Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 7 grudnia 2019

Góry czartów, krasnoludków i dinozaurów

241119

Góry Stołowe:

Głazy Krasnoludków i Diabelska Maczuga pod Gorzeszowem. Czartowskie Skały między wsiami Różana i Łączna.


Nie pamiętam, kto z nas wspomniał o Głazach Krasnoludków, dość, że pomysł przypadł nam do gustu i krótko po rozwidnieniu się dotarliśmy do parkingu przy rezerwacie.

Byłem tam tylko raz, osiem lat temu, pora więc była najwyższa odwiedzić miejsca zapamiętane jako ładne.

Zarówno wtedy, jak i dzisiaj, sądziłem, że jadę w Góry Kamienne, dopiero po powrocie, chcąc nabrać pewności, zajrzałem do Internetu i ze zdumieniem dowiedziałem się, że byliśmy w Górach Stołowych, w paśmie Zaworów.

Czasami granice podziałów gór wydają mi się dziwne, czasami zbyt dokładne, gdy czytam o wątpliwościach dotyczących przynależności niewielkiego wzgórza, tutaj jednak wspomnę podobieństwo widzianych dzisiaj form skalnych do klasycznych grzybów i zwierzaków stojących właśnie w Górach Stołowych. Nie wiem, jak jest z ukształtowaniem terenu, ale z powodu kształtów skał, odwiedzone miejsca niewątpliwie są w tych właśnie górach.

Rezerwat Głazy Krasnoludków utworzono dla ochrony roślin, zwierząt i form skalnych. Na długości ponad kilometra, na uskoku terenu, wznoszą się skały, jedna przy drugiej, o wysokości do kilkunastu metrów. Od góry zbocza ich szczyty są tak niskie, że łatwo podziwiać je można nie tylko od dołu, patrząc na nie z zadartą głową, albo i stojąc na nich. Parking jest sto metrów od skał, wspinaczki nie ma żadnej, chociaż ostrożność jest potrzebna wobec obłości kształtów, można więc skupić się wyłącznie na swoich wrażeniach i na skałach

A te oszałamiają. Są tam skalne ściany, mury ze zdobieniami i basztami, skalne szczeliny, bloki zaklinowane w swoim locie ku ziemi, ale najliczniejszą grupą są głowy zwierząt, a zwłaszcza dinozaurów. Podobieństwo jest duże także z powodu wyraźnie zaznaczonych paszcz tych skalnych zwierząt.

Otóż zbudowane są piaskowców i to bynajmniej nie monolitycznych. Słowo wyjaśnienia:

Kiedyś jakieś góry, których ludzkie oko nie widziało, w ciągu milionów lat swojego istnienia uległy procesom niszczącym, stając się małymi drobinkami skalnymi znanymi nam pod nazwą piasku. Ich pokłady zalewała woda morza, na warstwy piasku opadały inne materiały, na przykład pyły wulkaniczne, szczątki roślin i zwierząt, albo osady przyniesione nurtem rzeki. Warstw przybywało, ich ciężar rósł, materiał ulegał sprasowaniu i sklejeniu stając się nową skałą, piaskowcem, a z racji pochodzenia mówi się o skale osadowej. Później morze znikło, pokłady zostały wypiętrzone tajemniczymi procesami wewnątrz Ziemi, przy czym ogromne płyty nie zostały uniesione równo, a pod skosem. W efekcie odsłonięcia się pokładów piaskowców, uruchomił się nowy proces ich niszczenia. Natura ma cierpliwych, wolno działających, ale niestrudzonych niszczycieli: to woda, wiatr, różnice temperatur, słońce.

Skała jest osadowa, a jej warstwy cechuje zmienność w składzie i odporności na te wszystkie procesy, które rozdrabniają kamienie. Jeśli się zdarzy tak, że pod warstwą twardszą jest skała mniej spoista, tworzą się kształty rodem z filmów fantasy: górą szersze, mniej zniszczone, dołem bardziej. Pojawiają się szczeliny, monolit dzieli się na oddzielne skały, a te stoją na coraz cieńszych podstawach, póki ich ciężar ma jeszcze oparcie. Widziałem piękne głowy zwierząt na długich i wąskich szyjach, w pozycjach bliskich utraty stabilności, widziałem też taką, która dawno temu przewróciłaby się, gdyby nie oparła się o sąsiednią skałę, mniej podciętą u podstawy. Widziałem też obłe skały leżące w dole, a na zboczu niewielkie wzgórki – resztki rozpadłych skalnych form.

