Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 14 listopada 2014

Słońce, listopad i Góry Kaczawskie


Czterdziesta ósma wędrówka kaczawska.


Wyszedłem na szlak o zwykłej porze, przed wschodem, zmierzając z Chrośnicy na zbocza Lastka. Dziwny był cel przyjścia tutaj, w znane mi już miejsce z kilku wcześniejszych wędrówek: otóż tutaj umieściłem początek i koniec napisanego niedawno opowiadania, przychodząc tutaj chciałem spojrzeć na te miejsca inaczej – oczami bohaterów mojej historii, może nawet zobaczyć ich tutaj. Chciałem, aby zbocza tych gór stały się nie tylko moimi, ale i ich miejscami.

Las był mokry: kropelki wody wisiały na gałązkach, pnie drzew i kamienie błyszczały wilgotną czernią, trawy były siwe od rosy. Las był też kolorowy: żółcie i brązy w najróżniejszych odcieniach zdobiły buki, dęby i brzozy, a pod klonami szedłem po wielkich jak łopaty liściach. Wyścielały ziemię tak ładnym kobiercem, że miałem odruch omijania je swoimi zabłoconymi butami.

Gdy we wsi patrzyłem na masyw Leśniaka, jego mniejszy brat, Wywołaniec, wydawał się górować nad masywem; dopiero gdy wszedłem wyżej, już blisko szczytu Lastka, perspektywa przywróciła właściwe proporcje i należne miejsca dużemu Leśniakowi i małemu przy nim Wywołańcowi. Piszę o tym drobnym spostrzeżeniu, ponieważ zmiany w obrazie oglądanego świata, zmiany wywołane perspektywą, miejscem patrzenia, nieodmiennie zadziwiają mnie, zwłaszcza w górach. Nie ma jednego, ustalonego wyglądu góry czy pasma gór, a jest ich tyle, ile miejsc oglądania, bo z każdego wyglądają inaczej, co przecież powinno zadziwiać nas wobec niewątpliwej niezmienności gór. Czasami dziwię się obojętności ludzi wobec tego faktu.

Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.







Daleki Żeleźniak rozpoznać można dzięki zwichrzonej czuprynie jego wielkich drzew szczytowych, a za nim niebieściła się falująca linia masywu Lubrzy zamykająca horyzont i Góry Kaczawskie. Po godzinie poszedłem, rozgarniając liście i zapachy, na Ptasią. Miejscami spod żółtych liści klonów nie widać było drogi, szedłem po kolorowym kobiercu jesieni. Pachniało wilgocią i liśćmi, ale też wyraźna była nuta podobna do zapachu orzechów. Pachniało jeszcze coś, nie wiem co, ale pachniało ładnie. Z przyjemnością wciągałem ten bukiet zapachów w płuca, głęboko, do dna.

Chyba zamyśliłem się idąc, bo siatkę ogrodzenia stojącego w poprzek drogi zauważyłem w ostatniej chwili; gdybym nie podniósł głowy, pewnie wszedłbym w nią. Było to na zachodnim zboczu Ptasiej, w pobliżu zaczyna się strumień płynący głębokim i ciemnym wąwozem, miejsce robi wrażenie dzikością. Przedzierałem się chaszczami, wlazłem w rozlewisko, zapadałem się na miękkim, rozmokłym gruncie zasysającym buty, szedłem zsuwając się po mokrych liściach zalegających strome zbocze. Jakaś ledwie widoczna ścieżka zostawiła mnie po chwili wśród drzew, znowu wszedłem w gąszcz, wybierając kierunek według nachyleń stoków, bo słońca nie widziałem. Podobało mi się tam.

Gdy już wyszedłem na odkryte stoki Ptasiej, a miejsca te są dla mnie jednymi z najbardziej widokowych w tych górach, zmierzałem w stronę dróżki kiedyś poznanej. Droga wbiegała, pamiętam, pod kępę drzew, meandrowała między nimi i zaraz pędziła dalej łąką ku ścianie drzew pod szczytem. Niżej przy dróżce rosła brzoza, musiała być wyjątkowo ładna, skoro zapamiętałem ją i chciałem wrócić do niej. Kępę drzew i zakręt drogi znalazłem, ale brakowało mi odczuwanego wtedy uroku; miejsce to samo, ładne, ale nie tak jak wtedy. Później uznałem, że szukam minionej chwili zapominając o zwiewności i kapryśności wrażenia, o ulotności chwili, a nierzadko i o nieokreśloności przyczyn takiego, nie innego, odczuwania. Brzoza była jednak dokładnie taka jaką pamiętałem i jak wtedy patrzyłem na nią z przyjemnością. 







