Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 8 marca 2019

W Górach Wałbrzyskich

030319
Góry Wałbrzyskie.
Z Lubomina na Trójgarb zielonym szlakiem, wejście na nową wieżę widokową, powrót częściowo poza szlakiem.
Przejazd pod zamek Książ, przejście szlakiem żółto-niebiesko-żółtym przez Wąwóz Książ (przełom rzeki Pełcznica) do ruin zamku Stary Książ, powrót tą samą drogą.

Na Trójgarbie byłem dwukrotnie w ciągu dziesięciu ostatnich lat, a z tych wejść zapamiętałem ciszę pustego szlaku i strome zbocza głębokiego jaru, którymi prowadził szlak. Ze szczytu nie było widoków, chyba tylko w jednym miejscu między drzewami pojawiała się dal, bokami mocno ograniczona. Pierwszy raz poszedłem tam… nie wiem dlaczego. Byłem wtedy na Chełmcu, górze, z którą wiążą mnie przedziwne związki, a że Trójgarb nie jest odległy i nie byłem na nim… Drugie wejście było kilka lat później, w słoneczny i śnieżny dzień mroźnej zimy, a poszedłem tam wspominając ładne zbocza góry.
Jadąc tam dzisiaj, byłem ciekawy nie tylko wieży na szczycie, ale i mojego widzenia jaru i lasów na podejściu. Zobaczyłem je ładniejszymi niż dawniej. Tam jest po prostu pięknie.
Trafiliśmy… Właśnie! Zapomniałem napisać, że byłem tam z Jankiem. Trójgarb był moją propozycją, przełom Pełcznicy jego, za co mu dziękuję, ponieważ dzięki niemu zobaczyłem niezwykłe dzieła natury.
Więc trafił się nam dzień chmurny i dość wietrzny, z rana padał deszcz i było zimno, ale później pogoda poprawiła się, chociaż słońce pokazało się tylko na moment.
W gęstym lesie pod chmurnym niebem aparat zgodził się robić zdjęcia, ale otoczenie widział znacznie gorzej niż ja widziałem. Nieliczne zostawione zdjęcia wymagały znacznych zmian, zwłaszcza kontrastu. Może kiedyś uda się zbudować aparat fotograficzny widzący świat tak jak widzą ludzie. Może.
Szczególnie urokliwe były chwile z mgłą przygnaną silnym wiatrem wiejącym górą. Świerkowy las rosnący na stromych zboczach wyglądał wtedy bajkowo; był większy, surowszy, bardziej intrygujący i tajemniczy. Kilka razy zbaczaliśmy ze szlaku na brzeg jaru dla spojrzenia w dół, na dno ze strumieniem, i zachwycenia się widokiem lasu omalże wiszącego na zboczach naprawdę trudnych do przejścia. Jak drzewa utrzymują pion w takich warunkach? – to pytanie, będące też zdumieniem i podziwem, słyszałem w sobie często.



W pobliżu przełęczy między szczytami góry, a zgodnie z nazwą ma ich trzy, jest miejsce na szlaku, z którego widać Chełmiec. Widzieliśmy go i dzisiaj, chociaż bez szczegółów, które wilgotne powietrze zagubiło na dzielącej nas przestrzeni pięciu kilometrów.
Wieża robi wrażenie. Wysokością też, ale głównie nowoczesnym kształtem. Jest trójkątnym słupem zbudowanym ze stalowych kratownic, we wnętrzu którego są wygodne, szerokie schody zabezpieczone masywną balustradą. Pod szczytem wisi pięć platform widokowych na trzech poziomach. Są w kształcie trójkąta wystającego w bok od wieży na około osiem metrów. Gdy stoi się najdalej od wieży, przy zbiegających się barierach trójkąta platformy, rury wieży ma się z tyłu, balustrady też, jedynie przy piersi widać ich skrawek. Ma się wtedy wrażenie zawiśnięcia w powietrzu, a wzrok leci w dal ogromną niczym niekrępowany. Dopiero spojrzenie za siebie pozwala dostrzec konstrukcję. Nie wymienię wszystkich widzianych pasm i szczytów, te najdalsze słabo były widoczne, rozpoznałem jednak kilka kaczawskich szczytów, widziałem Ślężę, Chełmiec i Waligórę.



