030219
Na
Pogórzu Kaczawskim.
Odszukanie
jaskini Zimna Dziura na zboczu Piaszczystej.
Z
Żerkowic do przypałacowego parku w Skale via Wieżyca. Poznanie
Miodowej Skały. Powrót tą samą drogą.
Panieńskie
Skały w Lwówku Śląskim.
Będąc
pod Lwówkiem trzy tygodnie temu, nie zdołaliśmy znaleźć jaskini
na zboczu Piaszczystej, a i na zobaczenie Panieńskich Skał zabrakło
czasu. Ponieważ obaj już wiemy, że każda niezauważona ścieżka,
każde pominięte w planach wzgórze albo zwykły zagajnik na łące,
mogą ukrywać ciekawe miejsca, postanowiliśmy wrócić. Tamten
dzień był deszczowy, ale mimo utrudnień, mimo braku widoku dali,
chcieliśmy jeszcze raz posmakować urodę tamtych okolic. Wróciliśmy
i cały dzień szliśmy w obficie padającym mokrym śniegu. Co
prawda obiektyw telefonu musiałem wycierać o wyszukany skrawek
suchego ubrania, do góry patrzeć nie mogłem, a okulary miałem
permanentnie zamoczone, jednak i ten nasz dzień uznaliśmy za ładny
i udany.
Nie
zabrakło pięknych widoków, zwłaszcza lasów pod śniegiem,
oczywiście drzew i skał, ale też nostalgicznie przymglonej dali
i... naszych śmiechów. Czasami z opowiedzianego dowcipu, czasami z
powodu dobrego nastroju.
Na
mapie, przy znaku kamieniołomu, jest zaznaczona jaskinia.
Poprzedniego dnia bezskutecznie szukaliśmy jej tam, dopiero po
powrocie Janek znalazł jedyny chyba w miarę poprawny opis jej
usytuowania. Właściwe miejsce zaznaczyłem niebieskim krzyżykiem,
różnica wynosi około pięćset metrów. Co ciekawe, wtedy
szukaliśmy jej i na zboczu Piaszczystej, byliśmy ledwie
kilkadziesiąt metrów od Dziury gdy zaprzestaliśmy dalszych
poszukiwań. Trudno ją odszukać. Wejście jest małe, wymaga
czołgania się, nadto zarośnięte jeżynami i jakimiś pnączami.
Dziurę
odnalazł Janek. Muszę przyznać, iż także kierunek drogi do
Panieńskich Skał dobrze ustalił, ja chciałem iść w przeciwną
stronę.
Cóż
ciekawego jest w tej jaskini? Nic. Po prostu jest i trudno ją
odnaleźć, a tyle wystarczy żeby chcieć ją odnaleźć. Wieje z
niej ciepłym powietrzem, co dowodzi nadania jej nazwy – Zimna
Dziura – w lecie. Dlaczego? Otóż temperatura powietrza
wydobywająca się z jaskini jest stała przez cały rok i wynosi
kilka stopni. W zimie czuje się ciepły powiew, w lecie zimny.
Gdybym mieszkał w okolicy, pokusiłbym się o znalezienie otworów
wlotowych powietrza, które niewątpliwie gdzieś są, skoro jest
ciąg powietrza.
Oczywiście
zeszliśmy nieco niżej, na brzeg skalistego przełomu, żeby raz
jeszcze spojrzeć w dół, na rzekę, a przy okazji poznać dojście
do jaskini z drugiej strony.
Wracając,
byliśmy z siebie tak zadowoleni, jakbyśmy ważnego geologicznego
odkrycia dokonali. Co prawda gdy usiadłem za kierownicą, już tak
się nie cieszyłem, czekał mnie stromy zjazd białą uliczką
osiedlową. Bez gazu i bez hamulca zjeżdżałem na pierwszym biegu,
udało się.
Za
pierwszą tutaj bytnością Skałę z Medalionem poznaliśmy, ale nie
poszliśmy dalej wyznaczonym tam szlakiem w kierunku wioski Skała.
Jest w niej pałac, a przy nim duży, ośmiohektarowy park, oraz parę
skał mających swoje miana.
Można
więc powiedzieć, że w Skale widzieliśmy skały.
Szlak
prowadzi lasem rosnącym na stromych zboczach Wieżycy. Ścieżka
wygodnie trawersuje w połowie wysokości zbocza o nachyleniu
miejscami przekraczającym 45 stopni, a las wyróżnia się sporą
ilością sosen, tak rzadkich w sudeckich lasach.
Mickiewicz
napisał o poznaniu wartości posiadania dopiero po utracie; te jego
słowa zaczynające Pana Tadeusza czasami wspominam w różnych
okolicznościach i miejscach, tak też było tego dnia, gdy patrzyłem
na sosny. Są najczęściej widzianym gatunkiem drzew na mojej
Lubelszczyźnie, ich zapach w upalny dzień oraz widok bursztynowej
kory w słońcu są dla mnie symbolami lata, ciepłych i kolorowych
dni. W Sudetach nauczyłem się rozpoznawać inne gatunki, polubiłem
kilka, ale gdy tego dnia patrzyłem na sosny, poczułem, że brakuje
mi ich.
Dwakroć
przeszliśmy tę leśną ścieżkę i dwakroć zbyt szybko się
skończyła.
Pałac
jest teraz ruiną nie do odnowienia, skoro nie ma dachu i stropów, a
ściany nośne pękają. Jak i park jest teraz prywatną własnością,
ale jego marny los już jest przesądzony. Wiele widziałem
zrujnowanych pałaców w Sudetach, ale te ruiny zrobiły na mnie
silniejsze wrażenie. Piękna posiadłość goszcząca kiedyś króli
zdewastowana została przez żołdaków rosyjskich, a polskie władze,
same nie dbając o pałac, znalazły nowego właściciela dopiero
wtedy, gdy na szczytach murów wyrosły duże drzewa. Haniebne, i
tyleż razy powtarzane, zaniedbanie urzędników zapewne wielce z
siebie zadowolonych, mimo zatraty dobra wielkiej wartości, nie tylko
materialnej.
