130319
Przez
kilka lat jeździłem w góry drogą numer 3, a dojeżdżałem do
niej dwunastką, więc przez Głogów. Jechałem zakolem, ale
głównymi drogami, co w zimie nierzadko ma znaczenie. Parę lat temu
rozkopano moją drogę, trójkę prowadzącą z północy do Czech
przez Jelenią Górę. Całą zimę jeździłem niekończącymi się
objazdami, w końcu wybrałem inną drogę, najkrótszą ale boczną,
z licznymi zakrętami i skrzyżowaniami. Przed pierwszą jazdą nową
trasą dokładnie obejrzałem jej przebieg na googlach, w rezultacie
udało mi się dojechać bez przygód. Wracając, a dodam, że w obie
strony jeżdżę nocą, więc przy ograniczonej widoczności,
dojechałem do skrzyżowania bez drogowskazu. Hmm... chyba w lewo –
niejasna myśl w głowie. Skręciłem, i po chwili zobaczyłem
drogowskaz, wskazywał na Orsk i Głogów. Nie wiem, gdzie jest Orsk,
wiedziałem jednak, że moja droga o numerze 323 nie prowadzi do
Głogowa, a do Leszna przez Górę, i na wszystkich wcześniejszych
drogowskazach te miasta były wymieniane. Widocznie źle skręciłem,
pomyślałem, ale może niejasność wyjaśni się na najbliższym
skrzyżowaniu. Po kilku kilometrach znowu pojawił się Orsk, na
kolejnym też, ale uparcie jechałem dalej. W końcu na piechotę nie
idę, więc 10 czy 20 kilometrów więcej... Kilkanaście kilometrów
dalej z tablicy znikł Orsk, a pojawiło się Leszno, byłem więc na
dobrej drodze. Tutaj jest pokazana moja trasa.
Później
rozszyfrowałem łamigłówkę. Cały czas jechałem swoją drogą,
323, znalazłem nawet tabliczkę z tym numerem przy felernym
drogowskazie. Dalej moja droga krzyżuje się z inną, która
faktycznie prowadzi do Głogowa. Orsk okazał się być małą wioską
leżącą na uboczu, nie przy mojej drodze. Może tam mieszkał ten,
który ustalał treści drogowskazów? A dlaczego Głogów, skoro
przez to miasto droga 323 nie prowadzi? Wszak – pewnie myślał ten
specjalista od zarządzania ruchem drogowym – tą drogą dojedzie
się do Głogowa i do Orska, więc treść jest prawidłowa.
Owszem,
dojedzie się, ale jadąc tędy dojedzie się też do Warszawy,
Suwałk i Ustrzyk Górnych. Dojedzie się też do Pcimia Dolnego pod
Kielcami i do setek innych wiosek, czyli po prostu nie można bez
niejasności dowolnie wybierać sobie miejscowości do których można
dojechać jadąc w określonym kierunku, ani zamieszczać ich nazw na
drogowskazie. Na nim jest miejsce wyłącznie na miejscowości leżące
przy drodze, na dokładkę wybranych według powszechnie przyjętego
klucza.
Tutaj
właśnie ujawnia się to, czemu nadałem umowną nazwę orska:
niechlujność myślenia i lenistwo.
Powie
ktoś, że trzeba wzruszyć ramionami? Staram się tak robić, ale
nie potrafię przywyknąć, zbyt poważnie traktując służbowe
obowiązki i szanując mienie publiczne, nadto ceniąc poprawność,
celowość i logikę. Wszak za nasze pieniądze stawia się
drogowskazy po to, żeby wskazywały drogę, a nie żeby pokazywały
ignorancję i myślowe upośledzenie inżynierów ruchu drogowego.
Każdy
z kierowców zna podobne przykładu absurdów, zapewne niektórzy
przekonali się – jak ja – o nieskuteczności interwencji, tutaj
chciałem zwrócić uwagę na powszechność orsków nie tylko na
drogowskazach.
Ileż
ich jest w programach komputerowych! Toż to dżungla poplątanych
drogowskazów, w których góra i dół, zamknij i wyłącz, zapisz i
skasuj, Leszno i Głogów, często bywają synonimami; to dżungla, w
której najprostsze funkcje potrafią być starannie ukryte w
labiryncie absurdów i pseudologiki.
Dwa
przykłady orsków typu „światło w lodówce”.