Wyróżnia się jedna, cienka i ciemna, warstwa osadów. Właśnie po jej biegu widać nierówne wypiętrzenie skorupy i to ona, ciemna krecha, tworzy pyski skalnych zwierząt. Z niektórych nawet sterczą wiechcie traw czy paproci, niczym nieprzełknięte resztki pokarmu tych zwierząt.

 Na równi z kształtami fascynuje mnie ten pobieżnie opisany proces nieustających przemian powierzchni Ziemi. To właśnie te metamorfozy są wieczne, nie skały i nie łańcuchy górskie.
Głazy Krasnoludków utworzone zostały z resztek nieistniejących gór. Można na te skały spojrzeć inaczej, z perspektywy milionów lat. Wtedy łatwo zauważyć nie tylko ich chwilowość, tylko dla człowieka niemal wieczną, a w piasku leżącym u ich stóp dostrzec zaczyn, z którego może powstaną nowe góry w świecie wyglądającym zupełnie inaczej od nam znanego.

Jednak nadal będzie to Ziemia. Chciałbym wierzyć w możliwość zobaczenia tych nowych gór przez ludzi.

Zwracały moją uwagę korzenie drzew. Wiele z nich rośnie na nagich skałach, a życiodajnej ziemi szukają niżej, wypuszczając bardzo długie i nierzadko powykrzywiane korzenie. Kilka razy odniosłem wrażenie ich niezdecydowania, a raczej szukania ziemi. Te korzenie jakby zawracały, nie znajdując jej tam, gdzie próbowały.

Na wielu skałach rosną małe świerki, czasami są to miniaturowe laski z poszyciem, bo i krzaczki jagód tam rosną, są paprocie i trawy. Niektóre kojarzą się z czupryną włosów na głowie, wszystkie dziwią witalnością, życiem w skrajnie trudnych warunkach.

Skały w rezerwacie już opisywałem, ale zgodnie z moją zasadą, teraz nie czytałem starego tekstu, nie chcąc się sugerować czy ograniczać. Wtedy tekst może być tylko nieco podobny, na pewno nie będzie kalką ani też sztucznym omijaniem tych samych tematów.



Zbliżając się do Czartowskich Skał, obaj zwróciliśmy uwagę na urokliwą okolicę. To klasyczne pogórze, jakby cudem przeniesione z moich gór. Stojąc później na porębie pod szczytem Bieśnika, góry wznoszącej się nad Skałami, głodnym wzrokiem myszkowałem po urokliwej okolicy. Nie, obaj tam staliśmy i obaj podziwialiśmy krajobraz. Już wyszukiwałem przejścia ku widocznej w oddali ładnej przełęczy, gdy uświadomiłem sobie, że przecież nie są to moje góry. Zdziwiony byłem siłą przeżytych odczuć: zawodu, smutku, tęsknoty, ale i czegoś na kształt oszukania mnie. Jakby zabrano mi te okolice, uniemożliwiono ich poznanie, no bo jakże mi tam iść, skoro nie są to Góry Kaczawskie??

Jeśli bogowie pozwolą, pójdę ku tamtej nieznanej mi przełęczy. Wydaje mi się, że patrzyliśmy na fragment pogórza Gór Wałbrzyskich.


U podnóża Bieśnika biegnie droga, którą zapamiętałem będąc tutaj osiem lat temu. Nic się nie zestarzała, nic nie straciła ze swojej urody, nadal czarując mnie i budząc pragnienie jej poznania.


Oczywiście weszliśmy na wierzch Czartowskich Skał. Janek wynalazł ścieżynkę doprowadzającą do pionowej ściany piaskowca z najprawdziwszymi oknami i niewielką jaskinią. Zrobiła wrażenie swoim umiejscowieniem nie w ziemi, a pod samym szczytem skały. Ponieważ okna nie miały szyb, przez jedno z nich przeszliśmy na drugą stronę. Kiedy po wyprostowaniu się spojrzałem za siebie, wiedziałem, dlaczego nie poznałem tego przejścia będąc po tej stronie poprzednio: ścieżki właściwie nie widać, tylko krawędź urwiska.