Przy dzisiejszym silnym wietrze czułem niewielkie ruchy całej wieży, co jest normalnym zjawiskiem w takich konstrukcjach, ma też swój urok dla ludzi lubiących silne przeżycia. Schody i platformy widokowe wyłożone są deskami, ale jedna z nich podłogę ma metalową, z pionowych cienkich żeber. Między nimi widać niewiele zasłoniętą ziemię i szczyty drzew. Po zrobieniu pierwszego kroku zatrzymałem się, dalsze wymagały mobilizacji woli, ponieważ wydawało mi się, że idę… w powietrzu, więc zrobienie kroku może spowodować lot ku ziemi.
Znając się nieźle na stalowych konstrukcjach, obejrzałem wieżę okiem technika. Rury i profile w kształcie litery H (w zawodowym slangu mówi się o hebach) są skręcane, czego się spodziewałem. Zwróciłem uwagę na wytrzymałość śrub i z satysfakcją stwierdziłem, że wśród nich są najmocniejsze, wytrzymałości oznaczonej symbolem 12,9, a takie śruby produkuje się ze stali tak wysokiej jakości, że naprawdę trudno je urwać. Zauważyłem kilka drobnych niedoróbek, na przykład w mocowaniu balustrad i krat stalowej podłogi, a w paru miejscach miałem nieco poważniejsze wątpliwości, między innymi chodzi o mocowanie platform widokowych. Otóż one wiszą, każda na dwóch potężnych prętach stalowych, których długość jest w procesie montażu regulowana śrubami zwanymi rzymskimi; zwykle blokuje się je dodatkowymi nakrętkami, czego na wieży się nie dopatrzyłem. Zapewne uznano, iż nie ma potrzeby stosowania dodatkowych zabezpieczeń. Reasumując, wieża jest ładnie zaprojektowaną i porządnie wykonaną konstrukcją. Kilka lat temu byłem na nowej, drewnianej wieży ustawionej na szczycie Trójmorskiego Wierchu w masywie Śnieżnika. Znalazłem tam mnóstwo niedoróbek i poważnych błędów projektowych. Nie wiem, w jakim jest teraz stanie, ale długo nie postoi. Natomiast ta trójgarbska będzie służyć wiele lat, jeśli tylko właściciele zadbają o nią.
Ze wsi Lubomin prowadzą dwa szlaki na szczyt. Ilekroć tam byłem, szedłem zielonym dla urody tamtych miejsc, drugiego nie znałem, więc namówiłem Janka na zejście nim. Nie poznaliśmy go i dzisiaj, ponieważ niewiele niżej skusiła nas ładna droga odbiegająca od szlaku. Weszliśmy na nią, a ona, niewdzięcznica, zostawiła nas samych po paruset metrach. Poszliśmy na przełaj w kierunku rannej ścieżki, a na koniec schodziliśmy cholernie stromym zboczem starannie dobierając miejsca postawienia stóp i mocno podpierając się kijami.
Od ostatniego domu wioski, czyli od podstawy, na szczyt jest około 250 metrów w pionie. Gdy byliśmy 30 metrów nad samochodami widocznymi między drzewami, mijała nas rodzina. Nastoletnia dziewczyna zapytała się, czy przeszli już połowę drogi, a jej ojca pocieszałem mówiąc o późniejszej mniejszej stromiźnie ścieżki. Dużo jest teraz ludzi na szlakach Trójgarbu, a sporo wśród nich góry widziało na pocztówkach, o czym jeszcze napiszę.
Wreszcie mam internet w telefonie, mam i nawigację, więc dojechanie bocznymi drogami do celu nie wymaga teraz zakuwania całej trasy na pamięć. Co prawda taka nauka pozwala dobrze poznać dojazd, w przeciwieństwie do podróżowania według GPS, który oducza zapamiętywania drogi.
Pod pałacem Książ są eleganckie alejki, królewskie bramy i płatne parkingi, jest dużo ludzi i samochodów, stoją banery reklamowe i szlabany; pachnie miastem i komercją. Od razu poczułem się tam źle, nie u siebie. Z ulgą wchodziłem między drzewa.
Pełcznica jest małą rzeczką, właściwie strumieniem, ale płynie przełomem o głębokości, jak oceniłem, 70 metrów.
Przełom jest niesamowitą formacją geologiczną: to miejsce, gdzie rzeka przepływa w poprzek gór, a że pod górę nie chce się jej płynąć, ryje, czy raczej wypłukuje w górach głębokie koryta. W internecie znalazłem informację o głębokości dochodzącej do 80 metrów, a ściany tego jaru, raczej wąwozu z powodu płaskiego dna, są albo bardzo strome, albo wprost pionowe. W połowie ich wysokości wiedzie szlak zbudowany wielkim nakładem pracy. 




Wąską ścieżkę wykuto w skale, albo utworzono ją budując kamienne mury od niżej strony, a w kilku miejscach idzie się stalowymi kładkami zakotwiczonymi w pionowych ścianach. Z jednej strony strome zbocza lub piętrzące się skały, z drugiej urwiska i strumień w dole. Szlak jest bardzo urozmaicony, pełen zakrętów omijających skalne występy, a każdy budzi ciekawość niewidocznej drogi.
Mnóstwo jest drzew rosnących na wielu poziomach: obok pni jednych drzew, widzi się korony innych, wyrastających z ocienionego dna. Wiele widziałem dużych buków, wiele strzelistych, jak to w zwarciu, lip i dębów. Widziałem wyjątkowy las bukowo-modrzewiowy bez domieszek innych gatunków. Jedne i drugie duże, ale szczególnie modrzewie zwracały uwagę swoją wielkością. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego połączenia. 


Wielopiętrowość gęsto rosnących drzew zapewne mocno ogranicza widoczność w zielone miesiące, dzisiaj jednak widzieliśmy przeciwległe zbocze, a później ruiny po drugiej stronie i platformę widokową jakby zawieszoną w przestrzeni, a w rzeczywistości zbudowanej na końcu skalnej ostrej grzędy zwężającej wąwóz. Kolejne piękne miejsce.
Do obecnego stanu ruin wydatnie przyczynili się nasi wyzwoliciele w 1945 roku, co nie dziwi, ale fakt, iż zbudowane były właśnie jako ruiny, nie zamek, owszem, zdziwienie budzi. Wydać mnóstwo pieniędzy żeby popatrzeć na „ruiny”, uznawane wtedy za romantyczne! Co prawda „ruiny” wybudowano na resztkach średniowiecznych ścian starszej budowli. W tworzeniu romantycznego nastroju wydatnie przeszkadzały mi walające się butelki i zardzewiała stalowa belka dwuteowa przykręcona do ściany, pasująca tam równie dobrze, jak gniazdko tiwi w rekonstrukcji chłopskiej chaty.
Mówi się o hitlerowskich tajemnicach, o ukrytych podziemiach i skarbach, ale szczerze mówiąc nie pasjonują mnie takie wieści. Z przyjemnością oglądałem buki rosnące przed ruiną i ogromny bluszcz siedzący na kamiennej ścianie. Jego pień jest najgrubszym z widzianych, na oko ma ćwierć metra średnicy, czyli bardzo dużo jak na taką roślinę, skoro za duże uznaje się pnie o średnicy trzech palców.