Wiadomo,
że gdy otworzy się drzwi lodówki, zapali się światło. Po
zamknięciu światło gaśnie, po kolejnym otwarciu zapala się i tak
w nieskończoność. Ciekawe, kiedy się nie zapali...
Kiedyś
zarejestrowałem się na facebooku i coś tam napisałem o sobie.
System zapytał, czy ta informacja ma być publiczna, czy prywatna.
Kliknąłem przycisk „publiczna”, strona się przeładowała i
pojawiło się to samo pytanie. Coś nie zadziałało, pomyślałem,
i kliknąłem ponownie. Po chwili zobaczyłem to samo pytanie.
Próbowałem jeszcze parokrotnie z zerowym skutkiem, w końcu
machnąłem ręką zniechęcony i ostatecznie postawiłem krzyżyk na
facebooku.
Kupiłem
tani telefon do używania w pracy, jest z funkcją obsługi dwóch
kart sim. Włożyłem jedną, w menu odfajkowałem pracę na jednej
karcie, ale po wyjściu na ekranie pojawiło się żądanie włożenia
drugiej karty. Myśląc o swoim błędzie, wszedłem w menu i
ponownie kliknąłem funkcję pracy na jednej karcie. Bez skutku.
Jaki miałby być ten skutek? Tak jak na stronie facebooka, tak i
tutaj, potwierdzenie przyjęcia polecenia, a tym samym nie
bombardowanie mnie przypominaniem o drugiej karcie ani pytaniami, na
które już się odpowiedziało.
Ilekroć
spojrzę na ekran, widzę na nim żądanie włożenia drugiej karty
sim – jakbym zamykał i otwierał lodówkę sprawdzając, kiedy w
końcu to światło się nie zapali. Albo kiedy moje oczekiwania
zetkną się z zamiarem programisty.
Otwórzcie
większość instrukcji obsługi, albo uruchomcie funkcję pomocy w
jakimkolwiek programie komputerowym, a znajdziecie orski.
Czasami
w niektórych gazetach, częściej na tablicach reklamowych i w
internetowych artykułach, orsk objawia się nie tylko niechlujnością
językową, ale i orskową logiką.
To,
co najbardziej mi przeszkadza w programach komputerowych, to
konieczność nagięcia swojej logiki, swoich przyzwyczajeń i
oczekiwań, swojego sposobu porządkowania informacji i wyobrażenia
komunikacji z urządzeniem, do wymysłów programisty, nieznanej mi
osoby, która jakże często ma zupełnie inny bieg skojarzeń i
której logika znacznie odbiega od mojej. Tutaj akurat nie wyceniam
tych logik, po prostu stwierdzam znaczne między nimi różnice.
Gdy
książka mi nie pasuje, nie czytam jej; gdy obraz nie podoba, nie
oglądam go, a niepasującej muzyki nie słucham, natomiast zmuszany
jestem do ekwilibrystyki umysłowej przez obcą osobą nie mogąc
uciec, nie mając wyboru, i jeszcze muszę za to płacić (nie,
czasami mam wybór, ale rzadko, nader rzadko).
Takie
sytuacje przypominają gwałt na mojej psychice.
* *
*
Jeśli
już marudzę, powiem o innego rodzaju orska. O wmawianiu konsumentom
co jest dobre, modne, nam potrzebne, co mamy kupować, a to na
przykładzie baterii do smartfonów.
Na
ostatnim wyjeździe w góry prądu w telefonie zabrakło o godzinie
14, mimo że o szóstej bateria była w pełni naładowana. Fakt,
korzystałem z urządzenie intensywnie: trochę (może dwa kwadranse)
GPS, rozmowa, parę smsów, no i przede wszystkim dużo zdjęć, ale
przecież to typowe funkcje smartfona. Codzienną praktyką wielu
ludzi jest podładowywanie baterii przy każdej okazji: w domu, w
pracy, w samochodzie. Gdy przyjdzie do jego używania tam, gdzie nie
ma gniazdek, ludzie zabierają zewnętrzne baterie i kabelki. Parę
razy widziałem osoby rozmawiające przez telefon, od którego biegł
kabelek do kieszeni – niewątpliwie do power banku.
Nawiasem
mówiąc, dlaczego tak powszechnie używamy angielskich zwrotów?
Przecież wiele z nich brzmi w naszym języku idiotycznie. Bank mocy
– też mi coś! A jak brzmi „czym mogę służyć” w ustach
telefonistki firmy chcącej być nowoczesną?...
