071018
W
Karkonoszach
Z
ulicy Olimpijskiej w Karpaczu zielonym szlakiem na Polanę, jest to
Droga Bronka Czecha, dalej niebieskim na Rozdroże koło Spalonej
Strażnicy via Kozi Mostek, Mały Staw, schroniska Samotnia i
Strzecha Akademicka. Następnie dojście czerwonym szlakiem do
Słonecznika i żółtym do Pielgrzymów. Powrót żółtym szlakiem
do Polany i zielonym do Karpacza.
Janek
i ja planowaliśmy przejście tej trasy od szeregu tygodni, wyjazd
był więc oczekiwany z niecierpliwością. Dla mnie także z powodu
odmiany, wszak kaczawskie górki różnią się znacznie od
najwyższego pasma sudeckiego; dla nas obu wybrana trasa była
powrotem po wielu latach, jako że obaj byliśmy w miejscach dzisiaj
odwiedzonych około osiem lat temu.
W
całości przygotowań zdałem się na Janka: on wybierał trasę
przejazdu i szlaki naszej wędrówki, on prowadził, przejąwszy
funkcję pełnioną przeze mnie w Górach Kaczawskich. Teraz, po
powrocie, po przejściu bez pośpiechu całej trasy z daniem sobie
czasu na kontemplację i odpoczynek, mogę stwierdzić, że
zaplanował dobrze.
Buty
założyłem najmasywniejsze, najtwardsze, wszak wybierałem się w
wysokie góry, zapomniawszy o przygotowaniu karkonoskich szlaków,
wyrównanych i bez błota. Równie dobrze mógłbym założyć lekkie
buty, które na bezdrożach kaczawskich sprawdzają się tylko w
suche dni.
Idąc,
często porównywałem drogi oraz widoki tutaj i w moich górach.
Szlaki
przygotowane ogromnym nakładem pracy są pierwszą różnicą, drugą
zauważyłem na platformie widokowej urządzonej na szczycie pionowej
skały wznoszącej się nad jarem strumienia Pląsawa, później
także w wielu innych miejscach. Otóż o ile nie raz zdarzało mi
się iść w moich górach zalesionym zboczem bez drogi, co nie jest
trudne, a przy zachowaniu elementarnych zasad nie jest niebezpieczne,
tutaj marsz taki byłby w najlepszym razie bardzo trudny, często
niemożliwy ze względu na urwiska i zwaliska drzew na stromych
zboczach. W tych górach trzeba trzymać się szlaku nie tylko z
powodu nakazów prawa, ale i rozsądku.
Przyznać
jednak muszę, że ukształtowanie terenu w pobliżu strumienia
zrobiło na mnie wrażenie. Skalne baszty wysokości kilkunastu
metrów, złomy wielkości samochodu leżące na ciemnym dnie,
szczyty świerków widziane z góry, kamieniste dno strumienia ledwie
widocznego w mroku, splątanie martwych i żywych drzew, dały mi
obraz dzikiej górskiej przyrody.
Takie
miejsca uświadamiają prawdę nie zawsze pamiętaną czy znaną:
dzika przyroda bywa niebezpieczną przyrodą, ponieważ góry nie
wiedzą, że mianowaliśmy się panami Ziemi i oczekujemy nagięcia
praw natury do naszych oczekiwań. To oczekiwanie, ten brak
przezorności, w którym można dopatrzeć się braku szacunku, widać
na szlaku. Kobiet w szpilkach nie widziałem, ale jedna szła w
miejskich kozakach, wielu w trampkach obecnie nazywanych adidasami,
bez odzieży na wypadek załamania pogody, a najczęściej bez
oglądania się na możliwości i czas. Godzinę przed ciemnościami
widziałem idącą pod górę kobietę niosącą paroletnie dziecko
na biodrze. Szła na spacer? Tym szlakiem nie da się iść
bezpiecznie w ciemnościach, zwłaszcza z dzieckiem na ręku, a i
widoków nie ma. Szła do schroniska? Do najbliższego było stamtąd
trzy godziny marszu.
Widziałem
też chłopca, którego rodzice zostawili z tyłu. Gdy doszedł do
miejsca ich odpoczynku, usiadł i głowę schował w ramionach, jakby
płakał. Miał około 10 lat, więc dziecko jeszcze, a nie
młodociany macho, któremu daje się szkołę męskości.
Ale,
dla równowagi, wspomnę o naszym żartowaniu, którym zabawialiśmy
się w drodze. Już wysoko, na wierzchowinie, gdy mijała nas duża
grupa młodych ludzi, głośno powiedziałem do Janka, że kiedyś
kursował tędy autobus. Ten bystro podchwycił dowcip równie głośno
tłumacząc, że właśnie tutaj, na skrzyżowaniu szlaków, miał
pętlę końcową. Usłyszeliśmy salwę śmiechu. Oni śmieli się z
nas, my z nich. Teraz pytanie: co pomyśleli o nas? Czy nie mieli
podobnych myśli do moich, gdy widziałem dziwne – w moim odbiorze
– zachowania innych ludzi?
Może
jednak zacznę od początku.
Obok
wielu plusów, te góry mają poważny minus: żeby dostać na
wierzchowinę, na rozległy obszar dalekich i ładnych widoków,
trzeba dwie godziny iść lasem pod górę. Podejście nie dłużyło
się mi, w czym zasługa towarzystwa i bacznego rozglądania się,
jednak spora część trasy i czasu może oferować tylko widok
świerków przy szlaku. Już na polanie nazywanej Polaną, gdy tylko
wyszliśmy z lasu, zobaczyłem ściany Kotła Małego Stawu.
