Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 7 marca 2018

Słońce, przestrzenie i wawrzynek

040318
Pogórze Kaczawskie: Gorzanowice, wzgórze Młyniczna, Pogwizdów, wzgórze Szubieniczna, Bogaczowice, Jastrowiec, Grudno, zbocza Wysokiej, Sześć Domków, Gorzanowice.

Janek niedawno wyzdrowiał, niektóre szlaki w wysokich partiach Karkonoszy są zamknięte, więc nasz plan wejścia na karkonoską wierzchowinę odłożyliśmy na jesień; gdzież więc jechać, jeśli nie w moje góry?
Gdzie konkretnie? – oglądałem mapę szukając mniej znanych otwartych przestrzeni, i udało mi się ułożyć trasę w połowie nieznaną mi, co uznałem na sukces poszukiwań i dowód istnienia wielu jeszcze miejsc do poznania.
Może najpierw wspomnę przygodę z dojazdem. Z Leszna wyjechałem nocą, jak zawsze, i po dwudziestu może minutach jazdy spojrzałem na zegarek: była 4.50. Do Legnicy miałem jeszcze ponad godzinę jazdy, a z Jankiem umówiłem się na godzinę 5.15. Skoro zegar pokazuje prawie piątą, to… może się zepsuł, może zmienił się mu czas na letni? – myślałem przez chwilę, nim uświadomiłem sobie oczywistą prawdę: źle policzyłem czas i w rezultacie nastawiłem budzik o całą godzinę za późno. Zatrzymałem się, napisałem smsa do Janka i po wysłaniu ostro ruszyłem. We wsi Gorzanowice pod Bolkowem byliśmy tuż po wschodzie słońca i o 6.45 ruszyliśmy w drogę. Janek taktownie nie burczał na mnie za spóźnienie.
Ranek, jak i cały dzień, był słoneczny, temperatura wynosiła minus 12 stopni, ale szybko się podnosiła i już około dziesiątej zbliżyła się do zera. Szliśmy na przełaj, ponieważ polne drogi biegły w poprzek naszego kierunku, ale szło się wygodnie – mrozy skuły wyrównaną ziemię pól. Wzrok leciał daleko, po wyraźnie widoczny długi łańcuch wzgórz Chełmy, a za nami, na południowym krańcu widnokręgu, jaśniały w słońcu śniegi na Śnieżce.
Na pierwszym wzgórzu, Młynicznej, już byłem, ale rozległe przestrzenie za nią były dla mnie ziemią nieznaną. Od razu powiem, że ładną ziemią, zwłaszcza w tak piękny ranek jak dzisiejszy. Gdy słońce było jeszcze nisko, towarzyszyły nam długie cienie, nawet ponadstumetrowe, a takie rzadko można zobaczyć i raczej tylko w górach o łagodnych, równych stokach. Ciekawe doświadczenie: w odległości dziesiątków metrów zobaczyć na zboczu cień poruszanej ręki. 




Wspomniałem chwilę ze szlaku w Tatrach: byłem wysoko i tam świeciło słońce, ale głęboka dolina między szczytami zalana była mleczną mgłą, na której widziałem swój wielki cień. Kiedyś kolega przysłał mi zdjęcie z zimowego wyjścia w Tatry, jego wielki cień obwiedziony był aureolą, mimo iż wcale świętym nie jest. To zjawisko ma swoją nazwę, a zdarza się bardzo rzadko. Mnie nie dane było zobaczyć swojej aureoli; chyba też nie jestem świętym...
Schodziliśmy do wioski długimi, pofałdowanymi stokami, mijając śródpolne kępy głogów lub róż, ocienione drzewami uskoki lub zagłębienia po starych wyrobiskach, przekraczając strumyki. Raz i drugi szliśmy chwilę przygodnie poznanymi drogami, ale one szybko nas zostawiały pędząc w swoje strony. 



W paru miejscach widziałem ogłowione wierzby, widok klasycznie nasz, jednoznacznie kojarzący się z polską wsią. Przy okazji powiem, że ucinanie konarów nie skraca życia wierzbie, a je wydłuża, chociaż nie wiem, czy drzewo uznałoby, gdyby było do tego zdolne, obcięcie konarów za geriatryczną przysługę. Stare, grube pnie wierzb są mało wytrzymałe na złamania, a drzewa te wykształcają grubaśne, więc i ciężkie, konary; gdy te się łamią, rozczepiają pień i drzewo umiera. (Co prawda na pół spróchniała, leżąca już na ziemi wierzba iwa potrafi wypuścić jeszcze las nowych pędów). Gdy obetnie się konary wierzbie białej lub kruchej, a właśnie te dwa gatunki są zwykle ogławiane, szybko wyrastają nowe pędy i drzewo żyje nadal, uodpornione na przewrócenie. Czasami widuję stare, bardzo grube pnie wierzb ogławianych wiele razy. Ich „głowa” staje się wielka, pełno na niej resztek obciętych gałęzi i nowych pędów tworzących razem skomplikowany gąszcz, a w pniu tworzą się dziuple; labirynt ten staje się domem wielu ptaków i nie tylko.

Na mapie zakreśliłem krąg naszej trasy tak niefrasobliwie, że musiałem zrezygnować z lubianego zajęcia na kaczawskich wędrówkach – z myszkowania wokół szlaku; wrócę tam niebawem, by lepiej poznać tę ładną okolicę.
Przecięliśmy pierwszą wioskę, a za nią urządziliśmy piknik na skraju drogi, w sąsiedztwie dwóch uroczych brzóz płaczących.


 Siedzieliśmy na brzegu przydrożnego rowu, Janek dokarmiał mnie pieczonym kurczakiem, co stało się już tradycją naszych wspólnych wyjazdów, słońce świeciło, było ciepło, okolica ładna, a górą, pod niebem pięknie błękitnym, krążyły dwie pary kruków – mieliśmy więc wszystko, co można było wymarzyć sobie na czas wędrówki.
Wokół wsi Pogwizdów i Jastrowiec rozpościera się rozległa równina; na jej wschodnim skraju wznosi się niewielkie wzgórze Szubieniczna, wbrew nazwie ładne i widokowe. Wśród drzew na szczycie stoi drewniany, podmurowany domek. Wygląda na opuszczony, i właściwie taki jest, ponieważ jest jednym z bardzo nielicznych w Sudetach ogólnie dostępnym schronem. W środku jest kamienny piec, ławy i stoły, jest też pięterko mogące pomieścić kilka mat. Domkowi życzę szczęścia do przygodnych użytkowników.
Na mojej mapie Chełmów, a jest to rozległe i zalesione pasmo wzgórz na kaczawskim pogórzu, zaznaczonych jest wiele drzew pomnikowych rozmiarów. Parę już razy przy różnych okazjach szukałem ich, ale nigdy nie udało mi się znaleźć zaznaczonych, chociaż zawsze jakieś okazałe drzewa znajdowałem.
Mam się za racjonalistę zawsze szukającego naukowych wytłumaczeń dziwnych a nieznanych zjawisk (co w niczym nie umniejsza zdolności dostrzegania ich urody), jednakże skłonny jestem uznać istnienie jakiejś tajemnej emanacji drzew, którą ludzki organizm jest w stanie odbierać. Nie potrafię opisać tego odbioru, jest zbyt ulotny i niejednoznaczny, ale jest i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to niejasne wrażenie obcowania z niepojętym dla ludzi życiem. Gdy włączy mi się program racjonalizmu mówię sobie, że wrażenie powstaje we mnie, idzie ku drzewu, żywemu organizmowi który robi na mnie wrażenie swoją wielkością, i odbite wraca.
Wrócę jeszcze do nazwy wzgórz, dość dziwnej w naszym języku. Otóż etymologicznie znaczy tyle co wzgórza w języku niemieckim. Po prostu spolszczyliśmy niemiecką ich nazwę.
Ponieważ byliśmy blisko zbocza, na którym miały rosnąć wyróżniające się świerki i wznosić się skały wychodne, zaciągnąłem tam Janka. Na mapie miejsce nosi nazwę Bogaczowice. Świerków nie znaleźliśmy, ale grupę ładnych sosen i skały owszem. Sosny w słoneczny dzień wyglądają ładnie i ciepło; ich miodowa kora oświetlona słońcem ma dla mnie wyjątkowy urok, jest jednym z symboli lata, a nadto drzewa te bardzo malowniczo wykrzywiają swoje korony na wietrze. Na Lubelszczyźnie, w sztucznie sadzonych lasach, sosny wydają się pospolite, ale tutaj, w Sudetach, gdzie jest ich niewiele, przyciągają wzrok i budzą ciepłe wspomnienia.
Skały okazały się spore, rozczłonkowane, z malowniczymi drzewami wiszącymi na krawędziach, pełne wystających półek i stromych żlebów między dziesięciometrowymi pionowymi ścianami. Jednym z nich schodziliśmy, co wobec stromizny i drobnych luźnych kamieni nie było szybkie ani łatwe, zwłaszcza dla dwóch dziadków. 