Mój
znajomy jakże słusznie zauważył, że teraz telefony na powrót
mają kabelki. Chodziło o podobieństwo do tradycyjnych telefonów:
tam kabelek do słuchawki, tutaj do ładowarki.
Słowem:
pojemność stosowanych baterii jest ewidentnie za mała, a
producenci nadal prześcigają się w produkcji coraz cieńszych
telefonów.
Moim
pierwszym prawdziwie kieszonkowym telefonem komórkowym była nokia
450, w latach dziewięćdziesiątych obiekt pożądania, a początkowo
też przejaw zamożności. Z tyłu telefonu była dopinana na
zatrzask bateria, a w sprzedaży były cienkie i grube; niemal
wszyscy używali grubych; fakt ten należy podkreślić. Wystawały
one z tyłu telefonu, pogrubiały go, ale pozwalały na dłuższe
korzystanie bez doładowania. Wymiana baterii trwała parę sekund.
Dlaczego
teraz nie produkuje się telefonów z możliwością szybkiej wymiany
baterii? Nie znajduję konkretnego powodu, czyli żadnej straty u
producentów, a nawet odwrotnie: byłby zysk ze zwiększonej ilości
sprzedanych baterii. Za to słyszę i widzę podkreślanie cienkości
smartfonów przez siebie produkowanych i zapewnienia, że wszyscy
użytkownicy właśnie takich pożądają.
Prosty
rachunek wykazuje, iż pogrubienie telefonu o 2 milimetry
zwiększyłoby objętość baterii dwukrotnie, a telefon nadal byłby
cienki.
Owszem,
do garnituru lepszy byłby cieńszy, do małej kobiecej dłoni czy
kieszonki z żakiecie też (właściwie to nie wiem, czy żakiety
mają kieszonki, a nawet nie wiem, jak wygląda żakiet), ale mając
wybór, można byłoby podłączyć cieniutką baterię, albo założyć
grubą – w zależności od potrzeby. Pozbawia się nas tego wyboru
wmawiając nam, że wyboru już dokonaliśmy: koniecznie chcemy nosić
telefony ponownie kabelkowe, a pełni szczęścia zaznamy trzymając
milimetrowy telefon z baterią wystarczającą na calutką godzinę
użytkowania.
Co
to jest, do cholery?
To
też jest orsk, tyle że w nieco innej postaci.
* *
*
Zostająca
w tyle za formalnym wykształceniem umiejętność logicznego
myślenia, połączona w nieumiejętnością poprawnego przełożenia
myśli na słowa, także nachalne urabianie klientów przez wielkie
korporacje, stają się znakami naszych czasów.
Porusza
mną powszechna akceptacja tego stanu rzeczy.
Mnie najbardziej wkurza - np. brak możliwości nie wyrażenia zgody na przetwarzanie moich danych np. kiedy coś tam zamawiam przez internet, albo loguję się na jakąś potrzebną mi stronę. Za każdym razem jest głupia treść obowiązkowo do zaznaczenia, "...wyrażam zgodę itd...I to ma być związek z tzw. RODO.
OdpowiedzUsuńWłaśnie! Rodo jest dobrym przykładem orska, mogłem podać tę ustawę jako przykład.
UsuńTak jak rozumiem, a wiem niewiele, zrobiono z ustawy parodię zamierzeń ustawodawcy.
Wszak chodziło o ochronę naszych danych osobowych, jak adres zamieszkania, telefon, ale też to wszystko, o czym można wnioskować na podstawie analizy treści odwiedzanych miejsc w internecie. Z tych powodów dane te mogą być osobiste w sensie odkrywania naszych upodobań lub potrzeb, na przykład. Cookies zapisywane są zdaje się w naszym komputerze, ale mają do nich dostęp odwiedzane przez nas strony. Dlatego gdy obejrzysz w sklepie internetowym buty, później wszędzie wyświetlane masz reklamy butów. Ja z ciekawości otworzyłem stronę, na której można obejrzeć mieszkania do kupienia, teraz wszędzie proponują mi mieszkania. No i kto zarządza tymi informacjami? Co się z nimi dzieje, gdy wyjdą z mojego komputera? Jak zwykły użytkownik komputera ma to ogarnąć?
