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż
napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania
jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele)
także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.
Na
blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy,
pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja
autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko
jej blogu.
Janek
do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to
zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz
wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?)
gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co
wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale
działającą równie skutecznie.
Czasami
przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte
odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego
mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy
jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą
ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i
szeroko rozumiany internet.
Wrócę
jeszcze do kultury pisania.
Nierzadko
czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.
W
tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego
początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list
właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale
niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej
litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na
końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy
czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje
pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.
Czytając
takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz
większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego,
daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w
mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z
powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie
ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i
lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo
słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie,
że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne
też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka,
tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki
wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich
sawannach dwa miliony lat temu.
Czasami
otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu
potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób
tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich
liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość,
ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju
segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub
zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o
dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie.
Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę
już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać
trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane
zdjęciami.
To
nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy
znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego
istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z
poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych
skrótów.
Czy
jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w
związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą
wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ
nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem
zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi,
ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze
głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom
bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O
niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony
niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych
czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą
niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje
wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest
dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny,
mój ideał, do którego zmierzam.
Przyznam
jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w
Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby
ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody
są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz,
powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u
siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie
swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki,
około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie
oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w
oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na
przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.
Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym
kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco
bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero
otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo
upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w
drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i
światło.
Witaj, Krzysztof.
OdpowiedzUsuńSzybko mnie rozszyfrowałeś. Mówiłem Ci, że powinieneś być psychologiem. I w naszej ostatniej rozmowie telefonicznej miałeś rację - zaskoczyłeś mnie.
Ja mam jeszcze wrodzoną nieśmiałość, z którą nie walczę, ale staram się ją pokonywać. Nie walczę z moją nieśmiałością, bo jak można bić samego siebie? Nie wiem, ale wiem, ze zaakceptowałem siebie takiego, jakim jestem.
Cieszę się, Krzysztof, że Ciebie poznałem. Czekam na następne spotkanie.
Cześć, Janku.
UsuńJa psychologiem?? Nie znam się na ludziach. Nie bardzo potrafię z nimi rozmawiać, rzadko rozumiem. Moja wiedza o psychologii tym tylko różni się od wiedzy typowego Kowalskiego, że przeczytałem kilka książek o tej dziedzinie wiedzy – kropla w morzu. Przy okazji powiem, że moja córka kończy psychologię na lubelskim uniwersytecie.
Jednak zaskoczyłem Cię? To zaskoczę po raz drugi: w związku z Twoją wypowiedzią przyznam, że chciałbym być takim, jakimi są ludzie z którymi często miewam kontakt. To ci, co idą jak czołgi, rozpychając się łokciami nie mając żadnych rozterek, wątpliwości, kłopotów ze sobą. Wypije taki człowiek flaszkę, obejrzy mecz, zadupczy, przyłoży komuś – słowem lub pięścią – i co? Ano, życie jest piękne! Powiesz, że takiemu nie są dostępne te przeżycia, które są w moim zasięgu? Ależ on o tym nie wie, i z tą niewiedzą dobrze mu!
Tego mu zazdroszczę. Świat jest dla mnie zbyt kanciasty – dla niego nie, bo ten świat jest takich ludzi, jak on. Nie mój.
Na szczęście mam swoje malutkie grono znajomych, może nawet wśród nich jest jeden przyjaciel. Janku, utrzymuj dobrą kondycję, jesienią pójdziemy na długą włóczęgę :-)
Cześć, Krzysztof.
UsuńWypić flachę na pewno potrafisz, dać w mordę chyba też umiesz. A czy ci ludzie z którymi masz kontakt, potrafią zrobić to, co Ty umiesz? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że nie mają oni o tych rzeczach bladego pojęcia.
Janek, Janku - tak kiedyś zwracali się do mnie moi rodzice. Miłe to było.