Pamiętam, że przed laty zszedłem z tych skał zadowolony z decyzji wejścia, ale i z ulgą.

Dzisiaj moja ulga wydała mi się większa.



W czasie grzybobrania wiele razy chciałem zapamiętać ostatniego znalezionego grzyba, ale nie udawało mi się, bo albo trafiałem na kolejny, albo niespodziewanie, późną już jesienią, znajdowałem spóźnione grzyby. Tak było dzisiaj. Znalazłem kilka dorodnych, a przy tym czerstwych, młodych podgrzybków, tych najładniejszych, z brunatnymi łebkami. Są już ususzone, dodam je do bigosu. Ostatnie moje tegoroczne grzyby.

Nie wiedziałem też, że dzisiejsze nasze wędrowanie jest ostatnim w tym roku. Jestem teraz na delegacji, daleko od Sudetów, a do bazy wrócę w połowie stycznia. Obiecuję sobie wziąć kilka dni wolnego, bo przecież trzeba mi będzie nadrobić zaległości i nasycić potrzebę włóczęgi.

Zdjęcia ze mną oczywiście robił Janek.























czwartek, 28 listopada 2019

Kaczawskie górki i spotkanie

231119
Ze Świerzawy na Skowrońca. Zbocza Gajowej, wieża widokowa na Zawadnej, poszukiwanie przejścia przez wąwozy na północ od miasta, powrót, spotkanie w bibliotece.


Ponieważ popołudniu miałem spotkanie autorskie w Świerzawie, nie planowałem długiej trasy. Samochód zostawiłem na parkingu przy bibliotece, i zaciągnąłem Janka na Skowrońca. Ledwie parę tygodni temu poznałem to ładne wzgórze wznoszące się nad miasteczkiem, a dzisiaj, w chmurny dzień późnej jesieni, niepewny swoich wrażeń, zobaczyłem je nie brzydsze niż wtedy, gdy patrzyłem na nie ozdobione zielenią i słońcem. Oczywiście jego dzisiejsza uroda była skromniejsza, ale przecież mam w pamięci chwile złotego października tutaj spędzone, i one dodawały barw dzisiejszemu obrazowi Skowrońca.




Myślałem o poznaniu pól i jarów na południe od wzgórza, ale wydało mi się, że Janek spogląda na widzianą stamtąd wieżę na szczycie Zawodnej (lub Zawady, różne podają nazwy), więc zaciągnąłem tam mojego towarzysza.
Poszliśmy drogą wiodącą w pobliżu Wielisławki, a jest ona jedną z pierwszych poznanych i polubionych dróg w moich górach. Szedłem nią wiele razy, a bywało też, że przejeżdżając pobliską szosą, nawet o zmroku, parkowałem i szedłem nią chociaż kawałek dla widoków, poczucia swojskości, bycia u siebie, w znanym miejscu.




Trudno było nie odwiedzić miejsca na zboczu Gajowej, sąsiadki Wielisławki, pierwszego miejsca, które już osiem lat temu oczarowało mnie tak mocno, że urok trwa do dzisiaj. Szedłem wtedy lasem, droga wyprowadziła mnie spomiędzy drzew i nagle otworzył się przede mną daleki widok na góry i doliny. 