Orsk nie w istnieniu rodo, a w praktycznym działaniu skutków tej ustawy. Przecież naszej zgody na korzystanie z cookies udzielamy praktycznie w ciemno, nie wiedząc, w jaki sposób ktoś mógłby te informacje wykorzystać. Pewnie, niby jest możliwość zajrzenia i sprawdzenia, ale kto miałby ochotę i czas zaglądać, analizować, etc, zwłaszcza że częstokroć wiedzy brakuje i czasu też, skoro bywa, że w ciągu jednego dnia zmuszeni jesteśmy do wyrażenia wielu zgód na korzystanie z informacji o nas.
Nade wszystko orsk w samym zmuszaniu do zgody, jak napisałaś. Gdyby naprawdę chodziło o ochronę naszych danych, powinna istnieć możliwość przeglądania internetu bez cookies i to łatwo ustalana w naszym komputerze. Może nawet i jest, ale podejrzewam, że wiele stron nie dałoby się otworzyć lub przeglądać. Tak czy inaczej z tej całej ochrony naszych danych, naszych dóbr osobistych, wyszło upierdliwe klikanie w ciemno, czyli orsk.
Powinna jeszcze być ustawa o ochronie obywatela przed niechcianą reklamą. Zaraz, słyszałem że jest taka! No i co, że jest, skoro bez mojej zgody na każdym kroku wyświetlane mam reklamy? Oto kolejny orsk.
Jak Widzisz, gdzie nie spojrzysz to.....
Usuń... to widzisz orsk
UsuńCiekawe, po jakim czasie przestaną wyświetlać się te niechciane reklamy:-) zajrzałam do internetowego sklepu z nasionami i sadzonkami, teraz mam je wszędzie ... kwiatki, jagódki, liście, co jedne, to ładniejsze ... co będzie, jak okażę się słaba?
UsuńKupisz – i o to właśnie chodzi.
UsuńMario, znajomi, bliscy trochę też, śmieją się ze mnie, gdy mówię o swojej wojnie z reklamami. Gdy mówię im, że gdyby wszyscy tak robili, moglibyśmy spokojnie obejrzeć film w telewizorni, a reklamy może były rozdawane w kiosku jako darmowy dodatek dla tych, którzy chcieliby się z nimi zapoznać.
Zaraz, nie napisałem o sposobie prowadzenia tej wojny. Jest prosty: omijanie reklam i nieuleganie im.
Gdy mam coś kupić i przypomnę sobie, że widziałem reklamę tego produktu, nie kupuję go, nawet gdy jest lepszy od innych. Nie oglądam telewizorni, nie chodzę do kina, a w internecie omijam reklamy starając się nie zwracać na nie uwagi. Analizuję swoje potrzeby: czy aby na pewno tego potrzebuję? Czy nie ma w tej potrzebie skutku widzianej gdzieś reklamy?
Proste? Dla mnie proste i zdrowsze. Owszem, czasami z ciekawości gdzieś zajrzę, jak ostatnio na stronę z mieszkaniami, ale akurat na mnie nie zarobią, ponieważ nie zamierzam kupować lokum.
Moje postępowanie nierzadko wywołuje uśmiech u mnie. Na przykład gdy widzę na ulicy reklamę czegoś i obok zdjęcie lub podpis, a ani jedno ani drugie nic mi nie mówi, bo po prostu nie znam osoby polecającej.
Skąd uśmiech? Z poczucia niezależności.
I jednak słaba jestem ... bardzo:-) wczoraj wysłałam zamówienie, ale tylko na byliny, te wieloletnie, ze wskazaniem na miododajne:-) chcę ulepszać naturę, a cóż może być piękniejszego od kwitnącej łąki?
UsuńOmijam reklamy, nie jestem łasa na kosmetyki, ciuchy, diety, ale znajdzie się luka w pancerzyku i wciśnie się tam na wiosnę jakiś kwiatek:-)
Mario, kupiłaś nasiona dla upiększenia ogródka, a nie jakieś żakieciki czy adidasiki, więc słabość będzie Ci wybaczona :-)
UsuńTylko nie zapomnij o zdjęciach tych kwiatuszków na blogu.
Nie lekceważyłabym RODO. Moim zdaniem, to jedyna metoda/sposób na uwrażliwienie nas na udostępnienie swoich danych. Jeśli myślicie, że to tylko zgoda na przeczytanie jakichś informacji to mylicie się. To zgoda na udostępnianie naszego profilu, całego, dodam, we wszystkich mediach, w których jesteśmy, i niekoniecznie pod tym samym nickiem.