Gdy trzy godziny później stałem na przeciwległym zboczu doliny, na Babińcu, wyszukałem ją i idąc długim zboczem tej góry, poprzez dolinę patrzyłem na to drzewo, na moją brzozę.

Zszedłem do szosy i usiadłem – jak kiedyś –  na murku mostku przy ostatnich domach Janówka, robiąc przerwę dla wypicia herbaty. Ruszyłem już po kilku minutach, bo tam przecież czekały na mnie południowe zbocza Babińca. Świeciło słońce, było ciepło, wokół feeria kolorów jesieni, faliste linie pól, nitki miedz, ambona ukryta wśród drzew, a tuż przy mnie srebrzyście błyszcząca nitka babiego lata. Zatrzymałem się przy pierwszych drzewach lasu; po chwili, gdy ucichło wokół mnie i we mnie, usłyszałem szelest spadających liści.







Siedziałem przy drodze, na pniu zwalonej czereśni, i po prostu gapiłem się w dal. Dobrze jest tak siedzieć w słoneczny dzień gdzieś na szlaku swoich ulubionych gór, siedzieć wsłuchując się w chwilę swojego czasu.

Blisko 2 kilometry na wschód od wioski Modrzewie jest spora, bezimienna góra. U jej południowego podnóża, już poza linią lasu, na polu, jest małe wzniesienie, też bez nazwy. Kiedyś znalazłem je idąc od tamtej wioski, później dojrzałem je stojąc na zboczu Ptasiej, i dzisiaj specjalnie dla tej górki przyszedłem tutaj. Wzgórze czekało na mnie dokładnie takie, jakie je pamiętałem: po prostu urocze – samo w sobie i widokami z niego. Wróciłem i będę wracać; pomyślę też o nadaniu swojej nazwy, jak dla Dębowego Wzgórza pod Kondratowem.






Ładną drogą schodziłem ku Czernicy, a góra na wprost mnie, Czernicka Góra wznosząca się nad domami wioski, wydawała się być dużo większa niż jest naprawdę. 



Planowałem przejść masyw Kop południowymi stokami, ale okazało się to być trudne. Łąki są tam ogrodzone, poprzedzielane zagajnikami, niektóre z nich schodzą nisko w dolinę, poszedłem więc wygodną drogą szutrową. Nie wiedziałem dokąd prowadziła, na mojej mapie nie ma jej, mimo iż droga parę wiosen już liczy, a wydawnictwo chwali się coroczną aktualizacją swoich map; jak to dobrze mieć dobre o sobie mniemanie… Szedłem tą drogą zwracając uwagę na kierunek, a że prowadziła dobrze, mimo licznych swoich zakrętów, szedłem dalej z zamiarem dotarcia do niebieskiego szlaku i dalej, przez Przełęcz Chrośnicką, wrócić do wioski i samochodu.

Dziwnym zrządzeniem losu, czy raczej jego kaprysem, droga, którą się idzie, z reguły biegnie pod górę, rzadko kiedy w dół – dzisiaj też tak było. Szedłem więc i sapałem. Pomiędzy świecącymi w słońcu brązami liści buków i żółciami klonów, w dole czerwieniły się dachy domów Czernicy.



W pobliżu przełęczy odnalazłem źródło widziane już kiedyś: ze stromej skarpy tryska ze sporą siłą jasna struga wody. W źródle jest coś niosącego radość i poczucie bezpieczeństwa, przynoszącego dobry nastrój. Źródła powinny mieć swoje ołtarzyki – jak w Grecji. Chciałbym kiedyś zobaczyć nimfę wyłaniającą się ze swojego strumienia…

W lesie od razu zrobiło się chłodniej i ciemniej. Niebo jaśniało jeszcze pogodnym błękitem, bliżej zachodniego horyzontu przechodzącym w szafran, ale dołem, spomiędzy drzew, wyłaziła szarość gasząca wszystkie kolory.



