120217
Wokół Chrośnickich Kop.
Trzy
tygodnie nie byłem w górach, a taka przerwa budzi we mnie tęsknotę, chociaż
jeśli wiem, że może być ugaszona, właściwie ją lubię. Odczuwanie
tęsknoty podnosi mnie we własnych oczach, utwierdza w przekonaniu o swojej wartości i
goni mnie na włóczęgę bez zwracania uwagi na niedostatki i niewygody zimowej
pogody.
Nieważne
– mówi mi tęsknota – że dzień chmurny, że śnieg przykrył resztkę kolorów
czyniąc świat czarno-białym, że po całym tygodniu marznięcia w nieogrzewanym
warsztacie, dzień spędzisz na zimnie. Idź! Zabierz mnie, swoją tęsknotę i idź,
miłe krajobrazy i nieodmiennie pociągającą dal mając wokół siebie, a w sobie
rozpogodzenie i rosnące wyciszenie.
Więc
idę zobaczyć swojskie róże i głogi, wierzby nachylające się nad strumieniem,
polną dróżkę niknącą na zakręcie, wśród drzew. Idę, by gdzieś w ładnym miejscu
usiąść na miedzy i patrzeć na dalekie szczyty pijąc gorącą herbatę. Idę patrzeć
na metamorfozy gór wokół.
Takie
jest to moje wędrowanie i gaszenie tęsknoty.
Dzisiaj
pojechałem także dla odnowienia nietypowego związku z moimi Górami Kaczawskimi.
Związku istniejącego wyłącznie w świecie fantazji, ale z tego powodu nie
tracącego na swojej sile, a nawet zyskującego niezależnością od realiów. Otóż
trzy lata temu w tych górach, a ściślej w paśmie Chrośnickich Kop, ulokowałem
początek i koniec pisanego wtedy opowiadania. Zwykle po napisaniu jakiegoś
większego tekstu trudno mi się oderwać, przez szereg tygodni wracam do niego,
czytam i ciągle coś poprawiam, a gdy w końcu uwalniam się od swoich słów, tekst
znajduje dla siebie ciche miejsce w pamięci laptopa. Pasmo Kop przecinałem
jesienią ubiegłego roku, wtedy obiecałem sobie pójść tam na cały dzień, ale
najwyraźniej na tyle uwolniłem się od opowiadania, że czas mijał, a ja
odkładałem pójście na Lastka i inne szczyty Kop. Dopiero wysłanie opowiadania
znajomemu i otrzymanie od niego bardzo precyzyjnych uwag, ponownie przybliżyło
mnie do tekstu, a poprzez niego do Chrośnickich Kop. Dzisiaj pojechałem do
Chrośnicy i cały dzień włóczyłem się po Kopach.
Zygzaki
linii na mapie są nie tyle efektem drżenia palca przesuwanego po touchpadzie,
co raczej odwzorowaniem dzisiejszej trasy będącej typowym włóczeniem się tam,
gdzie oczy, chwilowa chęć i wspomnienia akcji opowiadania poniosły. Doznałem dziwnego poplątania własnych wspomnień (wszak byłem tutaj już parę razy),
wrażeń dnia dzisiejszego i spisanej parę lat temu fantazji, która w moim
odczuciu miewa cechy historii prawdziwej. Chwilami było tak, jakby dwóch nas
było na Kopach: ja i bohater opowiadania; patrzyłem dzisiaj na góry wokół, ale
bywało, że zza moich obrazów wyzierały obrazy widziane przez niego.
Nazwy
miejsc i szczytów w tych górach bywają poplątane, nielogiczne, albo
powtarzające się. Na przykład niejedna duża góra nie ma nazwy, a ma ją wzgórek
wielkości mrowiska; są dwie góry Grodowa, dwie o nazwie Szubieniczna, Skib
naliczyłem trzy, a w paśmie Chrośnickich Kop jest góra Kopy. Wobec tego idąc na
nią, należałoby powiedzieć, że idę na Kopy w Kopach.