OdpowiedzUsuńWiem, że brzmię paranoicznie, lecz tak jest - algorytmy. Mogą się mylić tj. są jeszcze nieprecyzyjne, ale to realność przemnożona przez miliony minut naszej uwagi i miliony osób. Statystyka, sprzedaż.
A jednocześnie, bez cookies nie można żyć. Dlatego RODO jest ok, ponieważ zmusza firmy do ujawniania tego, komu sprzedają nasze dane (ot, taki biznes na boku). Sprawdźcie jak ładują się Wam strony, jeśli z sekundowym opóźnieniem to jesteście "in", co oznacza że dane krążą - sprzedane do agencji/firm zajmujących się targetowaniem reklam.
To dobrze, czy źle? Nie wiem. Personalizowanie treści - czasem mi "pasi", lecz w większości przypadków - nie. Nie interesuje mnie to, co wybiera górka z krzywej Gaussa.
pzd srd:)
Odnoszę wrażenie, iż przytakujesz naszym słowom, mimo iż na początku jakbyś zajmowała odmienne stanowisko.
UsuńAleksandrze i mnie nie podoba się wymuszanie na nas zgody pod groźbą nieotworzenia się strony. Uważam, iż jest po postępowanie sprzeczne z RODO.
Gdyby te całe rodo nie było jawną kpiną z idei, a taką właśnie jest, powinniśmy mieć łatwą i prostą funkcję w przeglądarce internetowej wyłączającą cookies, oraz możliwość otwierania się wszystkich stron bez nich. Pewnie, że nierzadko więcej czasu zajęłoby nam dotarcie do potrzebnej strony i informacji, bo bez pomocy cookies, ale mielibyśmy większą anonimowość.
Nie mamy szans sprawdzić co się dzieje z informacjami o nas, bo po prostu jest za dużo stron do sprawdzenia, a nikt takiego sprawdzania nie ułatwia.
Nie mamy żadnej możliwości sprawdzenia prawdziwości informacji o postępowaniu z informacjami o nas. Wszak można tam napisać cokolwiek, czyli że nikt nigdzie nic nie udostępniał. I co dalej? Śledztwo? Do tego trzeba wiedzy i czasu, a nie mamy ani pierwszego, ani drugiego, skoro kontrolą musiałoby być objętych dziesiątki, a nierzadko i setki stron miesięcznie.
Wyświetlanie nam reklam wybranych na podstawie historii naszych internetowych wędrówek jest sprzeczne z ideą rodo, ponieważ jest wykorzystywaniem informacji zawartych w cookies (chociaż zapewne nie tylko) bez naszej zgody lub pod fikcyjną zgodą, bo wymuszoną.
Piszesz o zmuszaniu firm do informowania nas o sprzedaży danych o nas – i co dalej? Będziesz wypytywać się właścicieli wszystkich stron, które zdarzyło Ci się otworzyć? A co Ci przyjdzie z informacji komu sprzedali informacje o Tobie? Chomiku, co Ci z tego przyjdzie? Zabronisz im, nakażesz wykasowanie? I oni się posłuchają? Tak? Oj, Chomiku, Chomiku.
Pomijając już wszystkie inne argumenty, trzeba wiedzieć, że wielkie korporację są w zasadzie ponad prawem w ich traktowaniu szarego człowieczka.
Rodo w takim kształcie jak istnieje, to po prostu kolejny orsk.
To ja dołożę swojă cegiełkę, bo muszę gdzieś się uzewnętrznić ze swoim zdziwieniem. Oto kilka dni temu poniosło mnie na blog z recenzjami książkowymi. Jest tego w sieci od... i jeszcze trochę. Jakość różna. Czasem zastanawiam się, czy wydawnictwom nie jest wstyd, że egzemplarze recenzenckie trafiają do ludzi, którzy pisać nie potrafią. Ale wiadomo, biznes is biznes. Wracając do tego konkretnego bloga.Autorka pisze jako tako. Czytać się da. W tekście był jednak rażący błąd gramatyczny: ą zamiast om w końcówce celownika l. mnogiej. Znalazłam profil dzieczyny na fb i napisałam widomość prywatną. W odpowiedzi dowiedziałam się, że dziękuje, ale jej to wisi. Nie czyta tego co napisała i nie poprawia. A przecież to rodzaj pracy za wynagrodzeniem w postaci książki, a nierzadko i dodatkowych pieniędzy.