Był to pierwszy z planowanych czterech dni mojego wędrowania. Trzy noclegi miałem zarezerwowane w domu Konopka w Czernicy. Stary to dom, bodajże trzystuletni, parter ma kamienny, ze sklepieniami, piętro o ścianach szachulcowych. Właścicielka, trochę roztrzepana (ale przecież ta cecha dodaje uroku kobiecie, niezależnie od jej wieku), sympatyczna, pełna energii i pomysłów, nie zrażająca się kłopotami, opowiadała mi o ruinie tego domu kilkanaście lat temu, gdy kupiła nieruchomość. Wbrew logice postanowiła dom uratować i nakładem tytanicznej pracy uratowała.

Dom z zakamarkami, małymi okienkami i niskimi powałami, z zawsze tak ładnym połączeniem kamienia, drewna i gliny. Budzące ufność potężne mury parteru i skrzypiące strome schody na piętro. Na półeczkach i parapetach stare rupiecia: szewskie kopyto (dotykałem go, widząc po raz pierwszy od swoich lat dziecinnych), żeliwne misy, samowar albo coś do niego podobnego, buteleczki zapomnianych kształtów, ceramika, kuchenne drobiazgi pamiętające jeszcze niemieckich właścicieli domu.

Na każdym kroku widać ogrom włożonej pracy i serca. Wszędzie dostrzegałem liczenie się z kosztami i chęci zostawienia jak najwięcej oryginalnych elementów domu; co prawda tu i ówdzie widziałem też nieporadność rzemieślniczą, ale całość tworzy dom wyjątkowy, dom zupełnie inny od wymuskanych pod linię i sterylnie wychromowanych mieszkań bogatych ludzi w miastach, dom, który chciałoby się pogłaskać i posłuchać jego zadowolonego mruczenia.

czwartek, 30 października 2014

O zachodzie słońca oglądanym na starym wulkanie


26 października.
Skalne rumowisko było chwiejne i śliskie, dołem porośnięte mchem, wyżej czarne. O tej porze, w pierwszej godzinie pochmurnego dnia, w lesie panował półmrok pogłębiający niesamowitość miejsca.
Szedłem pod górę uważnie stawiając stopy i podpierając się kijami, chcąc z krawędzi tego gołoborza zobaczyć pionową ścianę bazaltu popękanego w niemal idealnie równe słupy. Jednak nie proste linie tego tworu natury uczyniła na mnie największe wrażenie, a dobrze widoczna i ostra granica dwóch światów – podziemnego świata Hadesu i lasu jego kuzynki Artemidy; granica martwych i niemal wiecznych skał utworzonych setki milionów lat temu potężnymi siłami podziemnymi, i cieniutkiej, krótkotrwałej i delikatnej wierzchniej warstwie życia. Na szczytach bazaltowych słupów leżało ledwie 10 cm ziemi, rosły drzewa, trawy, leżały liście, a niżej nie było nic poza zimną i martwą skałą. Na skalnym występie siedziało drzewo, część jego korzeni bezradnie wisiało w powietrzu, część, zrobiwszy zwiady wokół, wgryzło się w szczeliny skał. Pień pochylony był nad wyrobiskiem, ale nie miałem wrażenia bliskiego upadku tego drzewa, a jego chęci zawładnięcia całą przestrzenią martwych skał w dole. Pomyślałem, że kiedyś uda się to, bo życie, mimo iż tak kruche i krótkotrwałe, trwalsze jest od kamieni.