Jej
łagodne stoki porastają laski, zagajniczki i kępki drzew skupione razem lub
rozciągnięte wzdłuż strumienia lub uskoku, a między nimi leżą ciche, zapomniane
przez wszystkich łąki i polany; iść można cały czas odkrytymi stokami, ale
trzeba znać przejścia w ścianach drzew zagradzających dalszą drogę. Gdy byłem
tam po raz pierwszy, idąc na szczyt przedzierałem się przez gęsty młodniak i
jakieś chaszcze, więc dzisiaj postanowiłem wejść na wzgórze z drugiej strony,
od południa, pamiętając odkryte tam stoki widoczne z siodła sąsiedniej
przełęczy. Śniegu było sporo, ale stwardniały z wierzchu wytrzymywał mój
ciężar, więc szło się dobrze. Udało mi się nie zaplątać w labiryntach zarośli,
a meandrując wśród drzew, kilka razy widziałem ślad człowieka; później
zauważyłem, że szedł tamtędy ktoś, kto dobrze znał przejścia. Znowu, jak parę
już razy w podobnych okolicznościach, poczułem sympatię do człowieka
zostawiającego te ślady; nie ja jeden zadurzyłem się w tych górach.
Ładne
są tamte urozmaicone zbocza, ładne z nich widoki. Wokół stoją, jedna przy
drugiej, spore góry wyraźnie oddzielone głębokimi i wąskimi dolinami, a po
drugiej stronie największej doliny, wzdłuż której ciągnie się wioska, wznosi
się wielka, nawet majestatyczna, ściana masywu Leśniak-Okole. W miarę nabierania
wysokości wzrok sięga dalej i dalej, góry rosną, doliny pogłębiają się, a
zbocza stają się bardziej strome (miałem napisać „stromsze”, wyraz wydaje się
prawidłowy, ale brzmi niezbyt dobrze), a ze szczytu ładny widok jest na obie
strony. Na rozległych zboczach masywu Leśniaka widziałem cienkie nitki dróg
pnących się ku ścianie lasów. Patrzyłem na nie słysząc ich wołanie, w
odpowiedzi obiecałem im przyjechać wkrótce. Bliżej rozciągają się w stronę
Lastka łagodnie pofałdowane łąki, którymi tak dobrze się idzie z oczami
utkwionymi w dal; poszedłem nimi ku mojej górze.
Ledwie
kilometr od Lastka jest druga góra, Ptasia. Byłem na jej szczycie tylko raz,
dawno temu, idąc od drugiej strony, dzisiaj postanowiłem odszukać zaznaczoną na
mapie drogę łączącą obydwie góry. Jedyna znaleziona miała zupełnie inny
przebieg, a wyprowadziła mnie na odkryte zbocze już za Ptasią. Zawróciłem i
łaziłem lasami póki nie poznałem tamtejszych duktów i właściwiej drogi. Dodam,
że tam, gdzie powinna być droga zaznaczona na mapie, jest ogrodzona szkółka
leśna założona wiele lat temu, a twórcy mapy twierdzą, iż aktualizują ją
rokrocznie. Szukając drogi na górę znalazłem na zupełnym odludziu, w miejscu,
do którego nie prowadzi nawet ścieżka, ładną grupę skał; pionowa ściana
najwyższej ma 10 metrów wysokości i jest z tych, które określam jako oscypkowe
– przez podobieństwo ich struktury do tradycyjnych oscypków.
Spodobało mi się
to miejsce: las na kamienistym stoku, omszałe skały podstawy, wyżej szaroczarna
wieża skalna stercząca tam od zarania dziejów, a najbardziej podobała mi się
pustka wokół. Stąpając po zielonych kamieniach zbocza, cały czas miałem
świadomość nadzwyczaj rzadkiego bywania tutaj ludzi. Raz i drugi wspomniałem
ładne, przecież ładne skały Rudaw, ale z klepiskami wokół ubitymi tysiącami
butów ludzi tam chodzących. Kto zobaczy te kaczawskie skały, skoro nie są przy
drodze, ani nie ma ich na mapie? Niech nikt ich nie znajdzie. Będą moim
miejscem. Moim i Jasia, bohatera mojego opowiadania.