Został
park. Na pewno nie przypomina tego wypieszczonego przed wiekiem,
wiele w nim siewek, wiele zwalonych starych drzew, ale są jeszcze
okazy budzące podziw. Wspomnę o paru platanach, o widzianym po raz
pierwszy w życiu tulipanowcu, o kilku innych, nieznanych mi
gatunkach. Tulipanowiec zrobił na mnie duże wrażenie. Wysokie,
mocne, okazałe drzewo, które chciałbym zobaczyć w porze
kwitnienia. Widziałem pokaźne drzewo o korze nieco podobnej do
sosnowej, ale na pewno nie była to sosna; wśród innych nieznanych
mi gatunków zwróciłem na nie uwagę z powodu nadwyrężonych
korzeni: drzewo stoi pochylone, wsparte koroną na sąsiednim. Pod
nogami leży rozsypujący się pień drzewa, o którym nikt już nie
pamięta, a opodal leży inne, niedawno przewrócone. Jeszcze wznosi
ku niebu nieodpadłe konary w geście niemej skargi, a może w
nadziei na chwycenie ostatniego promienia słońca przed nastaniem
wiecznego mroku.
W
parku stoją Muminki, grupa ładnych skał, a tuż za ogrodzeniem
wznosi się pokaźna skała w kształcie baszty zbudowanej z
bursztynu, to Miodowa Skała.
Chciałbym
wrócić tam. Przejść ścieżkę w zielonym lesie, dać się
zauroczyć tulipanowcowi, przyłożyć dłoń do wielkiego jak łopata
liścia platana, poczuć w sobie radość słonecznego dnia i
obcowania z pięknem.
Chciałbym
zobaczyć pałac takim, jakim był kiedyś, nawet gdyby nad zamkniętą
bramą patrzyła na mnie kamera.
Wróciliśmy
do Lwówka. Droga posypana była solą powoli topiącą zbitą
skorupę śniegu. Samochodem trzęsło jak na wybojach, a dla odmiany
boczna uliczka, przy której miał być parking, biegnąc pod górę
lśniła zlodowaciałym śniegiem. Nie odważyłem się tam jechać.
Zostawiliśmy samochód na odleglejszym parkingu i poszliśmy na
poszukiwanie Panieńskich Skał. Okazało się, że dobrze zrobiłem
rezygnując z wjazdu w uliczkę, ponieważ parkingu tam nie ma.
Właściwie nie wiem, dlaczego doszliśmy aż do końca ulicy. Może
za dobrze się szło, a może żadnemu z nas nie chciało się
wyciągać mapy z plecaka. Gdy na końcu asfaltu obejrzeliśmy mapę,
okazało się, że dogodne dojście do Skał minęliśmy kilometr
wcześniej. Wracać? Mapa pokazywała polną drogę biegnącą w
dobrym kierunku, odszukaliśmy ją i poszliśmy. Nie dość, że
poprowadziła dobrze, to jeszcze piękną okolicą, brzegiem lasu i
rozległych falistych łąk ozdobionych kępami drzew i zamkniętych
odległą ścianą lasu. Pusto tam było, obfity śnieg ograniczał
widoczność, mogło się wydawać, że jesteśmy na odludziu, a
przecież byliśmy ledwie kilometr od ostatnich domów miasteczka.
Widok dwóch małych sylwetek ludzkich wyłaniających się zza
horyzontu zrobił na nas wrażenie.
–
Patrz, ludzie tam idą – zabarwione zdumieniem spostrzeżenie
zapomniane przez mieszczucha, a przecież przez wieki niosące
nadzieję lub obawę, radość lub strach.
Panieńskie
Skały mile mnie zaskoczyły. Niższe od bardziej znanych skał
Szwajcarii Lwóweckiej, ale nie mniej bogate w wymyślne formy i
chyba obszerniejsze. Śnieg nie pozwalał patrzeć w górę, a
przecież właśnie w takiej pozycji, wspomaganej jeszcze otwarciem
ust, najlepiej podziwia się skały – kolejny powód do powrotu.
Dwie
odmienne chwile warte zapamiętania: nasz zjazd na tyłku po skale
oraz sosny. Idąc dość równym szczytem Skał doszliśmy do uskoku.
Uznałem, że skok z metrowej wysokości nie będzie rozsądny,
zwłaszcza że obłość niższej skały była zaśnieżona, więc
zjechałem i jeszcze namówiłem Janka na to samo. Nieco dalej jest
grupa wysokich sosen. Drzewa rosną na skałach czepiając się
szczelin i zapuszczając korzenie w dół, ku ziemi. Wiatr modeluje
korony tych drzew czyniąc je bardzo malowniczymi, a dzisiaj
dodatkowo widzieliśmy je upiększone czystą bielą śniegu.
Wyglądały bajkowo, ale na zdjęciach widać ledwie ślad ich urody;
może niedokładnie wytarłem obiektyw, a może po prostu aparat ma
inne kanony piękna. Zapewne tak właśnie jest.
Wyjechaliśmy
pół godziny przed zmrokiem, żeby najbardziej śliską część
trasy przejechać w świetle dnia. Pierwsze 20 kilometrów jechałem
na drugim biegu, piąty włączyłem dopiero za Rawiczem, na esce.
Przejechanie 160 kilometrów zajęło mi trzy i pół godziny, ale
dojechałem cały.
Cały
i zadowolony.