Moje męskie oko wychwyciło w oddali inny ładny widok: dziewczynę zgrabną jak łania. Nieco później, będąc blisko, zobaczyłem, iż nie jest młódką, a kobietą w średnim wieku. Do przyjemności patrzenia dodałem podziw.
Zabrakło nam czasu na dotarcie do wylotu wąwozu i powrotu okrężną drogą, ta trasa będzie czekać na nas i się doczeka.
Gdy wracam tą samą drogą, zawsze inaczej widzę otoczenie, zauważam niedostrzeżone wcześniej ładne drobiazgi, i nigdy ta droga mi się nie nudzi. Ot, na przykład, w czasie powrotu zauważyliśmy nad drzewami szczyt skały i ludzi na nim, a później dróżkę wijącą się zakolami po stromym, kamienistym zboczu na górę. Jeszcze jedno piękne miejsce, którego wcześniej nie dostrzegliśmy.
Na ostatnich metrach szlaku, tuż przed wejściem na chodnik ulicy przed pałacem, spotkaliśmy dwoje młodych ludzi. Mężczyzna pytał, co mogą zobaczyć na szlaku.
Przecież widać – miałem mu odpowiedzieć – czego się tutaj spodziewasz?
Za godzinę miał zapaść zmierzch, ona na gołych stopach miała nieskazitelnie białe tenisówki z odkrytymi kostkami (zdaje się, że teraz tenisówki zwane są adidasami) a on ciągnął ją na kamienistą ścieżkę, właściwie nie wiedząc po co. Uważam, że mężczyzna ma dbać o bezpieczeństwo swojej kobiety, a nie ciągnąć ją tam, gdzie może sobie zrobić krzywdę. Ona też mogłaby pomyśleć, skoro jej facet nie potrafił i puknąć go w czoło.
W parku przed pałacem wiele jest pomnikowych drzew, ale i one muszą zaczekać na nasz następny przyjazd.
Im bliżej tegorocznego wyjazdu z karuzelami i bliżej końca mojej pracy w pobliżu Sudetów, tym dłuższa robi się lista miejsc do poznania lub powrotów. To niesprawiedliwe, miałem napisać, ale uświadomiłem sobie fakt zobaczenia tutaj, w nie moich przecież górach, tak wielu ładnych miejsc. Znajduję w nim pocieszenie na przyszłość: na drugim krańcu Polski też znajdę ładne miejsca, chociaż nie będą to Góry Kaczawskie ani nawet nie Sudety.



















