040218
Z Komarna w
Górach Kaczawskich: Przełęcz Komarnicka, Ziemski Kopczyk, górne
Komarno, Ogier, Kobyła, Źróbek, Przełęcz Widok, powrót do
wioski niebieskim szlakiem.
Odwiedzone
miejsca i góry są mi dobrze znane, byłem tam kilka razy, ale
chętnie przystałem na propozycję Janka, ponieważ trasa jest jedną
z najładniejszych w moich górach. Nadto jest łatwa i na niemal
całej swojej długości prowadząca odkrytymi zboczami lub
grzbietami, a często zmieniające się widoki są po prostu piękne.
Zwłaszcza w taki dzień, jak dzisiejszy – słoneczny, bezwietrzny,
z niewielką ilością świeżego śniegu i niebem tak głęboko
błękitnym, jak tylko w zimie się zdarza.
Najkorzystniej
zaparkować samochód na końcu wioski Komarno, wtedy jest się
wysoko, blisko górskich grzbietów, i w kwadrans można dojść w
miejsce idealne do oglądania wschodu słońca.
Tylko trzeba
dojechać. Wioskowa uliczka jest wąska, kręta i bardzo stroma;
między pierwszymi a ostatnimi domami wioski jest ponad dwieście
metrów różnicy wysokości. Parę lat temu jechałem tamtędy po
świeżym śniegu, samochód ledwie się wtoczył na górę, dzisiaj
nie dał rady. Mimo ostrożnego dawkowania gazu koła raz i drugi
straciły przyczepność i opel stanął. Na szczęście hamulce
utrzymały pojazd i mogłem zjechać nieco niżej, na szersze
pobocze. Przyznam, że gdy już zgasiłem silnik, ręce mi drżały.
Wieczorem asfalt ulicy był czarny, więc ze zjazdem nie było
kłopotów.
Pod
pierwszym szczytem byliśmy krótko po wschodzie słońca, a widoki
stamtąd
są na obie strony grzbietu, niemal panoramiczne. Niskie, jasne
światło, świeży śnieg, kontury dalekich i coraz dalszych
szczytów, a wokół nas świetlistość i radość wchodząca w nas
z czystym, rześkim powietrzem. Kiedyś będąc tam w chmurny dzień
zamarzyłem o posiedzeniu na brzegu drogi biegnącej
opodal w ciepły i
słoneczny dzień; w rok czy dwa lata później udało mi marzenie
spełnić; to były dobre chwile. Są
częścią mozaiki wspomnień tworzących mój własny obraz tej góry
i jej okolic.
Wolną
była dzisiejsza wędrówka, często przerywaliśmy
ją patrzeniem w dal,
pstrykaniem zdjęć i okrzykami radości. W tym celował Janek,
kierując lustrzankę wszędzie tam, gdzie słońce namalowało coś
ładnego i wykrzykując swoje oszołomienie widokami. W powietrzu
wisiała delikatna mgiełka, jak to nierzadko się zdarza przy słońcu
po mroźnej nocy, więc
na dalekim horyzoncie,
tam, gdzie Karkonosze i Izery, widoczność się zmieniała. Bywało,
że w ciągu minuty odsłaniały się górskie pasma, by niewiele
później ukryć się za zwiewnym woalem. Falista linia grzbietów
karkonoskich biegnie dość wysoko na niebie o ile są widoczne, więc
gdy zza mgiełki wyłoniły się zaśnieżone, oświetlone słońcem,
Śnieżne Kotły – i
tylko one – wydawały
się wisieć na niebie bez połączenia z ziemią. Widok tych
ogromnych formacji skalnych pojawiających się niespodziewanie
zdumiewał;
zatrzymywaliśmy się i w podziwie
patrzyliśmy.
Szliśmy
tak, jakbyśmy się umówili nie dojść. Celem, czy raczej punktem
zwrotnym naszej drogi, była Przełęcz Widok, ale widoki mieliśmy
przez prawie cały czas. Gdzie się śpieszyć?
Bez słów
i umawiania się uznaliśmy, że nieważne gdzie dojdziemy, śpieszyć
się nie będziemy, skoro każdy zakręt drogi, każdy wzgórek,
odsłaniał inne widoki.
Nie cel, a
droga jest ważna.
Później
uświadomiłem sobie oczywistość tej sentencji – bardzo życiowej,
odległej od wszelkiego filozofowania.
Do
celu można nie dojść, może nie spełnić oczekiwań a nawet
rozczarować, albo dać krótkotrwałą satysfakcję i poczucie
niespełnienia. Do celu wiedzie droga, czasami długa, zajmująca
wiele naszego czasu, trudno więc uznawać ten czas za poczekalnię
naszych nadziei, ponieważ tym samym wyjmujemy go z naszego życia.
Prawdziwie nasz czas to nawet nie tyle cel, co
właśnie droga.
Oczywiście
łatwo o takie wartościowanie gdy idzie się grzbietami kaczawskich
wzgórz, dal i miłego
kolegę mając za towarzyszy, ale wcale nie trudniej gdy idzie się
lasem ku odległemu szczytowi góry. Czy
trudniej poza świątecznym czasem wędrówek? Trudniej.