 
Ślady wyraźnie wskazywały na wjeżdżanie na górę motocyklami. Przez kilka lat jeździłem turystycznym motocyklem, więc znam tego rodzaju środek lokomocji, jednak czymś zupełnie innym jest jazda szosą, a innym tutaj, gdzie przy nachyleniu 45 stopni nieopatrzny ruch manetką gazu może oderwać przednie koło od podłoża…
Cóż, testosteron.
U podnóża płynie klasycznymi meandrami spory strumień, Nysa Mała. Wracając na równinę, przechodziliśmy rzeczkę po zwalonych pniach, nie mając odwagi wypróbować wytrzymałości lodu. W paru miejscach widzieliśmy podcięte przez bobry drzewa, ale bez żeremi. Gdzie one mieszkają?
W Grudnie byłem raz, kilka lat temu, i trochę już zapomniałem, jak tam jest ładnie. 



Wrócę i przypomnę sobie okoliczne ścieżki, zwłaszcza, że dzisiaj nieco się zaplątałem w lesie na stoku Wysokiej. Kierunek marszu utrzymałem dobry, ale nie znalazłem najwygodniejszego przejścia na drugą stronę lasu. Co prawda mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo oto z lasu wyszliśmy w pobliżu starej kopalni wapieni w masywie góry Wapniki, a wtedy Janek, widząc zarys budowli między drzewami, powiedział o widzianym gdzieś tutaj wawrzynku wilczełyko.
Przysiągłbym, że wspomniawszy jedną ze swoich ulubionych roślinek, mój towarzysz nabrał wigoru, co potwierdzała jego decyzja pójścia w las dla odszukania wawrzynka. Poszedłem za nim.
Znaleźliśmy ruinę solidnego, dużego domu i szereg dawnych wyrobisk, teraz już zawładniętych przez las. Największe wyrobisko zarośnięte jest świerkami, wchodzi się pod nie i jednocześnie w głąb zbocza niemal jak do jaskini. Gdy stałem na dnie, z trzech stron otoczony skalnymi ścianami, w głębokim półmroku, trudno było mi uwierzyć, że sto metrów dalej jest otwarta przestrzeń pól i świeci słońce.
Mieliśmy już wracać, gdy usłyszałem wołanie. Podszedłem i nim obejrzałem pokazywany mi krzaczek, spojrzałem na Janka. Był przejęty i radosny.
Ludzie szukają skarbów ukrytych w ziemi (a w tych górach widziałem już paru takich poszukiwaczy), pasjonują się super samochodami lub kopaniem piłki, potrafią z ukontentowaniem wpatrywać się w zdobyty znaczek pocztowy, a Janek szuka rzadkich roślin i motyli.
Z biegiem czasu coraz wyżej cenię pasję poznawania dzieł natury i ich kontemplację.
Mój towarzysz ma szlachetne zainteresowania.
Roślinkę minąłbym nie zwróciwszy na nią uwagi, ale gdy się nad nią nachyliłem, zobaczyłem ładne wykluwanie się ciemnego różu z pąków.
Miejsce zapamiętaliśmy i obiecaliśmy sobie wrócić za dwa tygodnie. Wawrzynek powinien już kwitnąć.


czwartek, 1 marca 2018

O szybkim upływie dobrego czasu

250218



Pogórze Izerskie: z wioski Gierczyn przez Radoszków w stronę góry Tłoczyna. Przejście Ciemnym Wądołem do Skrzyżowania Pod Jodłą, południowy szczyt Tłoczyny, gołoborze, ścieżkami wokół Jelenich Skał, powrót via Radoszków i przełęcz między Blizborem a Stożkiem. Spotkanie z Pierwszą Damą i jej mężem.



Za bardzo mam ograniczone możliwości wyjazdów na wędrówki, żeby rezygnować z powodu mrozu czy deszczu, więc i dzisiaj, w wyjątkowo mroźną noc, pojechałem. Wyjazdem tym wyrównałem rekord sprzed kilku lat, gdy szwendałem się po moich górach przy kilkunastostopniowym mrozie. Od razu powiem, że nie marzłem, a nawet chwilami, zwłaszcza na podejściach, było mi za ciepło, ale przez pierwsze godziny dłonie marzły mi i to bardzo. Gdy wysiadłem z samochodu, mroźny wiatr przytkał mi oddech, a uszy zaprotestowały. Założyłem kominiarkę, kije wziąłem pod pachę i z dłońmi zaciśniętymi w pięści okrytymi dwiema parami rękawic poszedłem na drugą stronę pobliskiej przełęczy, skąd rozpościera się piękny widok na wschód. Piękny nie tylko z powodu rozległości: horyzont odległy o wiele kilometrów zamknięty jest Górami Kaczawskimi. Cały dzień był słoneczny, jednak wschodnie niebo o świcie było przymglone i zachmurzone. Cóż, w zimie różana Eos nie pojawia się często, ale przecież znam ją i wiem, że ona chce, aby jej pojawienie się było dla mnie wydarzeniem, chwilą olśnienia, i dlatego woli rzadziej się pokazywać. Będę na nią czekać.

Szedłem słuchając podwójnego skrzypienia śniegu – pod butami i grotami kijów; szedłem patrząc na zmieniające się kolory śniegu – od ciepłej bieli lekko zabarwionej słoneczną żółcią, do zimnej z odcieniem niebieskim; szedłem patrząc na drżące i migotliwie świecące śnieżne drobinki wirujące w powietrzu.