sobota, 2 marca 2019

O wpływie stresu na zdrowie nasze i naszych dzieci

010319
Każdy z nas słyszał o szkodliwym wpływie stresu na zdrowie, ale dalece nie wszyscy przyjmują ten fakt do siebie. Możliwe, że z braku wiedzy, a może z niedowierzania. Niżej wklejam skrócony tekst skopiowany z książki „Biologia przekonań” autorstwa biologa Bruca Liptona, w którym przystępnie opisane jest działanie stresu na ludzki organizm.
W mechanizmie tym nie ma żadnych niejasno udokumentowanych funkcji umysłu oddziaływającego na ciało, żadnych trudnych do pojęcia wschodnich mądrości, jest natomiast szereg dających się laboratoryjnie zbadać reakcji fizjologicznych. Cały ten mechanizm jest bardzo stary, ukształtowany w pradawnych czasach i niestety, wtedy bardziej przydatny niż obecnie, w zmienionym przez nas świecie. Dla mnie niżej opisane fakty są kolejnym dowodem na istnienie w nas ścisłych związków z bardzo odległymi epokami, oraz przykładem nienadążania nas samych za zmianami naszego życia. Przeszłość nie umiera, nadal w nas funkcjonuje i nas określa, o czym warto wiedzieć nie tylko w związku ze stresem, ale z i nowomodnymi ideologiami w stylu gender.
Drugi temat, wpływu stresu matki na płód, jest naturalnym ciągiem dalszym, teraz już łatwiej zrozumiałym, i może budzić oszałamiające myśli o świecie kształtowanym przez ludzi mających możliwość pełnego rozwinięcia swoich potencjalnych możliwości.
Skróty wykropkowałem i wziąłem w nawiasy. Podkreślenia tekstu są moje.
-----------------
Ewolucja wyposażyła nas w wiele mechanizmów służących do przeżycia. Można je z grubsza podzielić na dwie funkcjonalne kategorie: wzrost i obronę. Te mechanizmy wzrostu i obrony są fundamentalnymi zachowaniami koniecznymi dla przeżycia organizmu. Jestem pewien, że wiesz, jak ważne jest, by się chronić. Możesz jednak nie zdawać sobie sprawy, że wzrost jest tak samo ważny dla przeżycia — nawet jeśli jesteś już dorosłym, który osiągnął kres swojego wzrostu. Każdego dnia miliardy komórek twojego ciała zużywają się i wymagają, by je zastąpiono. Dla przykładu, cały nabłonek komórkowy twoich jelit jest wymieniany co siedemdziesiąt dwie godziny. Aby utrzymać tę nieustającą wymianę komórek, twoje ciało potrzebuje wydatkować każdego dnia znaczącą ilość energii.
(...)
Jest jednak pewien kruczek związany z tymi przeciwnymi mechanizmami przetrwania, które ewoluowały przez miliardy lat. Okazuje się, że mechanizmy wzrostu oraz mechanizmy obronne nie mogą działać optymalnie w tym samym czasie. Innymi słowy, komórki nie mogą się przesuwać jednocześnie do przodu i do tyłu. Ludzkie ciałka krwi, które badałem w Stanford, wykazywały zupełnie inną mikrobudowę przyjmując pożywienie, niż kiedy realizowały reakcję obronną. Nie mogły ukazać obydwu konfiguracji w tym samym czasie.
W reakcji podobnej do tej, jaką wykazują komórki, ludzie niezaprzeczalnie ograniczają swoje zachowania rozwojowe, kiedy przełączają się w tryb obronny. Jeśli uciekasz przez pumą, nie będzie rozsądne wydatkowanie energii na rozwój. Aby przeżyć, czyli uciec przed pumą, mobilizujesz całą swoją energię na walkę lub ucieczkę. Rozprowadzenie rezerw energii, by zasilić reakcję obronną, w nieunikniony sposób prowadzi do ograniczenia wzrostu.
Oprócz przekierowania energii do zasilenia tkanek i narządów potrzebnych do realizacji reakcji obronnej, istnieje jeszcze jeden powód zahamowania wzrostu. Wzrost wymaga otwartych kanałów wymiany pomiędzy organizmem i jego środowiskiem. Na przykład, organizm przyjmuje pożywienie i wydala produkty odpadowe. Obrona wymaga jednak zamknięcia systemów, by odgrodzić organizm od postrzeganego zagrożenia.
Zahamowanie procesów wzrostu pociąga za sobą ograniczenia wynikające z tego, że wzrost nie tylko wydatkuje energię, lecz także ją produkuje. Skutkiem tego, utrzymywana dłużej reakcja obronna zahamowuje wytwarzanie energii podtrzymującej życie. Im dłużej trwasz w trybie obronnym, tym bardziej ograniczasz swój wzrost. Możesz nawet zatrzymać procesy wzrostu tak bardzo, że prawdziwe stanie się powiedzenie „przerazić się na śmierć".
Na szczęście większość z nas nie dochodzi do momentu, kiedy jesteśmy „śmiertelnie przerażeni". W odróżnieniu od jednokomórkowców, reakcje wzrostu/obrony w organizmach wielokomórkowych nie funkcjonują na zasadzie albo/albo — nie wszystkie 50 bilionów komórek musi funkcjonować w trybie wzrostu lub obrony w tym samym momencie. Proporcja komórek, które są zaangażowanie w działania obronne zależy od powagi postrzeganych niebezpieczeństw. Można przeżyć w stanie stresu spowodowanego tymi zagrożeniami, lecz chroniczne zahamowanie mechanizmów wzrostu poważnie zagraża naszej witalności. Co ważne, nie wystarczy tylko pozbyć się czynników stresujących, by w pełni doświadczyć swojej witalności. Wyeliminowanie czynników stresu lokuje nas jedynie w neutralnym obszarze kontinuum wzrostu/obrony. By w pełni rozkwitnąć, musimy nie tylko wyeliminować czynniki stresu, ale także aktywnie poszukiwać radosnych, miłosnych i spełniających życiowych doświadczeń, by stymulować procesy wzrostu.
W organizmach wielokomórkowych zachowania wzrostu/obrony są kontrolowane przez układ nerwowy. Zadaniem tego układu jest monitorowanie sygnałów środowiskowych, interpretowanie ich oraz organizowanie odpowiednich na nie reakcji. W społeczności wielokomórkowej system nerwowy funkcjonuje tak, jak rząd organizujący czynności jego komórkowych obywateli. Kiedy układ nerwowy rozpoznaje zagrażające obciążenia środowiskowe, alarmuje społeczność komórek w obliczu nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Ciało jest wyposażone w dwa odrębne systemy obronne, a każdy z nich jest niezbędny dla podtrzymania życia. Pierwszy system mobilizuje obronę przed zagrożeniami zewnętrznymi. Jest nazywany osią HPA, co odpowiada osi podwzgórze –przysadka -nadnercza. Kiedy nie ma zagrożeń, oś HPA jest nieaktywna, a wzrost rozkwita. Jeśli jednak podwzgórze mózgu dostrzega zagrożenie środowiskowe, angażuje ono oś HPA wysyłając sygnał do przysadki — głównego gruczołu — która jest odpowiedzialna za zorganizowanie społeczności pięćdziesięciu bilionów komórek, by poradzić sobie z nadchodzącym niebezpieczeństwem.
(...)
Z technicznego punktu widzenia bodziec stresowy angażujący oś HPA wygląda jak prosta kaskada: w odpowiedzi na spostrzeżenie czynnika stresującego przez mózg, podwzgórze wydziela czynnik uwalniający — kortykoliberynę (CRF), który wędruje do przysadki. CRF aktywuje specjalne komórki przysadki wydzielające hormony, powodując uwolnienie hormonów adrenokortykotropowych (ACTH) do krwi. Następnie ACTH dociera do nadnercza, gdzie służy jako sygnał włączający wydzielanie hormonów nadnercza uruchamiających reakcję walka/ucieczka.
Kiedy alarm nadnercza już rozbrzmiał, hormony stresowe uwalniane do krwi ściskają naczynie krwionośne układu trawiennego, zmuszając dostarczającą energię krew do preferencyjnego odżywiania tkanek w ramionach i nogach, które pozwalają nam na uniknięcie zagrożenia. Zanim krew została odesłana do kończyn, była skoncentrowana w organach wewnętrznych. Rozprowadzenie krwi z organów wewnętrznych do kończyn w reakcji obronnej pociąga za sobą zahamowanie funkcji związanych ze wzrostem — bez wystarczającej ilości krwi odżywiającej organy wewnętrzne, nie mogą one właściwie pracować. I tak powstrzymują one działania podtrzymujące życie, jak trawienie, wchłanianie, wydzielanie i inne funkcje zapewniające komórkom wzrost oraz produkcję energetycznych rezerw ciała. Dlatego właśnie reakcje stresowe powstrzymują procesy wzrostu i dalej zmniejszają zdolność ciała do przetrwania, zakłócając wytwarzanie żywotnych rezerw energii.
Drugi system obronny ciała to układ odpornościowy, który chroni nas przed zagrożeniami pochodzącymi z wewnątrz, spod skóry, takimi, jakie są powodowane przez wirusy i bakterie. Zmobilizowany system odpornościowy może pochłonąć wiele dostępnych dla ciała zasobów energii. By wyobrazić sobie ilość energii, jaką pochłania system immunologiczny, przypomnij sobie jak słaby jesteś, kiedy zmagasz się z infekcjami, jak grypa, czy przeziębienie. Kiedy oś HPA mobilizuje ciało do obrony, hormony nadnercza bezpośrednio wyciszają działanie systemu immunologicznego, by oszczędzać rezerwy energetyczne. Hormony stresu są tak efektywne w ograniczaniu funkcji systemu odpornościowego, że lekarze przepisują je osobom otrzymującym przeszczepy, aby ich system immunologiczny nie odrzucił obcej tkanki.