OdpowiedzUsuńAniu, od dłuższego czasu noszę się z zamiarem napisania tekstu o językowych błędach i takim podejściu do nich, jak w opisanym przez Ciebie przykładzie. Zrobienie błędu jest zrozumiałe, wybaczalne i jeszcze źle nie świadczy o człowieku. Mało wśród nas jest osób perfekcyjnie znających nasz trudny przecież język, ale okazywanie lekceważenia wtedy, gdy o błędzie się wie, jest okropne, a tak jest bardzo często.
UsuńW mojej pracy rzadko prostuję wypowiedzi kolegów ponieważ wiem, że źle to znoszą i reagują po prostu po chamsku. Kiedyś usłyszałem taką odpowiedź: Miodek nam się, k…, trafił! Nagminną reakcją jest wzruszenie ramionami i słowa „przecież i tak wiadomo o co chodzi”.
Wiesz, czasami myślę o Polakach, którzy kiedyś narażali się na represje używając naszego ojczystego języka, a teraz takie buce robią z niego świńskie pochrząkiwania.
Egzemplarze autorskie są zwykle po prostu sprzedawane, a nie wysyłane do recenzentów. Być może w przypadku książek znanych autorów jest inaczej, ale mało kto chce się zajmować rzetelnymi recenzjami dzieł takich autorów jak ja. Na stronie wydawnictwa są cztery teksty o mojej książce: dwa (wśród nich i Twój) napisane przez znajome, które o to prosiłem, dodatkowo tekścik zamieścił Janek, oraz kolega mojego syna, który książkę kupił i chciało mu się ją recenzować. Większość książek nieznanych autorów nie ma żadnej recenzji.
Na usprawiedliwienie trzeba zaznaczyć fakt znany nam obojgu, ale dalece nie wszystkim: przeczytanie książki i napisanie dobrej recenzji może zająć kilka dni. Jeśliby ktoś chciał przeliczyć ten czas na pieniądze, wyszłaby spora sumka. Dla pieniędzy nie pisze się recenzji mało znanych książek.
Krzysiek, Ania zna największą liczbę...
UsuńA, już wiem! Chodzi Ci o liczbę z dowcipu, prawda?
UsuńDla nieznających kawału opowiem go.
Otóż w podróży spotkali się Polak i Anglik, no i dla zabicia czasu rozmawiali. Anglik, matematyk z zawodu, chwalił się dokonywaniem operacji na liczbach tak wielkich, że nawet nazwy one nie mają.
– E, ja znam większe! – machnął ręką Polak.
– Niemożliwe!
– Znam.
– To powiedz.
– Od cholery i jeszcze trochę!
Ha, ha! dobre, sprzedam znajomym:-)
UsuńMożna również największą liczbę podać z dokładnością...
UsuńOd cholery i ciut, ciut..
Janku, należałby wpierw rozstrzygnąć, jak się mają względem siebie liczby „od cholery i jeszcze trochę” i „od cholery i ciut ciut”. Stoję na stanowisku, którego gotów jestem zażarcie bronić, że ta pierwsza jest większa. Wszak „trochę” może być bardzo rozciągliwe, omalże od zera do nieskończoności, a ciut to… to ciut.
UsuńLiczba może być podana z jakąś dokładnością.
UsuńOd cholery...
Od cholery i jeszcze trochę..
Od cholery, jeszcze trochę i ciut, ciut...
A jaka jest liczba nieskończenie wielka?
Liczba "od zajeb..." jest nieskończenie wielka.
UsuńWięc wniosek z tego, ze wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
OdpowiedzUsuńA Orsk jest malutką wioską, gdzie znajduje się
Rezerwat Skarpa Storczyków.
I nie tylko.
Usytuowana w Orsku, na Dolnym Śląsku Huta Miedzi „Cedynia” jest nowoczesną walcownią, która przetwarza elektrolitycznie rafinowaną miedź katodową produkowaną w HM “Głogów” i HM “Legnica” na walcówkę miedzianą i wyroby z miedzi beztlenowej o najwyższej jakości.
I jeszcze jedno.
W roku 1996 otwarto we wsi sanitarno-dyspozycyjne lądowisko, należące obecnie do przedsiębiorstwa Pol-Miedź Trans.