Idąc wygodną drogą leśników biegnącą podnóżem Tłoczny doszedłem do dwóch mostków nad sąsiednimi strugami, tam zaczyna się Ciemny Wądół – kamienisty, zalesiony, trudno dostępny jar, czy raczej wąska dolina, dnem której płynie Mrożynka, strumień, którego urodę miałem okazję podziwiać rok temu. Lubię takie trudno dostępne, dzikie miejsca, a że nieco dalej miały być ukryte w lesie zabytkowe ruiny świątyni… Nie od razu poszedłem: robiłem zwiady zanurzając się w las i wypatrując ścieżki prowadzącej samym dnem, ale nie znalazłszy, poszedłem szeroką co prawda drogą, ale biegnącą zboczem. W jednym tylko miejscu udało mi się zejść na same dno, ale przejście kilkunastu metrów zajęło parę minut, a to z powodu stert ściętych choinek leżących nad strumieniem i tworzących zapory naprawdę trudne do przejście.


 A szkoda, bo wędrówka wzdłuż brzegu miałaby pociągający urok. Nieco wyżej droga ostro skręcała, ale zgodnie z mapą prosto ku ruinom wieść powinna boczna dróżka. Była. Bardziej przypominała wyschnięte łożysko górskiego potoku, ale była. Tyle że z każdym krokiem było jej coraz mniej, a po stu metrach stałem w gęstym lesie świerkowym nie widząc nawet jej śladu.


Obok szemrał pod lodem strumyczek – jedyny dźwięk z cichym lesie ściśniętym mrozem. Wracać? Klucząc między drzewami dało się iść, sprawdziłem mapę, ruiny powinny być już bliskie… Poszedłem, ale pozostałości starej świątyni nie znalazłem. Starałem się utrzymywać kierunek, ale spodziewaną poprzeczną drogę wypatrzyłem gdy zacząłem już odczuwać niepokój.

Tłoczyna, podobnie jak sąsiedni Dłużec, jest pokaźną, rozłożystą, zalesioną górą. Obie wydają się większe niż są w istocie będąc ostatnimi górami – dalej rozciąga się pogórze z niewielkimi pagórkami, polami i łąkami. Pogórze Izerskie podobne jest do moich gór, natomiast Izery w moich oczach znacznie się różnią. Góry Kaczawskie są bardziej rozczłonkowane, a największe masywy leśne przejdzie się w dwie czy trzy godziny, natomiast lasami izerskimi można iść cały dzień i nie dotrze się do ich granic.

Szeroko rozsiadłe góry daleko wypuszczają swoje zalesione stoki – jakby broniły dostępu, i tak w istocie jest, ponieważ zapuszczenie się w izerskie lasy bez ich znajomości i bez mapy może skutkować znacznym opóźnieniem powrotu do domu. Czuję przed tymi lasami nieco respektu.

Po chwili marszu szutrową drogą doszedłem do Wolframowego Źródła, miejsca mającego bogatą historię sięgającą pogańskich czasów. Nieco dalej są rozstaje, którym nie Hekate, a jodła patronowała. Wieść głosi, że była imponującym okazem o kilkumetrowym obwodzie, ale już lata temu skończyła żywot i jedynie w nazwie miejsca jest żywa: Skrzyżowanie Pod Jodłą – kolejny dowód na wielką trwałość słów.

Pół godziny później kręciłem się po szczycie Tłoczyny szukając skał, które według mapy powinny tam być, ale nie widziałem ich. Jeśli jestem we właściwym miejscu – myślałem patrząc na mapę -- to idąc na południowy wschód po stu metrach powinienem wyjść na skalne rumowisko gołoborza. Poszedłem i po chwili stanąłem w pięknym miejscu, odruchowo szepcząc modlitwę Gołubiewa:

– Ziemio miła, jakżeś piękna i wielka!

Wzrok, niczym nie więziony, biegnąc nad niezliczonymi wzgórzami, polami i wioskami, sięgnął hen, po horyzont odległy o 20 i więcej kilometrów. Bliżej i niżej, na zadziwiająco rozległej przestrzeni pól, widziałem liczne skupiska domków wielkości kostki do gry i kościelną wieżę wielkości kciuka mojej wnuczki.

Spod nóg spływała po stoku łacha rumoszu, a jest to widok warty zobaczenia, chociażby z powodu rzadkości występowania takiej formacji skalnej.

Jeśli z macierzystej skały odpadną skalne okruchy, staczają się po zboczu i zalegają niżej, tam, gdzie mogło już być trochę ziemi i życia. Wtedy dość szybko zarastają roślinnością, wrastają w ziemię. Gołoborze inaczej jest budowane: rumosz skalny leży tam, gdzie powstał albo w niewielkiej odległości (geologowie lubujący się w tajemniczych nazwach mówią o skałach lekko redeponowanych, czyli po polsku niewiele przesuniętych), jest po prostu skruszoną, głównie wodą i mrozem, skałą górskiego kamiennego zbocza. Żeby powstało, mało jest zwykłych, jakie i obecnie zachodzą, procesów niszczących skalne masywy; uznaje się, że powstały w epoce lodowcowej, a więc wtedy, gdy ludziom lodówki nie były potrzebne. Pod rumoszem nie ma ziemi ani nawet piasków, jest tylko skała, na której rosnąć mogą porosty, co tłumaczy nazwę miejsca: gołe od boru. Takie jest faktycznie, ale na obrzeżach widziałem ślady uporczywej walki między martwotą skał, a drzewami próbującymi osiedlić się na nich. Sterczą tam liczne kikuty uschniętych niedużych drzew, które po kilku czy kilkunastu latach mordęgi dawały za wygraną. Jednak bliżej granicy lasu widać, że ich ofiara nie poszła na marne: stopniowo, powoli, w głębokich szczelinach między skałami widać zbieranie się resztek obumarłych roślin: próchno, liście, igliwie – materiał, z którego Natura mozolnie buduje żyzną warstwę ziemi, na której coraz śmielej osiedlają się kolejne pokolenia leśnych zdobywców. Z drugiej strony góry szedłem rumowiskiem, które kiedyś mogło być gołoborzem: pomiędzy drzewami sterczą czasami nagie, ale częściej zielone od mchów skały, a proces ich wrastania w ziemię, jak to się popularnie mówi, czyli tworzenia się życiodajnej gleby między nimi albo i na nich, jest już zaawansowany.




Skały i góry nie są wieczne. Wieczne są ich metamorfozy.

Gołoborze jest dzikim, martwym i pięknym miejscem. Jego przejście jest trudne, wymaga uwagi i rozwagi, ponieważ idealnie nadaje się na połamanie nóg albo chociaż zębów, jednak budowanie na nich stalowych kładek aby turyści w klapkach mogli po nich przejść (i przez barierkę rzucić pustą butelkę) nie podoba mi się, a zdjęcie takiej budowli widziałem w internecie. Na gołoborza najlepiej popatrzeć z ich skraju, a nie łazić po nich.

W kilka godzin później poznałem przyczynę nieznalezienia szczytowych skał: na mojej mapie znak skał postawiony jest na drugim szczycie góry, odległym o paręset metrów. Odszukałbym go wiedząc o błędzie na mapie, ale nic to: mam powód do następnych odwiedzin tej góry.