Mój uścisk był za krótki? Dzisiaj ja również tak to odbieram. Ale nic straconego, jeszcze będzie okazja go powtórzyć.
Trzeba wielu lat by znaleźć przyjaciela, wystarczy tylko chwila by go stracić. Wiem coś o tym. Gdy kilka lat temu na tamtą stronę odszedł mój przyjaciel, odczułem głęboką pustkę. Gdy odwiedzam jego grób, jest mi lżej. Przyjaźń, to wielka rzecz.
Dzięki tobie Krzysztof odżyłem. A o kondycję już zacząłem dbać. Wkrótce coś o tym napiszę.
Miło mi dowiedzieć się, że rozruszałem Cię, Janku :-)
UsuńWypić potrafię, pewnie, chociaż wódkę piję nadzwyczaj rzadko, gustując w koniakach; dobra nalewka też nie jest zła. A uderzyć kogoś? Wiesz, chwilami sam nie wierzę w to, że nigdy nikogo nie uderzyłem. Chyba nawet nie potrafiłbym tego zrobić, zapewne biłbym się jak baba. Nie dlatego, że aż tak brzydzę się przemocą… sam nie wiem dlaczego, tak się złożyło.
Owszem, Janku, wiem i widzę więcej niż wielu moich kolegów, należy jednak brać pod uwagę ich niewiedzę, która broni ich samopoczucia, inaczej mówiąc: oni nie wiedzą, że nie wiedzą i nie widzą. Żeby spostrzec swoje duchowe ograniczenia, musieliby wyjść poza siebie, doznać wewnętrznej przemiany, a to raczej nie jest możliwe. W rezultacie widzą siebie zupełnie inaczej, niż ja widzę ich. Zresztą, ta różnica w oglądzie dotyczy nie tylko ich samych, ale świata, jaki widzą.
Przyjaciel, o którym wspomniałem, że może mam go, jest płci nadobnej. W związku z tym mam problem w jego (jej) nazywaniu, bo tak się składa, że w naszym języku słowo przyjaciółka budzi niepasujące tutaj skojarzenia. Zgadzam się z Tobą, Janku: przyjaźń jest bardzo rzadka, rzadsza od miłości. Chociażby dlatego, że kochać może jedna strona, jedna osoba, natomiast przyjaźń jednostronna nie jest możliwa.
Tal jak Pani Dyrektor, niech zostanie ona przyjaciel i niech ta przyjaźń trwa.
UsuńCarl Sagan
BŁĘKITNA KROPKA
Człowiek i jego przyszłość w kosmosie
Tytuł oryginału:
PALE BLUE DOT
A Vision of the Human Future in Space
Wypożyczyłem tę książkę w bibliotece i musiałem po nią udać się na drugi kraniec mego miasta. Pomimo ceny oferowanej w internecie, kupię ją.
Wstęp nosi tytuł: WIECZNI WĘDROWCY
Wędrowcami byliśmy od początku. To pierwsze zdanie.
Carl Sagan tak skomentował zdjęcie Ziemi wykonane przez sondę Voyager 2 z pozycji orbity Urana:
Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasze miejsce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, którzy kiedykolwiek istnieli, żyli na niej. O to siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn ekonomicznych: każdy myśliwy i zbieracz, każdy bohater i tchórz, budowniczy i destruktor cywilizacji. Każdy król i chłop. Każda zakochana para. Każda matka i ojciec. Każdy wynalazca i odkrywca. Każdy moralista i skorumpowany polityk. Każda gwiazda. Każdy przywódca, święty i grzesznik w dziejach naszego gatunku. Wszyscy żyli tam, na pyłku zawieszonym w promieniu Słońca. Ziemia jest bardzo małą sceną, na olbrzymiej kosmicznej arenie…
Janku, smak miałem już wcześniej, a Ty swoimi słowami dodajesz mi apetytu na lekturę tej książki. Od wielu już lat jestem tak wybredny w wyborach powieści, że trudno mi znaleźć podobające się; czytam książki tego rodzaju, jak Błękitna kropka, albo pozycje bardzo, bardzo stare.