Droga biegła dalej brzegiem lasu i pola opadającego w dolinę, ocieniona wychylonymi ku słońcu długimi konarami dębów, pole zieleniło się oziminą, a daleki horyzont zamykały najwyższe szczyt kaczawskie. W drugą stronę to samo wielkie pole falowało po niewielkich wzniesieniach, oddzielone od sąsiednich pól szpalerami drzew i kępami tarnin. Za niewielkimi laskami rosnącymi w zagłębieniach, widać było dalsze pola, pięły się łagodnymi łukami na grzbiety wzgórz, zdobione pojedynczymi drzewami, i ginęły na linii horyzontu. Magia tego miejsca tkwi nie tylko w widokach, tak urozmaiconych i dalekich, ale też w nagłej zmianie perspektywy w chwili mijania ostatnich drzew. Kiedyś, będąc tam, badałem swoje wrażenia, wracając do lasu i ponownie wychodząc na otwartą przestrzeń. Coś tajemniczego i właśnie magicznego dzieje się tam na dystansie zaledwie paru kroków przy wyjściu z lasu.
Dzisiaj to miejsce i te widoki pokazałem Jankowi, zastrzegając, że owszem, zdjęcia może zrobić, ale miejsce jest moje.
Tak właściwie całe te góry są moje.
W pobliżu Zawadnej widzieliśmy wielu rowerzystów jeżdżących wykonanymi niedawno ścieżkami rowerowymi. Przyznam, że z trudem akceptuję ich obecność, przy czym moja akceptacja jest wynikiem nie odczuwania, a jedynie rozumowania. W końcu oni też mają prawo bycia tutaj, nie tylko ja, ale w głębi serca czuję coś bliskiego oburzeniu:
– Czemu oni jeżdżą akurat po tych górach?? Niech jadą sobie gdzie indziej!
Na wieżę weszło kilku młodych mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku otwartą butelkę z piwem. Odnieść można wrażenie, że dla niektórych ludzi wypicie piwa jest konieczne dla lepszego postrzegania i przeżywania.
Czemu tak trudno uwierzyć mi w zabranie przez piwosza tej butelki ze sobą?…
Będąc tutaj parę tygodni temu, zwróciłem uwagę na brak kilkunastu nakrętek śrub skręcających drewnianą konstrukcję wieży; dzisiaj z satysfakcją stwierdziłem, że żadnej nie brakuje. Ktoś jednak baczy na stan wieży.

Nie mogliśmy gapić się długo na rozległe widoki, a to z powodu wiatru chcącego zerwać z nas kaptury, albo i przewrócić.
Wrócić do miasteczka najwygodniej można było szosą, ale kiepskie jest takie wędrowanie. Chcąc wybadać przejście przez wąski las i wyjście na malownicze pola po drugiej stronie, zaciągnąłem kolegę w nieznane mi zakamarki lasu i pól. Ładnie tam jest; uwagę zwraca duże samotne drzewo na falującym polu, zakole lasu tworzące ukryty zaułek, ale okazało się, że przejście wymagało zejścia w stromy i głęboki jar, a las rosnący na zboczach był większy niż się spodziewałem. Wróciliśmy więc do znanej drogi szutrowej i nią doszliśmy do szosy i miasteczka, ale nad głęboki jar wrócę przy najbliższej okazji. Wrócę i przejdę go wychodząc na drugą stronę. Widziałem ładne drzewa na rozległych polach, przecież muszę je poznać, a i strumień na dnie jaru powinienem zobaczyć.

Z rachub wynikało, że mamy rezerwę czasu, ale zmuszałem kolegę do wydłużania kroku. Bałem się spóźnić, chociaż wiedziałem, że się nie spóźnimy. Tak, byłem przejęty spotkaniem.
Po raz pierwszy w życiu miałem się spotkać z potencjalnymi czytelnikami moich książek, z osobami chcącymi mnie zobaczyć i wysłuchać. Dla mnie to spotkanie było wydarzeniem, na które czekałem wiele tygodni, a we wcześniejszych latach nawet nie śmiałem marzyć o jego zorganizowaniu.
Ludzie marzą o byciu bogatym, ja marzyłem o byciu pisarzem i o wydawaniu książek. Nadal nie uważam się za pisarza, ale książki mam. Może los nie dał mi wystarczających umiejętności, może przebojowości, wiary w siebie, albo nie wiem czego jeszcze, dość, że właściwie nigdy nie miałem czasu na swoją pasję pisania, a jeśli już, to zawsze kosztem snu lub innych zainteresowań.
Te moje książki nie są dziełami, nie mają szans zyskania popularności, ale są moje nie tylko z powodu nazwiska na grzbietach. One są moje, ponieważ niemała część mnie jest ukryta wśród ich słów, a jeśli ktoś przeczyta je wystarczająco uważnie, dostrzeże moje drugie marzenie i drugą pasję: miłość.