Dlaczego system nadnerczy wyłącza system odpornościowy? Wyobraź sobie, że jesteś w namiocie na afrykańskiej sawannie, chorując na infekcję bakteryjną, a do tego zmagając się z bardzo dokuczliwą biegunką. Za ścianami namiotu rozlega się głęboki lwi pomruk. Mózg musi podjąć decyzję, które niebezpieczeństwo jest poważniejsze. Twojemu ciału nic nie pomoże zwalczenie bakterii, jeśli zostaniesz poszarpany przez lwa. Dlatego twoje ciało zatrzymuje zwalczanie infekcji w celu zmobilizowania energii do ucieczki, by przeżyć to spotkanie z lwem. I stąd następnym skutkiem zaangażowania osi HPA jest osłabienie naszej zdolności do walki z infekcją.
Aktywowanie osi HPA także niekorzystnie wpływa na naszą zdolność klarownego myślenia. Przetwarzanie informacji w przodomózgowiu, centrum wykonawczym wnioskowania i logiki, przebiega znacznie wolniej, niż czynności odruchowe kontrolowane przez tyłomózgowie. W niebezpieczeństwie liczy się szybkość przetwarzania informacji — im wyższa, tym większa szansa na przeżycie organizmu. Hormony stresu z nadnerczy powodują kurczenie naczyń krwionośnych w przodomózgowiu, ograniczając jego zdolność funkcjonalną. Dodatkowo hormony te wygaszają aktywność kory przedczołowej — centrum świadomego, wolicjonalnego (czyli zależnego od naszej woli – dopisek K.G.) działania. W sytuacji zagrożenia przepływ krwi w naczyniach i hormony wspierają aktywację tyłomózgowia, źródła podtrzymujących życie odruchów, które najefektywniej kontrolują zachowanie związane z walką i ucieczką. I chociaż konieczne jest, by sygnały stresu wyparły wolniej funkcjonujący, świadomy umysł, by zwiększyć szanse przetrwania, pociąga to za sobą koszt – zmniejszoną świadomość i zredukowaną inteligencję.
Strach zabija
(…) Prosta prawda brzmi: zalękniony jest głupszy. Nauczyciele wciąż to obserwują u studentów, którzy „nie zdają dobrze testów". Stres egzaminów paraliżuje tych studentów, którzy z trzęsącymi się rękami zaznaczają nieprawidłowe odpowiedzi, ponieważ w panice nie mogą uzyskać dostępu do informacji zmagazynowanej w korze mózgowe], która pracowicie gromadzili przez cały semestr.
System HPA jest wspaniałym mechanizmem, radzącym sobie w warunkach ciężkiego stresu. Jednak ten system nie został stworzony do działania w trybie ciągłej aktywacji. W dzisiejszym świecie większość doświadczanych przez nas stresów nie przyjmuje formy dotkliwego, konkretnego „zagrożenia", które możemy łatwo zidentyfikować, zareagować na nie i dalej żyć. Jesteśmy wciąż oblegani przez wielorakie nierozwiązywalne zmartwienia dotyczące naszego życia osobistego, naszej pracy, i rozdartej wojną globalnej społeczności. Takie troski nie zagrażają naszemu doraźnemu przetrwaniu, niemniej jednak mogą aktywować oś HPA, co skutkuje chronicznie podniesionym poziomem hormonów stresu.
By zilustrować niekorzystne skutki podniesionego poziomu adrenaliny, skorzystajmy z przykładu toru wyścigowego. Grupa wyjątkowo dobrze przygotowanych i zdrowych sprinterów ustawia się na linii startowej. Kiedy słyszą komendę: „Na miejsca!", ustawiają i dopasowują ułożenie swoich rąk, kolan i stóp w blokach startowych. Starter wykrzykuje: „Gotowi!" i mięśnie lekkoatletów napinają się, wraz z ich ustawieniem się na czubkach palców u nóg i rąk. Kiedy przechodzą w pozycję „Gotowi!", ich ciała uwalniają wspierający ucieczkę hormon, adrenalinę, który zasila mięśnie do trudnego zadania, jakie przed nimi stoi. Oczekując w zawieszeniu na komendę „Start!", ich ciała napięte są wyczekiwaniem na zadanie. W normalnym wyścigu to napięcie trwa jedną lub dwie sekundy, zanim starter zawoła „Start!". Jednakże w naszym mitycznym wyścigu, komenda „Start!", która uwolniłaby zawodników do podjęcia rywalizacji, nigdy nie nadchodzi. Zawodnicy wciąż są ustawieni w blokach, ich krew szumi adrenaliną, ich ciała męczą się napięciem oczekiwania na wyścig, który nigdy się nie zaczyna. Bez względu na to, jak dobrze są wy trenowani, w ciągu sekund ci lekkoatleci opadną z sił fizycznych.
Żyjemy w świecie „Na pozycje!", a zwiększająca się liczba badań sugeruje, że nasz hiperczujny styl życia poważnie upośledza zdrowie naszych ciał. Codzienne stresy bezustannie aktywują oś HPA, alarmując nasze ciała do działania. Stres w naszych ciałach, generowany przez presję chronicznych lęków i zmartwień, nie jest uwalniany, jak u rywalizujących atletów. Niemal każda ważniejsza choroba, na którą zapadają ludzie, jest związana z chronicznym stresem.
* * *
(W swojej książce) Verny pisze: „Duże znaczenie ma to, czy jesteśmy poczęci w miłości, pośpiechu czy nienawiści, a także czy matka pragnie zajść w ciążę. Rodzice lepiej sobie radzą, gdy mieszkają w spokojnym i stabilnym środowisku, wolnym od uzależnień oraz wspierani przez rodzinę i przyjaciół". (…) Kiedy dziecko zostało już poczęte, nastawienie rodziców jest niezwykle ważne dla rozwoju zarodka, co dokumentuje imponująca ilość literatury badawczej. I znów Verny pisze: „W ciągu ostatniej dekady wyłoniła się ogromna ilość naukowych świadectw, które nawołują do zrewidowania naszego zrozumienia zdolności umysłowych i emocjonalnych nienarodzonych jeszcze dzieci. Badania wykazują, że — śpiące czy przebudzone — nienarodzone dziecko w łonie matki jest nieustannie podłączone do każdej czynności, myśli i uczucia matki. Od momentu poczęcia doświadczenia w życiu płodowym kształtują mózg i kładą podwaliny pod osobowość, temperament emocjonalny oraz moc jego wznioślejszych myśli". (…)
Matki i ojcowie razem są odpowiedzialni za zapłodnienie i ciążę, mimo iż to matka nosi dziecko w swoim łonie. To, co czyni ojciec, ma głęboki wpływ na matkę, co z kolei oddziałuje na rozwijające się dziecko. Na przykład, jeśli ojciec ją opuszcza i matka zaczyna wątpić w swoją zdolność przetrwania, jego odejście bardzo mocno zmienia interakcję pomiędzy matką i nienarodzonym dzieckiem. I podobnie, czynniki społeczne, jak brak zatrudnienia, mieszkania i opieki zdrowotnej, czy niekończące się wojny angażujące ojców do wojska, mogą wpłynąć na rodziców i w rezultacie na rozwijające się dziecko.
(...)
Większość położników jest również niewystarczająco wyedukowanych na temat wagi rodzicielskich nastawień w rozwoju dziecka. (…) Skutkiem tego ginekolodzy-położnicy są jedynie zainteresowani kilkoma macierzyńskimi zagadnieniami rozwoju prenatalnego: Czy ona dobrze je? Bierze witaminy? Czy regularnie wykonuje ćwiczenia? Pytania takie koncentrują się na tym, co wedle przekonań ginekologów-położników jest naczelną rolą matki — na dostarczaniu składników odżywczych, jakie mają być wykorzystane przez genetycznie zaprogramowany zarodek.
Jednak rozwijające się dziecko otrzymuje dużo więcej, niż tylko składniki odżywcze z krwi matki. Wraz z nimi zarodek przyswaja nadmiar glukozy, jeśli matka jest cukrzykiem, oraz nadmiar kortyzolu i innych hormonów, jeśli matka jest chronicznie zestresowana. Badania ukazują nam dzisiaj jak działa ten system. Jeśli matka jest pod wpływem stresu, aktywuje ona swoją oś HPA, która reguluje reakcje walki i ucieczki w zagrożonym środowisku.
Hormony stresu przygotowują ciało do zaangażowania się w obronę. Kiedy te matczyne sygnały wnikną już do krwi zarodka, wpływają na te same tkanki i organy zarodka, co w organizmie matki. W środowiskach stresowych krew zarodka krąży głównie w obrębie mięśni i tyło-mózgowia, dostarczając składniki odżywcze potrzebne ramionom i nogom, a także regionowi mózgu odpowiedzialnemu za odruchowe reakcje ratujące życie. Wspierając funkcje systemów związanych z obroną, bieg krwi jest kierowany od organów wewnętrznych, a hormony stresu tłumią aktywność przedniej części mózgu. Rozwój tkanek i organów zarodka jest proporcjonalny do ilości krwi, jaka do nich dopływa, i funkcji, jaką spełniają. Hormony matki chronicznie doświadczającej stres, po przejściu przez łożysko znacząco zmienią dystrybucję krwi w jej zarodku i zmienią charakter fizjologii jej rozwijającego się dziecka.