Charakterystyczny
szczyt Ptasiej – odsłonięte skały i kilka samotnych drzew – widoczny jest z
daleka i z wielu miejsc gór; dzisiaj zobaczyłem, że rosną tam jawory. Pomiędzy
nimi w dole widziałem Czernicę, a wyżej dal najdalszą, rozległy widok na pół
widnokręgu. Niestety, dzisiaj ledwie widoczny w zamglonym powietrzu.
Jak
wiele już razy w różnych miejscach moich gór, przy znalezionych skałach
poczułem satysfakcję z bycia tam, gdzie bywa bardzo mało ludzi, a także swój
związek emocjonalny z tymi miejscami Gór Kaczawskich.
Wróciłem
na moje, najbardziej moje miejsce pod szczytem Lastka, posiedziałem na pniaku
pozwalając myślom błądzić samopas, a gdy poczułem zimno wstałem i poszedłem w
dół, by okrężną drogą obejść masyw i od strony Janówka ponownie wejść na
szczytowe partie Kop. Parę razy szedłem tą drogą, ale zawsze od przeciwnej
strony, no i w rezultacie nie od razu, gapa, znalazłem przejście przez jęzor
lasu porastającego głęboki jar ze strumieniem płynącym dnem – ładne miejsce,
którego dzikość chętnie oglądam ilekroć tam jestem. Stoki za jarem są zupełnie
inne: jasne, pogodne, szerokie, przyjazne, z dalekimi widokami, najbardziej
kaczawskie z kaczawskich.
Przynajmniej
dwa razy widziałem miejsca nazywane przez ornitologów kuźnią dzięcioła. Otóż
ten ptak, zmyślne zwierzę, szuka takiego miejsca na drzewie, w którym może
unieruchomić szyszkę dla jej rozdziobania i wydobycia nasion; może to być, na
przykład, odpowiednie rozwidlenie gałęzi albo szpara w konarze, niekoniecznie
na drzewie iglastym. Działającej kuźni nie widziałem, ale odpady z niej owszem:
resztki, czasami w znacznych ilościach, szyszek leżących na ziemi. Drobiazg,
powie ktoś, i będzie mieć rację, tyle że dostrzeżenie kuźni – a wcześniej nie
dostrzegałem takich miejsc, albo nie zwracałem na nie uwagi – jest elementem
wzbogacającym moje widzenie świata, jest kolejnym potwierdzeniem arcyważnej
prawdy: wiedza pozwala zobaczyć świat pełniej, widzieć go bogatszym, ciekawszym
i piękniejszym. Nadto każde takie miejsce budziło moją myśl o znajomym, który
powiedział mi o tym zwyczaju dzięciołów.
Synoptycy
obiecali niewielkie zachmurzenie rano, całe popołudnie słoneczne. Prawie
trafili ze swoją prognozą: było chmurno i mglisto niemal cały dzień, a słońce
zaświeciło dopiero na godzinę przed zachodem, gdy wracając, schodziłem ku
Przełęczy Chrośnickiej. Zdążyłem tylko zrobić parę zdjęć rozświetlonym śniegom
i wyładniałym górom.
Idąc
od przełęczy do wioski, zboczyłem jeszcze na stok Kopy; w pobliżu ściany lasu i
skał Skaliska rośnie wiekowa wierzba, moja przyjaciółka. Chciałem się z nią
przywitać i zrobić jej sesję zdjęciową, co oboje lubimy; na tle bladej zorzy
zachodu prezentowała się ładnie, ale jej urodę tylko ja widziałem, aparat nie.
Schowałem go do kieszeni, dotknąłem pnia drzewa i poszedłem w dół, do wioski.