UsuńOdważę się na zwrócenie uwagi Saganowi: zbyt dużo razy użył słowa „każdy” w cytowanym fragmencie, niemniej wrażenie czyni.
A mój przyjaciel pracuje w biurze dużego szpitala. Przekłada tam papierki, jak to w biurze.
Żeby tylko nie przeczytała tych słów, bo natrze mi uszu…
Oj, Krzysztof. Uszu mogę Ci również ja natrzeć.
UsuńNie wiem, może w języku angielskim kilkakrotne powtórzenie wyrazu "każdy" nie jest rażące, a może to wina tłumaczenia.
Chyba tłumaczący popełnił jeden błąd, który ja powtórzyłem.
Otóż, to były zdjęcia z sondy Voyager 1, a nie jak napisałem Voyager 2
Krzysztof, podaję Ci link do ciekawego filmiku na YouTube dotyczący misji sondy voyager 1:
https://www.youtube.com/watch?v=E118gyMUrLU
Cześć, Janku.
UsuńFilm obejrzałem z wielką ciekawością. Dziękuję Ci bardzo za podanie mi jego adresu.
Wymowa filmu jest niemal wstrząsająca. Pokazuje nie tylko bezmiar wszechświata i ludzki geniusz, ale i naszą znikomość. To, co mnie najbardziej poruszyło, to poprzez uświadomienie widzowi kosmicznych skali, ukazanie bezsensu wielu ludzkich czynów i dążeń. Jak się mają nasze chorobliwe ambicje prowadzące do wojen i niegodnych czynów jednostek, wobec wielkości tej kropki na zdjęciu?
Staje jakiś mały robaczek na stercie trupów swoich pobratymców, wypina odwłok i woła: jestem wielki i wspaniały!
Pójdę dalej, Janku: ukazanie w tym filmie bezmiaru wszechświata mam za jeszcze jeden (obok wielu innych, dostrzeganych przeze mnie) dowód braku jakiejkolwiek wyjątkowości pochodzenia człowieka i jego przeznaczenia.
Książkę kupię w przyszłym tygodniu.
Pamiętasz, Krzysztof? zapytałem Ciebie o granice wiata? Moje pytanie było może trochę przewrotne.
UsuńWiem, Krzysiu. Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. W tym temacie napisano tomy niewyczerpane.
Prawda? Film i cytat z książki Sagana robi wrażenie niesamowite? Ja, też to odczułem, tak jak Ty tutaj napisałeś.
Pamiętasz chyba, że na stoku Osełki powiedziałem coś o bezmyślności ludzkiej?
Może moje słowa w tej chwili są bezskładne, ale odczuwałem wtedy coś niesamowitego. chyba mnie rozumiesz.
Tak, Krzysztof. Ten film mnie też poruszył.
Pamiętam, Janku. Mówiłem coś o niepojętej dla nas granicy, skoro taka granica rodzi pytanie o to, co za nią, a za nią nie ma nic – też w sposób dla nas niepojęty, bo nic oznacza tutaj brak czasu i przestrzeni, a w potocznym rozumieniu „nic” definiujemy jako pustą przestrzeń, jako pustkę. Zdjęcie Voyager’a pokazuje, że nawet tak gęsto wypełniona, zdawałoby się, przestrzeń jak układ słoneczny, też składa się przede wszystkim z pustki. Zresztą, podobnie jest z atomami. Pamiętam obrazowy jego opis: jeśli jądro wyobrazimy sobie jako piłkę golfową leżącą na środku boiska do piłki nożnej, to ostatnie rzędy siedzeń wyznaczą orbity elektronów. Między nimi nie ma nic.