Gołoborze dzieli od Jelenich Skał kilometr, drogi ani ścieżki tam nie ma, las mi nieznany, ale wszak słońce wskazuje kierunek, a i ukształtowanie terenu sporo podpowiada. Ustawiłem się odpowiednio do słońca i bez problemu skały te znalazłem.







Na szczycie wyższej stałem długo, ile mróz mi pozwolił, ponieważ i z niej widok jest ładny, a szczególne wrażenie robi stojący vis vis Dłużec. Miałem dwie chwile satysfakcji: idąc w stronę skał zobaczyłem między drzewami zarys tej góry i rozpoznałem ją od razu, a widząc ze skały rąbek dalszego szczytu, rozpoznałem w nim inną górę.  

Na skale, obok pordzewiałego żelastwa, pozostałości po barierce, rośnie brzoza. Jest grubości dwóch palców i wysokości dwóch metrów, a jej pień w wielu miejscach jest wykrzywiony. Całe drzewko wygląda tak, jakby każdy rok swojego życia na tej skale, każdy centymetr swojej wysokości, kupowało za cenę życiowej mordęgi. Żyj, brzozo, i zasiej w lepszym miejscu swoich następców.



Skały od strony szczytu góry mają parę tylko metrów wysokości, ale od strony Ciemnego Wądołu sporo więcej. Zszedłem tam chcąc zobaczyć skały sterczące mi nad głową, zobaczyć je inne, bardziej niedostępne, dziksze – i dokładnie takimi je widziałem.

Przy okazji znalazłem ścieżkę ułożoną z kamieni. Stok jest tam dość stromy i najeżony skałami, trudno się idzie tamtędy, każdy krok wymaga uwagi, sprawdzania miejsca postawienia stopy, a ścieżka jest równa i wygodnie trawersuje zbocze. 



Od niższej strony podbudowana jest murkami ze starannie ułożonych kamieni; widać, że w jej budowę włożono mnóstwo pracy, a teraz jest zapominana, skoro widziałem siewki na niej rosnące. Rozczulają mnie i jednocześnie smucą miejsca naznaczone ludzkim trudem a później opuszczone. Na brzegu wioski mijałem ruinę domu, a gdy spojrzałem w pusty otwór okienny wydało mi się, że widzę w nim kobiecą twarz i przez głowę przeleciała myśl o jej czekaniu na powrót kogoś bliskiego.

Z przykrością stwierdzam, że winniśmy wielu zaniedbań w zagospodarowywaniu Sudetów po wojnie.

Idąc tą ścieżką, nieco dalej zobaczyłem drugą grupę skał; wydały mi się nieznane, później zorientowałem się, że od góry widziałem je wcześniej, ale ich prawdziwe oblicze, urok dzikiego miejsca, poznać można podchodząc pod skały od dołu. Ich niemal pionowe ściany układają się w kształt podkowy, a w jej wnętrzu rosną pokaźne buki. Ładne, odosobnione, nieco dzikie miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę.

O bukach powinienem napisać, ponieważ miały swój istotny udział we wrażeniach tego dnia. Lasy są tam głównie świerkowe, ale w wielu miejscach niemały jest udział brzóz i właśnie buków. Na dzisiejszej trasie widziałem je na ogół samotnie rosnące, ale może właśnie dlatego były... chyba były inne. Wrażenie mogło być rezultatem zwykle rzadkiego, tutaj powszechnego, opierania się o buki pni uschniętych świerków; na zdjęciach też są widoczne w postaci dziwnych, prostych kijów. Widać tutaj przewagę rodzimego drzewa tych gór nad sztucznym tworem świerkowego boru.

Ich silnie rozgałęzione korony, wykrzywione konary, oczywiście tak charakterystyczne pnie w kolorze spatynowanego ołowiu i napięte mięśnie pod gładką skórą, czyniły tym większe wrażenie, że rosnąc samotnie, skupiały na sobie całą moją uwagę. Słońce, tak rzadko świecące w czasie moich wędrówek, podkreślało urodę buków, ale gdy patrzyłem na nie, wspomniałem kaczawskie buki widziane we mgle i nagle zapragnąłem te też zobaczyć otulonymi mgłą. Nagłość i siła tego chwilowego pragnienia zaskoczyła mnie i rozweseliła: chcieć mgły w słoneczny dzień!




Wracając, jeszcze raz zszedłem na brzeg Mrożynki, strumienia płynącego kamienistym korytem. Niemal nie widać było wody spod grubej, nierównej, ładnie bulwiastej pokrywy lodu, jednak gdy stanąłem nieruchomo, po chwili usłyszałem cichy szmer. W jednym miejscy, na małym uskoku koryta, zobaczyłem ładny widok: pod gładką i przezroczystą warstwą lodu widać było migotliwą, jasną i prędką wodę płynącą kaskadą w dół.



Ten słoneczny dzień zimy miał niecodzienne popołudnie: w porze obiadowej umówiony byłem z Pierwszą Damą bloga, z Anną Kruczkowską i jej mężem w ich domu w Gierczynie.

Anna ugościła mnie obiadem, jakiego nie posmakuje się w restauracji, chyba że w jakieś wyjątkowej. Nie tyle mam na myśli podaną pieczeń z dzika, chociaż trudno przecież o takie danie, co sposoby przyprawiania potraw. Zupa miała smak… nie potrafię go opisać. Była inna i dobra, a pieczeń soczysta, z lekkim aromatem nieznanych ziół i grzybów, ale i zwykła, zdawałoby się, zimowa sałatka warzywna zrobiła wrażenie na moich kubkach smakowych. Jej skład był typowy, ale smak nie. Zrobiona była nie na occie spirytusowym, który zostawia swój charakterystyczny smak, ale na jednym z niezliczonych octów naturalnych robionych przez Annę. Aromat użytych roślin udzielił się sałatce, a podobnie było z grzybami. Deser był prawdziwie domowy i tradycyjny: ciasto (nie pytajcie jakie, bo nie wiem, dobre i już) ze śliwkami.

Gdy później policzyłem czas okazało się, że byłem u moich gospodarzy cztery godziny.

Kiedy one minęły?









poniedziałek, 26 lutego 2018

O niekoniecznie zbawczej roli myślenia

230218



O książkach

Słyszałem niedawno pouczającą i nieco humorystyczną historyjkę o pewnym popularnym autorze książek fantasy. Otóż gdy rozmawiano z nim o finansowych warunkach zgody na nakręcenie filmu na podstawie jego książek, zażyczył sobie udziałów w zysku, jaki film przyniesie. Ponieważ film był źle nakręcony, niedorównujący dobrej prozie, zysków nie przyniósł, dlatego gdy później firma zajmująca się tworzeniem gier komputerowych poprosiła go o zgodę na wykorzystanie jego pomysłów, zażądał konkretnej kwoty, a nie procentowych udziałów. Gra okazała się światowym szlagierem, ale znaczne profity znowu ominęły autora. Ostatnio mówi się o nakręceniu w USA filmu na podstawie… tej gry komputerowej. Ciekawe, czy nasz autor będzie na liście płac.

Coraz częściej znajduję informację o nakręceniu filmu na podstawie fabuły gry komputerowej, a i doniesienia o napisaniu książki się zdarzają.

To oczywiste przekręcenie kolejności, a więc i ważności, wszak do tej pory pierwszą była książka, film z reguły kręcono wtedy, gdy powieść okazała się bestsellerem, natomiast uznawanie sukcesu gry jako dobrego wskaźnika opłacalności filmu czy książki jest znamieniem ostatnich lat.