Oj, raczej należałoby powiedzieć, że wszystkie drogi prowadzą do przedsiębiorstw KGHM, czyli wyjaśnił się powód zamieszczenia Orska na drogowskazie: to rejon kombinatu miedziowego, i dla tych, którzy jadą do fabryk kombinatu jest ten drogowskaz. Nie zmienia to jednak stanu rzeczy: spartolono oznaczenia, wprowadzając zamieszanie i niepewność. A przecież są białe tablice kierunkowe, są i drogowskazy dla więcej niż jednej drogi, często stosowane wtedy, gdy jedną szosą prowadzą drogi różnych numerów. Po prostu oddziela się napisy poziomą kreską. Wtedy kierowcy wiedzą, że do miejscowości pod kreską dojedzie się tędy, ale one nie są przy tej drodze, a innej. Tak czy inaczej orsk, na który nikt nie reaguje.
UsuńA swoją drogą mieć setki lat temu sztaby tak czystej miedzi, jak ta z Orska, miałoby się majątek.
Czasami słowa są trwalsze od kamieni, przeżywają cywilizacje, okoliczności, nawyki, i nadal są używane w zupełnie odmienionej rzeczywistości. Oto przykład.
Kto nie ma miedzi, ten na dupie siedzi.
A propos miedzi beztlenowej powiem o innym orsku.
W firmie zatrudniony został malarz-specjalista do malowania obrazów na fasadzie. W rozmowie ze mną powiedział, że musi jeszcze przetrzeć płaszczyznę silikonem. Odpowiedziałem mu, że wtedy farba nie przywrze do podłoża. Tak jest z tymi silikonami, że minimalna ich ilość powoduje szybkie odpryskiwanie farby. Malarz roześmiał się i powiedział, że ma na myśli specjalną szmatkę usuwającą silikon.
Janku, to jest dokładnie to samo, z czym miewam kontakt obsługując program komputerowy. Silikon czy antysilikon – jaka różnica?
Faktycznie, właściwie nie ma. Jest orsk.
A ja słyszałem o innym zastosowaniu silikonu...
UsuńSkarpę Storczykową należy odwiedzić, bo jak podejrzewam, to kseroterma:-)na pewno są tam inne ciekawe rośliny.
UsuńFajnie, że dowcip się spodobał. Słowo „cholera” można zamienić, pewnie się domyślasz na jakie.
UsuńMario, nie byliśmy w Orsku, bo odległość spora, ale za to specjalnie pojechaliśmy na stok pewnej góry w Kaczawach, gdzie rok temu widzieliśmy krzaczek wawrzynka wilczełyko. Wtedy jeszcze nie kwitł. Więc pojechaliśmy tam i, uwaga, znaleźliśmy sto albo dwieście krzaczków tej roślinki, spora część jeszcze kwitła.
A znaleźliśmy te krzaczki za sprawą Krzyśkowej dociekliwości
UsuńJaka tam moja dociekliwość! Dowiedziałem się o wawrzynkach od Ciebie i dzięki Tobie je widziałem.
UsuńTeraz wawrzynki doskonale widać, bo różowy kolor od razu wpada w oko, a poza tym przy matecznej roślinie wyrasta mnóstwo nowych, bo świetnie się rozsiewa dookoła; mimo, że trujący, bardzo malowniczy, i teraz kiedy kwitnie, i potem z czerwonymi owockami; szkoda, że już przekwita:-)
OdpowiedzUsuńA rozsiewa się między innymi, dzięki ptakom.
UsuńA czerwone owoce są niezwykle malownicze.
Dlatego, ja i Krzysiek, podjęliśmy postanowienie, że odwiedzimy to miejsce jesienią.
Mario, wiadomo, że nasze widzenie zależy od oczekiwania, nastawienia i wiedzy. Szliśmy do wawrzynkowego miejsca i nie widzieliśmy wielu wawrzynków rosnących parę metrów od drogi. Nie widziałem, ponieważ nie bardzo wiedziałem jak wygląda i nie oczekiwałem spotkania, wszak dopiero u celu miały rosnąć. Teraz troszkę znam wygląd, ale nadal nie rozpoznam roślinki w zimie, bez kwiatów i liści.
UsuńWiele było malusich, takich na 15 czy 20 centymetrów wysokości, wypuściły parę dość charakterystycznych listeczków i po nich poznawałem, ale chyba za mało miały sił na kwiaty.
Mario, stało się coś wyjątkowego: po raz pierwszy dałaś się wciągnąć w rozmowę. Niedługą (na razie) ale zawsze :-)