UsuńPamiętam słowa o bezmyślności, chociaż wydawało mi się wtedy, że mówisz je w związku ze śmieciami zostawianymi w górach, ale oczywiście masz rację: ludzka bezmyślność także w takim postępowaniu, jakbyśmy mieli żyć wiecznie i musieli wybić się nad innych, coś znaczyć, być ważnym, albo bogatym, albo jedno i drugie. A później przychodzi rachmistrz, który odrzuca to wszystko zostawiając nas nagimi i z pustymi rękoma.
Chciałbym dodać tutaj: jeśli w nas nic nie będzie. Bardzo chciałbym, ale nie potrafię.
Wszystkiego najlepszego z okazji drugiej rocznicy istnienia Twojego bloga!
OdpowiedzUsuńZapewne każdy bloger nieco inaczej postrzega sens istnienia swego bloga, ale sądzę, że często jest on czymś w rodzaju pamiętnika, zeszytu notatek czy albumu zdjęć, którymi autor chciałby się podzielić.
Jasne, że pisanie pod publikę nie ma sensu i jest jak kłamstwo na krótkich nogach. Pisanie gwarantujące poczytność i liczne odwiedziny to najczęściej kulinaria.
Prawda jest taka, że warto robić to co sprawia przyjemność i daje satysfakcję, jest wyzwaniem samym w sobie.
Pozdrawiam i życzę dużo radości związanej z twórczością blogową.
Dziękuję, Aniko, za obecność i życzenia. Myślę, że ten blog długo będzie istnieć, ponieważ nie piszę tekstów specjalnie z zamiarem opublikowania, a dla siebie i od wielu lat. Mój blog też można uznać za pamiętnik, może nieco inny od powszechnego wyobrażenia, ale pamiętnik.
UsuńNa kulinariach nie znam się, a pisząc o sposobie zwiększenia popularności, miałem na myśli między innymi pikantne historyjki, na przykład nowelki adresowane do facetów. Takie jestem w stanie pisać, ale wstydziłbym się je publikować. Będzie tutaj tak, jak do tej pory, chociaż okresowo jakieś zmiany związane z moimi aktualnymi zainteresowaniami mogą zaistnieć.
Twój blog też niech długo będzie.
Skoro święto, to życzenia: niech nigdy nie opuszcza Cię potrzeba pisania, czytania i przetwarzania świata, a Twój zachwyt dla piękna języka i gór niech trwa i trwa!
OdpowiedzUsuńNadal trudno mi uwierzyć, że byłam pierwszą komentatorką Twoich wpisów, bo jakże trudno pojąć, że można zostać obojętnym na piękno Twoich opisów, kunszt językowy i niesamowity pietyzm, z jakim do języka podchodzisz. Ale może jest tak, jak piszesz- w narodzie zanika wrażliwość językowa. Piszemy byle szybciej, byle do przodu. Bez znaków interpunkcyjnych i diakrytycznych, skrótami i emotikonkami (tej ostatniej modzie też trochę ulegam, bo emotki w pewnym sensie ocieplają tekst).
Dzień dobry, Aniu. Dziękuję za miłe słowa.
UsuńKilka lat temu podjąłem próbę wydania części moich tekstów. Wysłałem próbki do około dziesięciu wydawnictw, odpowiedziało mi dwa, co uznałem za sukces. Odpowiedzieli niemal dokładnie tak samo: to jest dobre, ale na tym nie zarobimy. Dopłać nam 5 tysięcy, my wyłożymy resztę i wydamy. Nie zdecydowałem się. Płacić za wydanie moich tekstów? To trochę tak, jak płacić za miłość - oszukane byłoby to wydanie. Teraz od paru lat zbieram się zainteresować moimi opisami wędrówek wydawnictwa zajmujące się przewodnikami, ale tak mi jakoś schodzi, co dowodzi mojej niewiary w powodzenie. Bo widzisz, Aniu, ci z wydawnictw mieli rację: na tym nie zarobiliby, czyli książka sprzedana byłaby w niewielu egzemplarzach. Moim tekstom nie tylko brakuje trochę do bycia świetnymi (Twoja ich ocena jest wyższa od mojej), przede wszystkim nie są na czasie. To, co mnie interesuje i co opisuję, ciekawi bardzo nielicznych. Ty, ja, ta mała grupka osób zaglądających tutaj, należymy do zanikającego gatunku.