Półokrągły twór geologiczny zwany karem, kotłem lub cyrkiem
lodowcowym, wyżłobił lodowiec, a gdy ustąpił, pojawił się
człowiek i postawił schronisko Samotnia, w którym, wbrew nazwie,
na pewno nie można poczuć się samotnym, bo budynek niemały, a
ludzi tam wiele. Na dnie jest jezioro nazywane Małym Stawem, z
trzech stron otoczone stromymi, miejscami urwistymi ścianami o
wysokości do dwustu metrów. Czynią one potężne wrażenie, i to
zarówno przy oglądaniu ich z brzegu stawu, czyli od dołu, jak i ze
ścieżki biegnącej górą, tuż przy przepaści. Oczy przyciągają
kolory: od żółknącej zieleni starych traw, poprzez seledynowe
barwy porostów na skałach, po ciemną, intensywną, a z daleka
niemal czarną zieleń kosodrzewiny; tu i ówdzie na zboczach rosną
czerwone teraz rośliny przypominające czarne jagody; oczywiście
skały, od szarych po jasne, pastelowe barwy złomów mytych
deszczami przez wieki. Jednak najbardziej urokliwymi akcentami
kolorystycznymi były jarzębiny. Te drzewa potrafią przeżyć tam,
gdzie nawet świerki i buki nie radzą sobie. Stoją wykręcone
wiatrami i mrozami, z uschniętymi gałęziami; wydawałoby się, że
ledwie żyją, a obsypują się owocami mimo skrajnych warunków. W
tym surowym świecie skał i zimnej zieleni świerków, nasycona
czerwień jarzębin była po prostu piękna.
Same
zbocza są imponujące. Tak wielkie, że przy nich czuje się
znikomość człowieka, maleńkiej mrówki na dnie nie największego
przecież tworu natury. W wielu miejscach widać stożki usypiskowe –
miejsca spoczynku skalnych okruchów odpadłych od masywu. Liczne są
żleby którymi płyną wody i zsuwa się rumosz skalny. Prędką
wodę płynącą karkołomnie stromym jarem po zboczu kotła, słychać
wyraźnie z kilkusetmetrowej odległości.
Obok
schronisk tylko przeszliśmy; mnie, chyba i Jankowi, po prostu nie
przyszło do głowy wchodzenie do środka. Nie lubię schronisk. W
istocie są to tanie, niewygodne, jakże często zatłoczone hotele –
takie same jak te, w których kiedyś mieszkałem przez dwa lata.
Widok
na kocioł z góry jest po prostu piękny, a urozmaicają go
schroniska – Samotnia i nieco dalsza Strzecha Akademicka. Obraz od
góry koronuje oczywiście szczyt Śnieżki, niewzruszenie patrzącej
na mrówki łażące po jej okolicy. Widok ten jest jedną z
wizytówek Karkonoszy, powszechnie wykorzystywany na pocztówkach czy
w kalendarzach, jednak prawdziwy jego urok poznać można stojąc tam
i patrząc szeroko otwartymi oczami. Niemal cały widok mieści się
w granicach dobrego widzenia, czyli kilku kilometrów. Zaznaczam ten
fakt, ponieważ dal biegnąca dziesiątki kilometrów, na ogół
rozmyta jest niedostateczną przejrzystością powietrza.
Wspomnieć
należy o dwóch skałach, wszak były one nie ostatnim powodem
wędrówki. Słonecznik nie uczynił na mnie wielkiego wrażenia,
chociaż skała jest słusznej wielkości i ciekawie pęka, a skrajna
kolumna widziana z określonego miejsca jako żywo przypomina postać
człowieka. Pewna dziewczynka powiedziała, że przypomina jej
dziadka; ciekawe, co zobaczyłaby moja wnuczka…
Natomiast
Pielgrzymy okazały się grupą skał imponujących różnorodnością
kształtów. Długo chodziłem wśród nich, a gdzie się dało,
także po nich, rozglądając się i zaglądając za skalne załomy,
często zaskoczony lub zadziwiony formami kamieni i ich układem. Już
odchodziliśmy, gdy zobaczywszy na uboczu jeszcze jedną grupkę
skał, skręciliśmy ku nim.
Wracając,
zwróciłem uwagę na warunki życia drzew. Przeważają tam świerki,
zapewne sadzone ręką człowieka. Pewien leśniczy niemiecki
powiedział o takim lesie, że jest nieszczęśliwy. Wspomniałem tę
myśl widząc dużą ilość wykręconych i obumarłych pni
świerkowych; do kłopotów wynikłych z nienaturalnego zaistnienia,
swoje dodaje tamtym lasom uboga gleba i surowe warunki klimatyczne.
Widziałem
jednak dwa świerki niezważające na niepowodzenia swoich rodziców:
miały grubość palca i rosły na stojącym jeszcze, spróchniałym
pniu martwego już drzewa. Widok symboliczny i pocieszający.
Na
szlaku było dużo ludzi. Dla mnie, kaczawskiego wędrowcy, za dużo,
niemal tłocznie. W moich górach przeważają dni, gdy nie spotkam
nikogo, a skoro w październikową niedzielę widziałem w
Karkonoszach parę setek ludzi, ilu spotkać można w lecie?
Dobrze,
że nie podobają się im moje góry. Niech tak zostanie.