Gdy przyjechałem do Muchowa, wioski w Chełmach, było już widno; spóźniłem się, a to przez plątającą mi godziny zmianę czasu na zimowy. Jechałem ładną trasą: z Bolkowa bocznymi dróżkami przez Pogwizdów, Jastrowiec i Nową Wieś. Ciekawe, bo widowiskowe i niosące niespodzianki, są podróże bocznymi drogami sudeckimi.
Chciałem zatoczyć krąg wokół wiosek Pomocne i Kondratów, a że blisko była góra Mszana, poszedłem tam zobaczyć stare wyrobisko bazaltu i wieżę widokową. Mało uczęszczana, ledwie widoczna, dróżka wiedzie właściwie niespotykanym poza tymi górami lasem dębowo-grabowym. Widząc sadzone przez ludzi lasy sosnowe czy świerkowe, dopiero w takich miejscach można wyobrażać sobie wygląd pierwotnych lasów; chciałbym móc oglądać je w słońcu, w maju, w deszczu, w zimie; chciałbym mieć dom wśród drzew takiego lasu.
Nigdzie nie widziałem takiej ilości grabów, jak na zboczu tej góry, grabów nierzadko okazałych; najgrubszy jaki widziałem miał 40, może 50 centymetrów średnicy, był więc okazem. Natomiast wyżej rosną też olsze i klony, a i parę jesionów zobaczyłem.
Wieża wyrasta czworobokiem na niższym, zachodnim, szczycie Mszany, ładna wieża, solidnie zrobiona, ale nie sięgająca nawet połowy wysokości drzew wokół. Do podnóża prowadzi kilka stopni wykutych w skale, wśród stojących rzędami pionowych, zębatych złomów bazaltu – niczym blanki na murach, albo zęby przedpotopowego potwora. Przez otwarty portal wiodą na górę kręcone, ciasne schody, na szczycie jest podeścik na parę ledwie osób i drzewa wokół. W szczelinie między najwyższymi cegłami rośnie krzaczek kwitnącej iglicy – jak on się tutaj znalazł?..



Tego dnia Hades przyszedł mi do głowy po raz drugi - gdy stałem przed Czartowską Skałą. Wznosi się ostrą szpicą bazaltu na kilkadziesiąt metrów ponad płaszczyznę pól wokół – nek, zastygła w bazalt magma wypełniająca komin wulkanu ziejącego niszczącym wszystko wokół ogniem. Prawdziwe wrota do podziemi, wrota piekieł, które czas, dwieście z okładem milionów lat, przeobraził w urocze wzgórze, cel niedzielnych wycieczek.













Mówi się, a mówi się słusznie, że ze szczytu ma się jeden z najładniejszych widoków nie tylko w Górach Kaczawskich, ale i w Sudetach. Widok panoramiczny i bardzo urozmaicony. Na południu widać niemal wszystkie główne masywy kaczawskie, a ponad nimi ścianę Karkonoszy ze Śnieżką. W pierwszych chwilach myliły mi się szczyty, ale gdy rozpoznałem masyw Skopca i Barańca, dalsza identyfikacja przebiegała nieźle, kłopoty miałem tylko z kaczawskim drobiazgiem; czy tamta górka to Gackowa?; a ta mało wyraźna kreska jest masztem na Rakarni? Nie wymagająca rozpoznawania była Śnieżka, pani całych Sudetów. Gorzej było ze zdjęciami, bo mój aparat nie potrafi robić zdjęć pod światło – jak i ja. Siedziałem na samym szczycie, zaparty butami o nierówności skał, mając pod nogami niemal pionową ścianę – jakbym gdzieś w Tatrach się znalazł. 



Trudno mi było zjeść i iść dalej, ale w końcu zwykła u mnie w takich chwilach myśl o czekających na mnie innych urokliwych miejscach zgoniła mnie ze szczytu. Poszedłem. Minąłem Pomocne idąc żółtym szlakiem, a gdy oglądałem się, Czartowska Skała patrzyła na mnie ponad domami wioski. Pod lasem szlak skręcał na zachód, jest tam dobrej jakości szosa, oczywiście nie zaznaczona na mojej mapie, która informuje mnie o polnej drodze. Dalej mapa też się myli i to poważnie - w przebiegu dróg. Szukałem wzgórza Ziębniak i póki trzymałem się mapy, nijak nie mogłem go znaleźć, dopiero gdy zostawiłem ją a zająłem się okolicą, wzniesienie znalazłem. Z jego południowego zbocza jest ładny widok na Kondratów i wzgórza po drugiej stronie doliny, a w przeciwną stronę na rozorany maszynami Trupień.













Z wioski prowadzi szosa na południe, w stronę wsi Rzeszówek, ale nie chciałem iść asfaltem, wybrałem więc polną drogę, która według mapy prowadzić miała równolegle do szosy, nieco na zachód od niej. Chciałem dojść do granicy lasów masywu Ościenia, i tam skręcić na wschód, w stronę Muchowa i samochodu. Początek drogi znalazłem, chociaż nie tam, gdzie pokazywała mapa, ale droga ta okazała się zwodnicza jak wiele jej koleżanek: zostawiła mnie samego na brzegu pola. Poszedłem na przełaj kierując się słońcem i okolicznymi wzgórzami, wśród których wyróżniała się Jastrzębna. Na jej zboczu widziałem urocze miejsca, które chciałbym poznać bliżej; na pamiątkę zostawiam sobie parę wyjątkowo udanych zdjęć. 