czwartek, 28 lutego 2019

Daleko i blisko

170219

Wschodnie pasmo Gór Kaczawskich.

Oglądanie wschodu na Popielu. Ze wsi Pastewnik na łąki między tą wsią a Domanowem. Sośniak i sąsiednie bezimienne wzgórza. Poręba i okolica. Powrót do wioski.



O celu wyjazdu czasami decyduje drobiazg: wspomnienie jednego widoku, jakiegoś zakątka albo kępy drzew rosnących gdzieś na odkrytym zboczu góry. Tak właśnie było dzisiaj. Wspomniałem takie miejsce ze świerkiem górującym nad innymi drzewami, a rosnących na zboczu bezimiennej góry we wschodnim paśmie moich gór, i zapragnąłem je odwiedzić. W okolicy wiele jest pokaźnych górek, wiele urokliwych zakątków, a wiedziałem, że myszkując tam znajdę i nowe.

Zaparkowałem przy bocznej szosie biegnącej do Jawora, w pobliżu Popiela, góry z której już parę razy oglądałem początek i koniec dnia, a widok ze szczytu jest w pełni panoramiczny. Zeskorupiałego śniegu, skrzącego się kolorami wschodu, było nadspodziewanie dużo. 


Obok Poręby, największej góry tego pasma, coraz śmielej jaśniała Eos, a nad chrzęstem śniegu słyszałem śpiew ptaków. Wydawało mi się, że rozróżniam skowronka; czy to możliwe? Chyba tak, skoro te polne ptaszyny przylatują już w lutym.

Na Popielu widzi się jednocześnie wschód i zachód, słońce i horyzont vis a vis. Światło świeci w plecy albo w twarz, a po bokach, na północy i na południu, horyzont oświetlony jest bocznym światłem. Pełny spektakl. Śnieżna zima odbiera światu kolory, czyni krajobraz czarno-białym i zimnym w odbiorze, ale w tych warunkach nasycone barwami światło wschodu bądź zachodu jest szczególnie wyraźnie widoczne w zimnym i monochromatycznym świecie. Zawsze zwraca uwagę, a bywa, że wprost fascynuje.