Daje się tutaj zauważyć przemiana, której się obawiam. Książka przestaje być wzorem, nośnikiem wartości, środkiem przekazu myśli i idei. Nie sukces książki jest miarą opłacalności przyszłego filmu, a komputerowa gra. Bliżej teraz książce do tych licznych gadżetów, którymi chce się wycisnąć dodatkowe pieniądze z dochodowego pomysłu.



Telefony i słowa

Najbardziej pasujący mi telefon nie jest już produkowany ani nawet naprawiany, kupiłem więc typowego smartfona. Tamten nieodżałowany staruszek miał porządną klawiaturę qwerty, na której dość szybko pisałem dwoma, trzema palcami, oraz niezły edytor tekstu, nowsza odmiana jedno i drugie miała znacznie gorsze, a jak ma smartfon, to wszyscy wiedzą. Jeśli do tego faktu dodać wielką popularność komputerów bez klawiatury, wyraźnie widać odchodzenie od pisma. Akurat tutaj rozumiem producentów, którzy dają ludziom to, co chcą. Mamy więc wiele w naszych komputerkach, ale litery są na tej liście na dalekim, właściwie na ostatnim miejscu.

Aparat fotograficzny noszony przez każdego i zawsze jest przydatny w wielu sytuacjach, ale to, co nierzadko widuję, budzi moją niezgodę. Tam, gdzie informację można precyzyjnie zapisać w paru słowach, robi się zdjęcie, które nie zawsze jest czytelniejsze do słów. Któregoś razu dałem szefowi odręcznie, ołówkiem (a moje pismo trudno przeczytać; upewniałem się, czy zapis jest dla niego czytelny) zapisaną kartkę z paroma wymiarami, razem może kilkanaście słów i liczb; dane te miały być wysłane mailem. Ze zdumieniem, ale i odrobiną rozbawienia, patrzyłem na wygładzanie karteluszki, na robienie kilku zdjęć, ich oglądanie i wybieranie wyraźniejszego, na koniec wysyłanie zdjęcia jako załącznik do pustego e-maila.

Pisanie coraz częściej jest kłopotem dla ludzi. Wielka sztuka, którą ludzie doskonalili przez tysiąclecia, na naszych oczach jest zapominana. Boli mnie wzruszanie ramionami nad traceniem zdolności rozumienia pisma. Trudno mi się pogodzić z tą obojętnością ludzi, z jakże łatwym i szybkim odchodzeniem od zwyczaju używania liter.



Telefony i milimetry

Znajomy używający bardzo często telefonu podzielił się ze mną ciekawym spostrzeżeniem: telefony były i są z kabelkami. W samochodzie ma ładowarkę – tłumaczył – oczywiście w pracy oraz w domu też, i korzysta nich przy każdej okazji. Tyle że, dodam od siebie, kiedyś kabelkiem płynęły nasze słowa, teraz prąd do bateryjki. Dlaczego nie wyposaża się telefonów w większe baterie? Ponieważ ludzie chcą mieć cienkie telefony, słyszę. Otóż nie zgadzam się z takim wytłumaczeniem. Przy niemałej powierzchni obecnych telefonów, po ich pogrubieniu o 2 milimetry wielkość miejsca na baterię wzrosłaby przynajmniej dwukrotnie, a telefon nadal byłby cienki. W początkach ery telefonów mobilnych modna była nokia 450, pierwszy telefon prawdziwie kieszonkowy; kosztował, nota bene, 4500 zł. Można było podłączyć do niego standardową baterię lub, bez żadnych przeróbek, dwakroć większą, która sporo pogrubiała telefon. Większość użytkowników, łącznie ze mną, kupowała większe baterie, ale wtedy był wybór, którego obecnie producenci nas pozbawili, na dokładkę wmawiając nam, że właśnie tego chcemy. Telefon musi mieć 8 mm grubości i ważyć 8 deko, bo dziesięciomilimetrowy i dziesięciodekagramowy jest be.

I ludzie w to wierzą, a nawet zaczynają uznawać takie poglądy za swoje własne.



Elektronika i samochody

W moim samochodzie jest coś, co nazywa się klimatronik: skomplikowany zespół czujników, silników, przekładni i komputerowy sterownik na dokładkę. To wszystko w miejsce dwóch czy trzech zwykłych mechanicznych pokręteł do ustawiania temperatury w samochodzie. Ten mój nie działa zbyt dobrze, ale gdy usłyszałem możliwy koszt naprawy uznałem, że... właściwie działa bardzo dobrze.

Z każdym rokiem w samochodach przybywa elektroniki. Dawniej rewolucją był cyfrowo sterowany wtrysk paliwa w miejsce gaźnika, później ABS, czyli elektroniczno-hydrauliczny nadzór nad hamowaniem, a teraz jest systemów tyle, że chyba tylko redaktorzy motoryzacyjnych magazynów znają je wszystkie. Nawet otwieranie okien czy bagażnika, nie mówiąc o zawieszeniu czy przeniesieniu napędu, nadzorowane jest specjalistycznymi komputerkami.

Co mamy w zamian? Według mojej oceny niewiele istotnie przydatnych funkcji, dużo więcej bajerów obliczonych na zaszokowanie klienta, jak otwieranie bagażnika machnięciem nogi czy domykanie drzwi siłownikami. Mamy ślepą uliczkę. Wszechobecność elektroniki spowodowała nie tylko konieczność wykonywania prostych napraw w warsztacie, ale i unieruchomienia samochodu mechanicznie sprawnego z powodu złego działania jakiegoś programu komputerowego lub jego najzwyklejszego zawieszenia się. Każdy z nas zna z autopsji lub z opowiadań zdarzenia, które szokowałyby, gdyby nie ich powszechność. Wiezienie samochodu na lawecie z powodu spalonej żarówki, która unieruchomiła swoim zwarciem niezawodną jakoby elektronikę, przejście w tryb awaryjny w momencie wyprzedzania, uparte informowanie komputera o zepsutej sondzie, bezzasadna odmowa uruchomienia silnika – przykładów mnożyć.

Podobnie jak w przypadku cieniutkich telefonów codziennie ładowanych, przekonuje się nas, że tego właśnie chcemy – i, podobnie jak tam, nie zgodzę się.

Owszem, bajery nieco poprawiają wygodę, to i owo zdejmują nam z głowy, ale tylko nieco, tylko to i owo, a dzieje się to znacznym kosztem cen samochodów i napraw, a nade wszystko ich zwiększonej zawodności.