Gdy na brzegu lasu doszedłem do szosy, po jej drugiej stronie zobaczyłem kolejną górkę na moim planowanym szlaku: Kondratowskie Wzgórze – łyse wybrzuszenie na wielkiej połaci pól. 



Poszedłem ku niemu na przełaj, bo drogi nie ma tam żadnej. Z rozległego, pługami rozpłaszczonego szczytu, ładny jest widok na pół okręgu – od Jastrzębnej na zachodzie, po Czartowską Skałę na wschodzie. Bliżej, o kilometr, pole pęcznieje malutkim wzniesieniem, na którym rośnie grupka drzew; poszedłem tam nie chcąc iść drogą wzdłuż granicy lasów, bo biegnie ona stokami wzgórz, w zagłębieniu odbierającym widoki. Małe, bezimienne wzgórze zauroczyło mnie. Grupka brzóz, kilka dębów, dwa z nich spore, wokół trawa, bez chaszczy, i słońce zaplątane w dębowych gałęziach. Do zachodu było niespełna dwie godziny, do samochodu miałem godzinę drogi, postanowiłem nigdzie już nie łazić, tylko wybrać swój dąb, usiąść pod nim, o pień oprzeć plecy i przez godzinę cieszyć oczy słońcem, kolorami liści i widokami.









Na wprost mnie, odległa o 3 kilometry, stała ostro rysowana w czystym powietrzu Czartowska Skała. Piłem herbatę z sokiem malinowym i patrzyłem na górę, na liście dębu prześwietlone słońcem, na błyszczące, srebrne i drżące, nitki babiego lata nad trawami. Góra kusiła, ale i urok Dębowego Wzgórza, jak sam nazwałem to miejsce, też dopominał się mojej obecności.
Ech, zobaczyć koniec dnia z Czartowskiej! Pójdę. - zdecydowałem po paru minutach siedzenia pod dębem - Kiedy nadarzy mi się następna okazja?
Wstałem i wybierając najkrótszą drogę, wydłużonym krokiem, oglądając się na niskie już słońce, poszedłem na górę. Pod nogami szeleściły trawy, chrzęściły rżyska, raz i drugi zachlupotała woda, zamlaskało błoto, rozgarniałem szpalery krzaków lub wysokie trawy mokradeł – szedłem wprost na górę. Tempa nie zwolniłem nawet na zboczu, w efekcie na szczycie stanąłem po 30 minutach wariackiego marszu, zasapany i spocony. Brakowało pół godziny do zachodu słońca, świat wokół pełen był jeszcze światła i barw. Słońce stało nad Leśniakiem, więc kaczawskie szczyty oglądałem pod światło. Za mną, na zielonej płaszczyźnie pola, ciemniał długi i poszarpany cień skały; gdy pomachałem ręką, wydawało mi się, że odległy cień na polu zrobił to samo.





Dane mi było oglądać cały spektakl zachodu słońca z pełną paletą kolorów końca słonecznego dnia. Tylko nade mną niebo było ciemnoniebieskie, a gdy obniżałem wzrok ku zachodzącemu słońcu, zmieniało się w lazurowe, turkusowe, szmaragdowe, seledynowe, by nisko, nad ciemnymi grzbietami gór, nabrać zabarwienia szafranu i oranżu; w końcu, blisko słońca, zajaśnieć roztopionym złotem. 
 Gdy dzień się skończył i łuna zachodu malała, wysoko na niebie jaśniały oświetlone niewidocznym słońcem ślady samolotów.
Oni, z zazdrością pomyślałem o pilotach, jeszcze widzą słońce.
Bywa, że przez kilka dni moich wędrówek nie spotykam na szlaku nikogo, czasami tylko pod Skopcem lub w pobliżu Okola widuję ludzi; dzisiaj pod Skałą widziałem wiele osób, a na szosie w pobliżu stało kilka samochodów.
Zmierzchało się, gdy doszedłem do szosy, była noc, gdy usiadłem w fotelu samochodu.