Nie zdecydowałem się zostawić na cały dzień samochodu częściowo stojącego na jezdni. Zjeżdżając do wioski, do Pastewnik, spojrzałem na wylot drogi w kierunku Jawora, najkrótszej drogi powrotnej, ale w zimie nieodśnieżanej. Zobaczyłem lśniące lodem głębokie koleiny i wiedziałem już, że nie odważę się zjeżdżać tędy w dolinę.

Zaparkowałem na znanym mi parkingu przy kościele w Pastewniku i ruszyłem na południe. Między tą wioską a Domanowem rozciągają się łąki falujące po zboczach kilku niewielkich wzgórz, na jednym z nich jest słupek, jakim zaznaczane są szczyty, więc zapewne ma swoją nazwę. Trzeba mi pomyszkować po internecie żeby ją poznać. Wszak wzgórze znane z nazwy jest ładniejsze.

Kiedyś odkryłem tamtą okolicę idąc od południa, a spodobała mi się od razu. Wracałem tutaj kilka razy, dzisiejszy powrót na pewno nie będzie ostatnim. Rozległy i urozmaicony widok rozciąga się na trzy czwarte widnokręgu, widać nie tylko liczne szczyty kaczawskie, ale też Rudawy i Karkonosze, a bliżej i Góry Wałbrzyskie zaczynające się po drugiej stronie doliny.

Dalekie i liczne góry, odległy horyzont, dal stapiająca się z niebem, mają magnetyczny urok i ich wspomnienie nakłania nas do powrotów, ale urok wędrówki i poznawanych miejsc nie tylko w nich. Na pełny obraz składają się też liczne drobiazgi widziane z bliska, obok nas lub nawet pod nogami. Wiele ich widzę każdego dnia, nie o wszystkich piszę, ale wszystkie mają swój udział w sumarycznym obrazie przechowywanym w pamięci. Później nierzadko pamięć gubi szczegóły, ale nie zapomina o najważniejszym: o wrażeniu, a więc o przeżywaniu.

Źródełek było dwa, biły na zboczu niewielkiego wzgórza, wśród zeszłorocznych traw i między ich źdźbłami znajdowały drogę w dół. Zapewne są one jedynie wiosennymi efemerydami trwającymi póki słońce topi śnieg na zboczu wyżej, ale przecież tym bardziej cenne są chwile przy nich i bardziej pociągająca ich uroda. Krystalicznie czysta, świecąca niczym kryształy na słońcu, woda biła z ziemi tworząc pęczniejące wzgórki. Patrzyłem na nie mając chęć objąć je dłońmi niczym pierś kobiecą.



A w pobliżu dziwne ślady na ziemi. Później widziałem je w wielu innych miejscach. Czy ktoś wie, jakie stworzenie taki ślad zostawia?


Po drugiej stronie szosy, za domami wioski, wznoszą się liczne wzgórza, ale tylko jedno ma swoją nazwę. To Sośniak, przedostatnia górka kaczawska, skoro po drugiej stronie doliny są już Góry Wałbrzyskie. A na Sośniaku, jak sama nazwa wskazuje, rosną buki. Napisałem tak, ponieważ przypomniał mi się dowcip (a może i nie) słyszany w wojsku: chlebak służy do noszenia granatów. Tak przy okazji powiem, że z kałasznikowa nie strzelałem ponad 40 lat i chętnie przyłożyłbym jego kolbę do ramienia. Ciekawe, czy nadal potrafiłbym rozebrać ten karabin z zamkniętymi oczami...

Na mapie jest błąd. Sośniak jest zalesiony i odległy od znaku na mapie o kilkaset metrów. Na zamieszonej tutaj mapce mojej trasy jest zaznaczone małe kółeczko – ślad kręcenia się wśród licznych i ładnych buków. Z drugiej strony górki po zboczu falują łąki podzielone wstęgami drzew – widok, który kiedyś mnie zauroczył.


 Poszedłem tam sprawdzić, czy urok działa nadal. Działa, co stwierdziłem na podstawie czasu tam spędzonego, licznych postojów dla patrzenia i robienia zdjęć. Na zboczu sąsiedniego wzgórza zobaczyłem kępę drzew i łąkę wciskającą się wstęgą pod sam szczyt. Uświadomiwszy sobie, że nie byłem tam jeszcze, zapragnąłem pójść i poznać miejsca z bliska. Szedłem krok za krokiem żeby droga nie skończyła się za szybko, ponieważ tamte miejsca mają w sobie czystą esencję kaczawskich uroków, a i dal jest ładna. Sokoliki wydają się większe niż zwykle, a nad nimi skrzą się w słońcu grzbiety Karkonoszy.

Cel drogi okazał się równie ładny jak ona sama.

Kępie drzew ton nadaje spory jesion, przy nim czereśnia, kilkanaście głogów i mały buczek chwalący się kolorami swoich liści. Między nimi stara, czerniejąca bela trawy, niestety. Zębiska kamieni chronią drzewa nie pozwalając na przejechanie tędy maszynom.

Na końcu łąki, przy drzewach, usiadłem i patrzyłem. Ech, trudno mi w mojej pracy, ale może się okazać, że wyjazd do siebie na Lubelszczyznę będzie jeszcze trudniejszy. Na szczycie górki stoją poszarpane szaro-zielone skały i ołowiane pnie dużych buków. 



Chodziłem między nimi rozglądając się. Czy ktoś tutaj przychodzi? Raczej zapomniane to miejsce, ale przecież ładne. Odchodząc zatrzymywałem się i odwracałem nie wiedząc, czy jeszcze tutaj wrócę. Postaram się.