O kosztach utrzymania samochodu

Napiszę coś, co niektórych dziwi; słyszę jednak i podobne zdania. Otóż przeciętnego Polaka tak naprawdę nie stać na nowy lub niewiele używany samochód, o ile przyjmie się dwa warunki: na nowy samochód średniej klasy (czyli kosztujący 100, albo niewiele mniej, tysięcy złotych) nie można oszczędzać kilka lat lub tyleż lat go spłacać, ponieważ ekonomicznego sensu w takim postępowaniu nie ma, a niewielu z nas jest w stanie wydać takie pieniądze po rocznym, na przykład, oszczędzaniu. Drugi warunek, to nieprzekraczanie rozsądnych kosztów utrzymania samochodu w stosunku do dochodów. Przed chwilą sprawdziłem ceny. Nowy opel astra kosztuje od 60 do 90 tysięcy, natomiast dziesięcioletni 15 - 20 tysięcy, a to znaczy, że na samą amortyzację wydajemy pięć lub więcej tysięcy złotych rocznie. W przypadku droższych samochodów ta kwota wzrośnie nawet parokrotnie; podobnie, gdy wymieniać będziemy pojazd częściej. Trudno więc się dziwić małej liczbie nowych samochodów kupowanych przez prywatne osoby. Przecież jeśli dodam paliwo na przeciętny przebieg roczny i parę innych niezbędnych wydatków, kwota przekroczy 15 tysięcy; a są jeszcze naprawy – nie tylko wymiana zużytych opon czy klocków, ale i wariującej elektroniki.

Piszę o tym nie dla wykazania naszej małej zamożności, bo ta jest znana większości Polakom z autopsji, ale z powodu tej elektroniki. Kiedyś przyszła mi do głowy myśl o budowaniu samochodów pozbawionych tych wszystkich bajerów, a za to wyraźnie tańszych. Słyszałem opinię, że nikt nie kupowałby takich samochodów, ale na podstawie mojego własnego stanowiska i odbytych rozmów myślę, że jednak nabywcy byliby. To ci spośród przeciętnie zarabiających, którzy w nosie mają fajerwerki i błyskotki, a chcą mieć w miarę cichą i wygodną, a nade wszystko niezawodną i w rozsądnej cenie, maszynę do przemieszczania się, a nie do pokazywania swojego statusu, przedłużania męskości czy prób upodobnienia się do zamożniejszych.

Skoro nie byłoby potrzeby drogiego opracowywania nowego modelu, tylko odchudzenie istniejących, dlaczego nie są produkowane? A może faktycznie ma rację mój syn mówiący mi, iż w swoich oczekiwaniach i preferencjach znacznie odstaję od średniej, co tutaj znaczy, że bardzo niewiele osób ma takie oczekiwania jakie ja mam.

Mimo tych jego słów dołączam listę elektronicznych gadżetów do cieniutkiej jak listek bateryjki w telefonie i razem kładę obok naszej podległości polityce wielkich koncernów.



Precyzja języka a komputery

W mojej pracy dość często koresponduję z firmami w sprawie usług lub towarów przez nich oferowanych, obserwując przy tej okazji dużą i ciągle narastającą trudność ludzi w jasnym wyrażeniu swoich myśli na piśmie i w zrozumieniu czytanych słów. Nonszalancki stosunek do klienta mającego jakieś pytania czy wątpliwości jest normą, i to starej już daty, której kapitalistyczna walka o klienta nie zmieniła, a jedynie pokryła cienką warstwą błyszczącego lakieru. W ostatnich latach tej niedbałości wobec języka, także pisanego, szybko przybywa. Można by strony całe zapisywać przejawami językowego uwstecznienia ludzi, ale moim zamierzeniem przy pisaniu tego tekstu było tylko zasygnalizowanie pewnych przemian, a nie pisanie elaboratów, więc wspomnę o tekstach technicznych tłumaczonych z języków obcych, ponieważ z nimi mam nierzadko do czynienia zawodowo.

Niezrozumiałe dziwolągi słowne, zwykłe reklamówki zamiast istotnej treści, brak odpowiedzi na pytania lub odpowiedź nie na temat, sprzeczne informacje – to tylko kilka przykładów, niestety typowych, w treściach stron firmowych.

Jest na blogu tekst o tego rodzaju moich przygodach, z niego wklejam fragment otrzymanego listu związanego z przesyłką kurierską:

„Użytkownik HEWLETT PACKARD zażądał wysłania tej wiadomości w celu powiadomienia o przesłaniu do firmy UPS poniższych informacji o przesyłce elektronicznej. Wysyłka fizycznych paczek mogła faktycznie nie zostać zlecona firmie UPS.”

Na szczęście prywatnie nie mam już do czynienia z firmami posługującymi się takim bełkotem, w pracy jednak mam inaczej. To, z czym najtrudniej mi się pogodzić, to nie same błędy, wszak i ja je czynię, ale absolutna, totalna obojętność ludzi na ich popełnianie. Kilka razy wskazywałem moim rozmówcom błędy, i to wcale nie ortograficzne czy stylistyczne, a merytoryczne, dotyczące istotnych treści technicznych, albo błędy w budowie zdań czyniące ich treść nieczytelną – jak w tych przykładowych zdaniach wyżej – ale nigdy nie poprawiono błędów i jedynym rezultatem uwag było silnie wyczuwalne złe nastawienie rozmówcy lub po prostu jego milczenie.

Doszedłem do dwóch przyczyn takiego stanu rzeczy: pierwszy stary jest jak świat, mianowicie niechęć ludzi do wskazywania ich błędów. Drugi dawniej był mało znaczący, zwłaszcza wśród ludzi lepiej wykształconych, obecnie jednak szybko nabiera znaczenia, a jest nim obojętność na jakość słownego wyrażania swoich myśli.

Dawno zrezygnowałem z wysyłania takich wskazówek, w końcu na stronę tej czy innej firmy zajrzę, załatwię co mam do załatwienia i na tym koniec. Jest jednak miejsce, gdzie styczność z nieporadnością językową mam na co dzień, zwłaszcza w czasie wolnym, a okoliczności nie pozwalają mi z nich zrezygnować: to programy komputerowe. Przykładów można wymieniać bez końca, a wszystkie byłyby miejscami źle, bo nielogicznie, nieprecyzyjnie nazwanymi lub znajdującymi się w przypadkowych miejscach menu, jednak podam tylko dwa przykłady, wcale nie najbardziej znaczące, a po prostu ostatnie dwa przykłady.

W nowym systemie operacyjnym znalazłem ikonkę powszechnie i od wielu lat używaną jako symbol wyłącznika zasilania, a gdy kliknę na nią, otwiera się lista, na której funkcja wyłączenia komputera nazwana jest „zamknij”. Przez dziesięciolecia funkcja wyłączenia komputera nazywana była wyłączeniem komputera, no jak inaczej miałaby się nazywać. Cóż, może się nazywać jego zamknięciem. Drobiazg, powie ktoś? Dla mnie o tyle drobiazg, że dzięki wcześniej widocznej ikonce zorientowałem się co naprawdę oznacza przycisk, ale jednocześnie bardzo poważna sprawa, ponieważ niepozwalająca, albo przynajmniej bardzo utrudniająca, posługiwanie się logiką w obsłudze programów. No bo skoro wyłączenie urządzenia nazywa się zamknięciem, to właściwie spodziewać się można wszystkiego. I tak jest, bo oto z wielkim trudem, korzystając z pomocy syna, skopiowałem via internet zakładki przeglądarki internetowej ze starego na nowy komputer. Tyle że nie było ich, dopiero syn je znalazł. Ja szukałem tam, gdzie logika i spodziewanie mi nakazywały, mianowicie pod przyciskiem nazwanym „pasek zakładek”, a one były w „menu zakładki”. Gdzie tutaj jakaś logika? Myślę, że tym bezradnym pytaniem doszedłem do istotnego powodu szybkiego opanowywania obsługi programów przez dzieci: one nie doszukują się w prztykologii logiki, a po prostu prztykają gdzie się da i tym sposobem trafiają.