Bywają okresy, gdy muszę od nowa uświadamiać sobie fakt
najoczywistszy: że
każdy dzień, także ten koślawy, jest mój, cenny i nie do
powtórzenia. Na szczęście efekty dostrzegam.
Prace te traktuję jako powinność należną sobie samemu i swojemu
życiu, nie chcąc zostać u celu z pustymi rękoma.
Janku,
Tobie dedykuję te myśli.
O
przewodnictwie w moim wykonaniu:
Jęzor
lasu schodzi nisko zboczem Trzmielowej Doliny, łatwiejsze i szybsze
od jego obejścia jest przejście lasem, co robiłem kilka już razy.
Pewnie wszedłem w las, a na rozstaju zatrzymałem się, bezradnie
patrząc na trzy wąsko rozchodzące się drogi. Którą szedłem
ostatnio? Nie pamiętając wybrałem trochę po omacku, poszliśmy i
wyszliśmy dobrze, ale niezupełnie tam, gdzie planowałem. W sumie
drobiazg, ale dość charakterystyczny dla mojego zapominalstwa.
Dla równowagi i sprawiedliwości wspomnę
te miejsca i przejścia, na które trafiałem jakbym był u siebie na
podwórzu. Byłem u siebie. Będąc w tych górach, jestem coraz
bardziej u siebie.
Na
stoku Ogiera rośnie kępa brzóz i różany krzew – miejsce
wybrane przeze mnie na spotkanie dwojga bohaterów napisanego
opowiadania, więc moje, podwójnie moje miejsce; zawsze
je odwiedzam będąc w pobliżu, a bywa wtedy, że fantazja miesza mi
się z rzeczywistością.
Nieco
dalej rośnie kępa starych, pokrzywionych czereśni, drzew
pamiętanych z powodu oglądanego kiedyś ich kwitnienia i widoków –
Karkonoszy z jednej strony, i najpiękniejszej doliny kaczawskiej z
drugiej. Pamiętam chwilę mojego zapatrzenia na odległe góry i
zwieszające się nade mną ukwiecone gałęzie. Dzisiaj do brzóz i
czereśni dodałem najładniejszy, najkształtniejszy i wielki głóg
rosnący w pobliżu tamtych drzew. Drobiazgi, prawda? Owszem, ale
wszak z nich właśnie składają się nasze obrazy, o nie
zaczepia się pamięć przywołując wspomnienia,
a z nimi to, co najcenniejsze:
dawne wrażenia
splatające się z
chwilą bieżącą.
Drogi
przyprószone świeżym śniegiem, a na nim iskry zapalane słońcem,
daleka mgiełka rozjaśniona światłem, szczyty wzgórz coraz
dalszych i coraz mniej widocznych, błękitniejących na tle błękitu,
brzozowe zagajniki i znowu pijane przestrzenią dróżki, kilka
rosłych świerków rozchylających ramiona niczym tancerka swoją
suknię, i stok Trzmielowej Doliny wybiegającej spod konarów lipy
rosnącej na brzegu lasu.
Po drugiej
stronie doliny widzieliśmy Gackową, górę znaną mi i opisywaną;
miałem chęć zabrać tam Janka, ale czasu mieliśmy za mało.
Patrząc na jej niezalesiony stok, a widzieliśmy go z odległości
trzech kilometrów, pokazywałem koledze drogę pod lasem wysadzaną
bukami i samotne świerki rosnące na łące pod szczytem; nawet z
tej odległości były ładne i obaj mieliśmy chęć zobaczyć je z
bliska.
A dalej,
dużo dalej, na stoku rudawskiej góry Jastrzębia Turnia, którą
niedawno oglądaliśmy stojąc pod nią i zadzierając głowy;
jeszcze dalej i wyżej kropka budynku na grani Śnieżnych Kotłów,
majestatycznych nawet z kilkunastokilometrowej odległości.
Nieznanymi drogami skojarzeń wspomniałem jesienny wyjazd na
Roztocze sprzed dwudziestu lat i chwilę słuchania koncertu
skrzypcowego Brahmsa na szczycie wzgórza. Jakby w odpowiedzi przez
moment wplotły się w moje myśli najcudniejsze dźwięki skrzypiec
z koncertu Beethovena.
Ta chwila
wydała mi się symboliczna: dwadzieścia lat włóczenia się po
polach, lasach i górach spięte dźwiękami czarodziejskich
skrzypiec.
Dzień
wykorzystaliśmy cały, do samochodu schodząc już po zachodzie.
Minął stanowczo zbyt szybko, ale wierzę, że kiedyś nauczę się
zaklęcia zatrzymującego dobry czas.
Te zdjęcia przysłał mi Janek.
Trzmielowa Dolina i Wysoczka. Dla Chomika strzałką zaznaczyłem Lipową Dolinkę. W głębi widać niebieskie od odległości Sokoliki, a jeszcze dalej majaczą Karkonosze.