Niewiele dalej jest inne czarowne miejsce. Droga biegnąc skrajem lasu wznosi się lekko celując w niebo, a gdy zbliżam się tam patrząc na bliski styk ziemi i nieba, z drogi, właśnie z drogi zaczynają wyrastać góry. Każdy krok czyni je większymi, właściwie potężniejszymi, a gdy droga opadnie do stóp, widzę Góry Ołowiane w całej okazałości. Wiem, że są niewielkie, ale w tamtym miejscu, w tamtej chwili, wydają się właśnie potężne.

Po drugiej stronie wzgórz kolejne zapamiętane urokliwe miejsce. Drzewa lasu rozstępują się, droga opada po stoku, a przede mną otwiera się dolina, a wyżej rozległa przestrzeń zamknięta dalekimi górami. Mam wrażenie tworzenia przestrzeni swoimi krokami, jej zaistnienia dopiero w tej chwili.



Gdy skręci się w prawo, trawersując zbocze dojdzie się do tej kępy drzew, o której myślałem i którą chciałem ponownie zobaczyć.


Z daleka widać wielki świerk, z bliska okazuje się, że rośnie ich tam kilka, a ten największy ma przynajmniej metrową średnicę. Obok dąb, brzozy, kilka wierzb, głóg i różany krzew. Obraz uzupełniają uschnięte kikuty, zwalony, próchniejący pień i pędy jeżyn chwytające buty. Między nimi wystają kamienie. Gałęzie świerku dotykają ziemi, pod drzewem był głęboki półmrok mimo słonecznego dnia. Chciałbym kiedyś spędzić noc w namiocie ustawionym pod tym wielkim świerkiem, otulony i chroniony jego gęstymi gałęziami.

Obok Poręby wznoszą się rozległe i wysokie wzgórza. Na licznych tam szczytowych wypiętrzeniach sterczą skały wśród drzew, a jęzor łąk, długi i rozgałęziony jak u węża, wciska się głęboko w lasy. Nie byłem tam jeszcze, więc… poszedłem. Na dość długim podejściu dałem sobie w kość. Prawie całe zbocze było zaśnieżone, a że słońce grzało nieźle, śniegowa skorupa nie wytrzymywała mojego ciężaru. Szedłem zapadając się po kostki lub do połowy łydek i sapałem jak ten parowóz z wiersza Tuwima, ale że nie czułem przemęczenia mięśni, zawziąłem się i ignorując podszepty leniucha namawiające mnie do zaniechania, brnąłem pod górę w rozmiękłym, grząskim śniegu.

W oddali, na najdalszym horyzoncie, zobaczyłem regularny stożek szczytu, a na nim... maszt? Ledwie widoczna kreseczka na szczycie nie dała się jednoznacznie zidentyfikować. Trójgarb w Górach Wałbrzyskich? Później, z innego miejsca, gdy zobaczyłem wszystkie trzy szczyty góry, znalazłem potwierdzenie, a skoro to Trójgarb, widziałem wieżę widokową, nie maszt.

Parę słów wyjaśnienia. Otóż dwa miesiące temu oddano do użytku wielką wieżę widokową na szczycie tej góry. Jest jedną z najwyższych w naszych górach, ma 27 metrów, kilka dużych wiszących balkonów widokowych i nowoczesny wygląd śmiałej konstrukcji inżynierskiej.


Jeden z najbliższych moich wyjazdów będzie właśnie na Trójgrab, ale póki co powoli zdobywałem wysokość idąc po miękkim śniegu w moich górach.

Szedłem, ponieważ chciałem zobaczyć co jest na szczycie, czy otwarta przestrzeń łąk schodzi na drugą stronę. Czy widać stamtąd dal? Minąłem szczyt i poszedłem dalej. Ograniczona, ale była. Jednak nie doszedłem do końca łąki, śnieg był zbyt głęboki. Natomiast na szczycie śniegu nie było wcale, jakby ktoś go dokładnie wymiótł. Szare niewielkie skały, ładnych drzew jak na lekarstwo. Miejsce, do którego zapewne nie wrócę, ale tym bardziej trzeba mi je zapamiętać. Siedziałem na pniaku i patrzyłem na plamy słońca pełzające po skale, a przez chwilę słyszałem rytmiczny świst powietrza przecinanego skrzydłami ptaka. Parę razy słyszałem ten dźwięk, a tylko wtedy jest wyraźny, gdy duży ptak leci nisko i wokół panuje cisza. Tam było cicho. Może wrócę dla posłuchania ciszy?

W pobliżu szczytu Poręby stoi budynek ogrodzony drutem kolczastym, a przy nim kratowa wieża dźwigająca kulę otulającą radar wykrywający burze z odległości do 250 kilometrów, jak wyczytałem na tablicy informacyjnej. 


Była tam też prośba o telefon, gdy zauważy się uszkodzenia. Zauważyłem, że dwa wsporniki trzymające spirale drutu kolczastego odpadły, w bliska zobaczyłem bardzo źle położone spawy. Utworzyła się wyrwa w kolczastym murze, przez którą nawet ja mógłbym wejść do środka. Wpisałem podany na tablicy numer telefonu do instytutu meteorologii, zadzwoniłem i usłyszałem automatyczną sekretarkę firmy handlującej paliwem. Sprawdziłem numer, był dobry, ale przy drugiej próbie znowu usłyszałem o gotowości sprzedania mi cysterny paliwa.

Cóż, tak się dba o społeczną własność, tak się wypełnia swoje służbowe obowiązki. Kolejny Orsk.

Co to jest Orsk? Wkrótce wyjaśnię w osobnym tekście.
Przeszedłem na drugą stronę wioski i ze wzgórza patrzyłem na koniec tego pięknego dnia. Drugiego dnia w moich górach.

Na zakończenie dwie ciekawostki-zagadki, takie z przymrużeniem oka:

– czy buk może się całować?

– a czy może usiąść na skale?

Może i może, a niżej zamieszczam dowody.