W obsłudze programów jest istotny pierwiastek powiązania między użytkownikiem a programistą, powiązania tykającego sfery psychiki i ducha, ponieważ do skojarzeń programisty użytkownik musi się nagiąć, wytłumić swoje odruchowe skojarzenia, nauczyć się innych odruchów, jakże często obcych i niezrozumiałych, aby móc obsługiwać dzieło umysłu nieznanej osoby – program komputerowy. Gdy czytana książka okazuje się być dla mnie niejasna, źle napisana, przestawiająca poglądy czy wartościowania obce mi, po prostu ją odłożę, nie ma nic ani nikogo, kto mógłby wywierać na mnie presję. W przypadku programistów i owoców ich myślenia jest inaczej, ponieważ albo nie ma wyboru, albo jest między złym i niewiele się różniącym (owszem, dobre programy też się zdarzają, ale rzadko). Fakty te powinny mobilizować firmy software’owe do tworzenia jak najprzejrzystszych programów, ale po co mają zadawać sobie ten trud, skoro i tak mają klientów…

Mają klientów z paru powodów, chociażby z powodu znikomo małej konkurencji piszącej przyjazne programy.

Coraz mniej jest ludzi, którzy potrafią napisać jasne i proste wyjaśnienia, przecież dlatego mało kto zagląda do funkcji pomocy w programie, a nawet jeśli zajrzy i trafi na rzetelne wyjaśnienie, to może mieć kłopot jeśli jest osobą nienawykłą do czytania, ponieważ człowiek, który nie czyta przez lata, przeczytać nadal potrafi, ale miewa kłopoty ze zrozumieniem. To fakt potwierdzony badaniami.

Niejako z drugiej strony bardzo wielu ludzi tak dalece przywykło do kłopotów z programami, że taki stan rzeczy traktują jak coś normalnego.

Nie jest to normalne.



O zbawczej roli myślenia

„Nie ma nic bardziej zbawczego niż rozmyślać ile wycierpiał za nas Bóg-Człowiek.

Św. Augustyn.”

Te słowa przeczytałem na tablicy ogłoszeniowej kościoła.

Myślałem, że Kościół wreszcie zrezygnował z oddziaływania na wiernych takimi okropnymi „myślami”...

Czy ludzie tej organizacji przyjmą kiedyś do wiadomości, jakie spustoszenie czynią w psychice ludzi, zwłaszcza dzieci, budząc w nich poczucie winy?

Czy zrozumieją, jak paskudnymi malują siebie i swojego Boga pisząc takie sentencje?

Czy znajdzie się ktoś, kto wytłumaczy Kościołowi, że coraz częstszym skutkiem „nauk” tego rodzaju jest wzruszenie ramionami lub grymas niesmaku?

środa, 14 lutego 2018

W odwiedzinach u znajomych

110218
W Górach Kaczawskich: Chrośnica, Leśniak, Okole, Pańska Wyskoczka, Chrośnica, Lastek, Chrośnica.


W czasie karuzelowego sezonu, będąc na permanentnym głodzie wędrówek górskich, wymyślam zajęcia lub zakupy związane z górami, aczkolwiek niekoniecznie z rozsądkiem. Mam dwie półki w szafie zastawione butami górskimi, oczywiście wszystkie są tradycyjne, czerwonosznurówkowe, ale przejawy mojej tęsknoty bywają i inne, równie dziwne. W sobotę, robiąc cotygodniowe zakupy, pomyślałem, że może mało mam woreczków śniadaniowych, a używam je tylko szykując się do wyjazdów na łazęgi. Kupiłem paczkę, a w pokoju, rozpakowując zakupy, zobaczyłem, że mam już dwie paczki woreczków, zapas na dwa lata. W pudle pod biurkiem mam różności związane z butami, wśród nich zapas czerwonych sznurówek na całe życie, a w szafie tyleż skarpet trekkingowych.
Z ciepłym, wyrozumiałym uśmiechem przyjmuję te swoje zakupy, widząc w nich przejaw tęsknoty, a tę mam za cechę bardzo ludzką i... nobilitującą.
Ileż to razy gmerałem w szafie nie mogąc się zdecydować, które buty mam założyć na najbliższą wędrówkę; nadmiar bywa równie kłopotliwy jak niedobór, ale lubię te moje niezdecydowanie, te chwile wyciągania kolejnych butów z szafy i ich oglądania. Przedwczoraj wybrałem buty, nasmarowałem je specjalnym tłuszczem, założyłem czyściutkie sznurówki i odstawiłem, gotowe na niedzielny wyjazd. Wczoraj zmieniłem zdanie, wybierając inne buty. Tamte odłożyłem do szafy obiecując im założenie ich za tydzień.
Uwaga a propos: nie zakładajcie na łazęgę skarpet bawełnianych, bo po przemoczeniu są zimne i długo schną. Zwolennikom nowoczesności polecam skarpety z coolmaxu, tradycjonalistom z wełny.

Rano byłem jakiś taki… niewydarzony. Spać mi się chciało okrutnie, głowa ciążyła, myśli się plątały niechciane – słowem: jechałem bez entuzjazmu, ale wierzyłem, że gdy już pójdę, droga i dal wezmą mnie w posiadanie. Tak było, ale moje niewydarzenie odzywało się jeszcze parę razy tego dnia.
Najpierw samochód przytuliłem do pobocza szosy, ale nim wysiadłem uznałem, że tutaj, na zakręcie, nie mogę parkować, więc pojechałem nieco dalej i zaparkowałem u wylotu leśnej drogi. Wysiadłem i rozejrzałem się. Kurcze, ten opel nie jest wiele wart, ale dla mnie jest cenny, a chcę zostawić go na takim odludziu? Zjechałem do wioski i zaparkowałem na stałym swoim miejscu. W efekcie wyruszyłem w drogę z opóźnieniem, ale że dzień wyraźnie już dłuższy…
W lesie, w niekorzystnych warunkach oświetlenia, zrobiłem kilka zdjęć aparatem, i wyciągnąłem swój nowy nabytek, smartfon z dobrym aparatem foto. Uruchomiłem go, ale nim prztyknąłem zdjęcia, maszyna wyświetliła mi komunikat, że się wyłącza. Nacisnąłem coś niewłaściwego? – oto pytanie człowieka, któremu przyciski zawsze sprawiały kłopoty. Przy drugiej próbie maszyna poinformowała o problemie. Brak prądu. Nie naładowałem baterii, skleroza.
Ale to jeszcze nic, największą niespodziankę miałem pod wieczór.
W ciągu dnia czas sprawdzałem na ekranie aparatu, nie mogąc sprawdzić w telefonie. Schodząc do wioski uznałem, że mam dość czasu, by przeciąć dolinę i po drugiej stronie wejść na ulubione zbocze Lastka. Nawet jeśli się spóźnię z powrotem, trafię, drogi znam. Poszedłem, a miejsca zobaczyłem takie, jakimi widziała je moja pamięć. Słońce już zaszło (a tam zachodzi wcześnie, zasłaniane łańcuchem wzgórz), pół godziny brakowało do siedemnastej, jakby odrobinę ciemniej się zrobiło, czas dojścia do wioski oceniłem na dobre pół godziny, pora więc na powrót. Zaraz na początku zejścia zobaczyłem dużego psa, z wyglądu właściwie przypominał nieostrzyżoną owcę, ale o sympatycznym wyglądzie. Bieg do mnie machając ogonem i głową, więc najwyraźniej w dobrych zamiarach. Gdy już przywitaliśmy się należycie, podeszła do nas jego właścicielka.
Zaczęliśmy rozmowę, która nie wiadomo kiedy skończyła się we wsi, na podwórzu jej domu.
Pozdrowienia dla Chrośniczanki :-)
Niewiele dalej miałem samochód, a gdy usiadłem i włączyłem stacyjkę, zobaczyłem zegar: pokazywał godzinę 16.20. Zamrugałem oczami nim zrozumiałem, że w aparacie miałem ustawiony czas letni.
Zdążyłbym jeszcze odwiedzić skały po drugiej stronie szczytu – pomyślałem i westchnąłem nad moją coraz częstszą gamoniowatością.