Emotki? Mógłbym zapytać googli, ale zaryzykuję: to są te różne znaczki dodawane do tekstów? Jeśli tak, to nie mam nic przeciwko nim, o ile są tam, gdzie ich miejsce: w lekkiej i pisanej wymianie zdań, przez internet, albo przez GSM jako smsy, między znajomymi. Używane tam z umiarem, mogą być sympatycznym uzupełnieniem tekstu.
Bolesnym jest że wszystko musi się opłacać. W efekcie wydaje się sporo chłamu- papki lekkiej, łatwej i przyjemnej oraz żeruje się na skandalu. Czy "Księgi Jakubowe" miałyby tylu czytelników, gdyby Tokarczuk nie była taką skandalistką?
UsuńA emotki lub emotikonki to własnie owe: :) ;) <3 :P i całe mnóstwo innych, które w niektórych komunikatorach od razu zamieniają się w obrazki, chyba żeby jeszcze mniej myśleć :(
Dobry wieczór, Aniu. Dopiero usiadłem. Po dwunastu godzinach pracy jeszcze musiałem zrobić prywatną przeprowadzkę. Tak nazywam wiosenne przenoszenie wszystkich swoich rzeczy i tysięcznych drobiazgów do kampingu, a jesienią z powrotem do pokoju „zimowego”.
UsuńTak, Aniu, konieczność zarabiania na wszystkim ma swoje poważne minusy, ale w końcu mamy kapitalizm, a wydawnictwo jest prywatną firmą mającą przynosić dochód właścicielowi. Pocieszam się tłumaczeniem, iż to nieunikniony skutek uboczny posiadania prawdziwego pieniądza, a taki mamy teraz w kraju. Prawdziwy, czyli trudny do zdobycia, ale wymienialny na wszystko, na co się tylko zamarzy go wymienić; czasy pieniądza „komunistycznego” pamiętamy.
Nie wiem, czy państwo ma teraz jakieś swoje wydawnictwa mające wydawać pozycje wartościowe, niekoniecznie zyskowne, ale jeśli nawet ma, to wiadomym jest, iż piszących jest po prostu dużo, za dużo jak na ilość czytelników. Wiem, że wydawnictwa są zasypane tekstami.
Tokarczuk skandalistką? Wiesz, ja jestem trochę z innej planety. Nic nie czytałem tej autorki, ledwie wiem, że istnieje, a o jakichś skandalach dowiaduję się od Ciebie. Są ludzie, którzy kupują książkę tylko dlatego, że o autorze słyszeli w związku z jakimś skandalem? Dziwne. Dla mnie w zasadzie nie istnieją skandale medialne. To, co ktoś – osoba mi osobiście nie znana - powiedział czy zrobił, nie robi na mnie żadnego wrażenia ani nie wpływa na moje decyzje zakupu książek; nie wpływa na żadne moje decyzje.
Dzisiaj pakowałem też książki z mojej podręcznej biblioteczki w pokoju w Lesznie. Zapakowałem kilka pozycji popularnonaukowych, dwa tomy Prousta, Miltona (z jego „Rajem utraconym” nie rozstaję się od trzydziestu lat), encyklopedię Gór Kaczawskich, Ajschylosa i coś jeszcze. Pakując książki, postanowiłem jednak kupić „Błękitną kropkę” Sagana (o człowieku i jego przyszłości – jakoś tak głosi podtytuł), mimo iż na allegro kosztuje 300 złotych.
Tak przy okazji, Aniu, powiem, że moje wydanie tragedii Ajschylosa jest z lat pięćdziesiątych, więc lat biedy i ruin. Teraz raczej nie będą wydane, skoro nie są lekturą w szkole.
Aniu, te emotki bywają fajne w luźnych rozmowach, jeśli tylko wspomagają wypowiedź, a nie zastępują ją.