Zalesiony masyw Leśniaka i Okola jest drugim co do wielkości w tych górach, ale rzadko go odwiedzam właśnie z powodu lasów, więc i braku widoków, aczkolwiek na szczycie Okola jest popularny punkt widokowy. 



Na szlaku widziałem kilka ludzkich tropów – tak właśnie pomyślałem, nie śladów, a tropów; patrzyłem na nie z wyrzutem, bo któż to łazi po moich górach?
Cóż, na ścieżkach kaczawskich widuje się ślady saren, nie ludzi.
Szlak wiedzie grzbietem masywu, a mija się wiele skał, w tym kilka dużych. Górą obsiadłe są drzewami, niżej omszałe, niektóre cofnięte do drogi, zapomniane, stoją tam tak dawno, że starymi już były, gdy młody Bolko zalecał się do księżniczki Emnildy. Przez kilka lat nieobecności tutaj zapomniałem, jak wiele ich jest i jakie robią wrażenie.
Szedłem wiatrołomem – smutny widok lasu najpierw powalonego nawałnicą, później dobitego przez ludzi. Z ziemi sterczą postrzępione kikuty pni, niektóre chylą się na pół wyrwane z ziemi, albo leżąc mierzą w niebo bezradnie rozcapierzonymi pazurami korzeni. Pnie zostały pocięte i wywiezione, ale wokół zostały sterty gałęzi i wzgardzone strzępy rozerwanych pni; pod nimi głębokie koleiny podbiegają wodą. Trudno się idzie taką drogą, także dlatego, że i ona sama, rozjechana i poraniona, traci naturalny swój urok. Trochę niesamowite są takie miejsca, jakbym na miejscu zbrodni był.


Nie sposób ominąć dwóch najwyższych szczytów, sama droga do nich zaprowadzi, chociaż pod Okolem potrzebna jest uwaga. Szedłem szlakiem, później zostawiłem go i skręciłem w stronę głównego mojego celu, małej górki wyrosłej na stoku dużej góry. Po chwili zobaczyłem znaki szlaku – spotkaliśmy się idąc innymi drogami? Zapewne tak. Jednak niewiele dalej szlak gdzieś mi się zapodział, później znalazłem go na rozdrożu, którego nie ma na mapie ani w mojej pamięci; biegł w lewo, a ja idąc w prawo spotykałem go prowadzącego na bok, i tak było parę jeszcze razy. Mętlik. Otóż zmieniono bieg tego szlaku, zostawiając jednak stare oznaczenia, czyli zrobiono bałagan. Nie lubię chodzić kaczawskimi szlakami, ponieważ logika ich oznakowania przypomina mi logikę obsługi wielu programów komputerowych; może autorów łączy jedna szkoła?
W moich górach spotyka się górki mające takie same nazwy, bywają też podobne: nad Trzmielową Doliną wznosi się Wysoczka, natomiast na zboczu Okola pęcznieje mała Pańska Wysoczka. Takich górek, w większości bezimiennych, jest przynajmniej setka, ale akurat tę związałem ze sobą swoimi literackimi fantazjami i dwukrotnymi odwiedzinami. Dojście na szczyt od dołu pamiętam dokładnie, od góry niezbyt, więc oczywiście wybrałem trudniejszą drogę: schodząc szukałem dojścia w labiryncie leśnych dróżek. Sporo ich przybyło, kilka znikło, a to za sprawą maszyn leśników, jednak skały szczytowe znalazłem dość szybko. Otaczające je świerki sporo urosły, zakrywając skały całkowicie. To dobrze – pomyślałem – będą tylko moje, jednak gdy siedziałem tam, spokoju nie dał mi widok sporego młodniaka rosnącego po sąsiedzku. Jak na młode drzewka są dość wysokie... Za wysokie – stwierdziłem w końcu. Kiedyś próbowałem przejść tamtędy, ale las był zbyt gęsty, więc dzisiaj wyszukałem obejście i… Nie mam wysokościomierza, ale wiele wskazuje na ukrywanie się szczytu właśnie tam. Połowa wzniesienia jest odkryta, lasek wykarczowano otwierając ładny, daleki widok. Mogłem przyjrzeć się torowi narciarskiemu na Łysej Górze wznoszącej się vis a vis, po drugiej stronie doliny; porównując kąt widzenia toru do kąta widzianego na mapie, próbowałem upewnić się, czy stoję na szczycie. Wyszło mi, że owszem, a więc tamte skały są bocznym wzniesieniem. 



 
Po co to wszystko? Czy nie lepiej byłoby kupić GPS? Nie lepiej. GPS używałem już dawno jadąc samochodem, ale nie chcę wędrować z maszyną w ręku i być przez nią prowadzonym. Jej bezbłędne wskazówki zaprzeczałyby idei moich włóczęg, zmieniając je w marsz do celu. Nie chcę tak. Szukanie drogi i niepewność znalezienia mają urok, a nade wszystko są moje; nie zamienię ich na maszynową pewność.
Wiele już razy przekonałem się o odmienności widoków tej samej drogi w zależności od kierunku wędrówki. Dzisiaj doświadczyłem tego na południowych zboczach masywu, w czasie drogi powrotnej do wioski. Kilka lat temu szedłem tędy w drugą stronę, dzisiaj zobaczyłem urocze łąki podgórskie i nieznane widoki w górach nieźle mi przecież znanych.


 Takimi łąkami, w takim otoczeniu, chciałbym iść do zmierzch a rano od nowa, ale zobaczyłem dróżkę, a ona skusiła mnie. Tak, dałem się jej podejść, zostawiłem bezdroża rozległych łąk i wszedłem na drogę ciekawy gdzie mnie zaprowadzi. Nie były to manowce, a wioska. Mając czas, poszedłem na drugą stronę, w Chrośnickie Kopy, ale o tej przygodzie już opowiedziałem.

Przy innej okazji pisałem o nieżałowaniu żadnego wyjazdu w góry, nawet gdy cały dzień szedłem w deszczu. Dzisiaj słońce towarzyszyło mi przez kilka godzin, widziałem dzikie skał i odległy horyzont, wiele gór wokół, a każda z moimi śladami, i jeśli czegoś żałuję, to tylko chwil okazanego zniecierpliwienia i nienależytego uświadamiania sobie wyjątkowości mojego dnia.