Licznego audytorium nie miałem, ale była Anna, o której coraz częściej myślę jak o przyjacielu, był też Janek, towarzysz wielu moich wędrówek. W czarnych wizjach przed spotkaniem widziałem pustą salę, a było dziesięć osób. Wstałem, zobaczyłem przyjazny uśmiech Anny, poczułem ulgę i zacząłem mówić.
Miałem przygotowaną ściągawkę – wykaz tematów do poruszenia – ale zapędzałem się w swojej mowie i w rezultacie niewiele skorzystałem z tej pomocy. Byłem tak przejęty, że mało pamiętam z tego, co powiedziałem. Dopiero po spotkaniu uświadomiłem sobie popełnienie pary gaf, na przykład nie przywitałem słuchaczy. Raz spojrzałem na zegarek, minęła godzina mojego wystąpienia, później bibliotekarka szepnęła do mnie, że pora kończyć. Byłem zaskoczony widząc godzinę: dochodziła osiemnasta, czyli kończyła się druga godzina spotkania i mojego mówienia o książkach, wędrówkach i górach.
Biblioteka kupiła książki, także dla swoich filii, tak więc kolejne czytelnie dolnośląskie mają je w swoich zbiorach.
Będą następne spotkania, już to wiem.

Na zakończenie parę słów a propos wspomnianego na początku widzenia nie tylko wzrokiem, czyli po prostu o odmienności naszego postrzegania i przeżywania.



Te zdjęcia przedstawiają fragment górnej części drogi do Gozdna, tej mojej ulubionej drogi w pobliżu Gajowej i Wielisławki. Widać na nich niewielką kałużę. Zwykłą, wysychającą kałużę, którą omija się nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Jednak dla mnie, a myślę, że i dla Janka, to jest ta kałuża, którą równo trzy lata temu fotografowaliśmy o zmroku, gdy odbijała ostatnie światło dnia i przez to wyglądała po prostu ładnie.
Janku, pamiętasz? Pierwsze zdjęcie, najładniejsze, jest Twoje.
Dla mnie jej dzisiejszy zwykły obraz łączył się z tamtym wieczornym, a przez to dostrzegłem ją i zobaczyłem inaczej. Tak mam w całych Górach Kaczawskich. Im lepiej je znam, im więcej czasu w nich spędziłem, tym droższy jest ich obraz, pełniejszy i bardziej nasycony wspomnieniami.







piątek, 22 listopada 2019

W Górach Izerskich

171119
Góry Izerskie.
Z Domku pod Orzechem przez Kufel i wieś Kotlina, do ruin schroniska na Zamkowej i na Skałki Zakochanych. Żółtym i zielonym szlakiem na Sepią Górę.
Biały Kamień, Sępik i Skała Zofii.

Kiedy dzwoni budzik, czasami mam chęć uciszyć go czymś ciężkim i spać dalej. Dzisiaj obudził mnie kobiecy głos – jakże miła odmiana.
Anna mówiła o kawie.
Wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że pójdziemy na Sępią Górę, ostatnią niepoznaną dużą i popularną górę w Grzbiecie Kamienickim. Cieszyłem się na myśl o przejściu przez widokowy Kufel i takież zbocza Zamkowej. Na mapach podawana jest nazwa Kocioł, Anna obstaje przy Zamkowej; najwyraźniej nie tylko w moich górach nazwy bywają zmienne.
Z Domku pod Orzechem na Kufel wejdzie się w kilka minut. Na szczycie jest parę drzewek, dwie ławki, kamienie i symboliczny słup graniczny, znak nieformalnego związku ludzi mieszkających w Izerach.


Są widoki na dalekie i najdalsze pogórze, po bokach na sąsiednie góry, a z tyłu na lasy Blizbora. Dla mnie najurokliwsze są zbocza opadające ku wsi Kotlina: łąki z drogami ocienionymi drzewami, kępy brzóz, w dole domki wioski, a po drugiej stronie doliny zbocza Zamkowej przyciągające wzrok swoim wyglądem. Odkrytymi stokami Blizbora można pójść w górę doliny, tam, gdzie zwęża się i podnosi ku zalesionym górom. Mam chęć poznać to przejście. Dzisiaj zeszliśmy jasnym, przyjaznym, swojskim zboczem Kufla między domy wioski.
Schodząc na dno doliny i widząc po drugiej stronie wznoszące się zbocza, na które zaraz trzeba się będzie wdrapywać, czasami przychodzą do głowy myśli o przejściu w powietrzu, górą, bez tracenia wysokości, może jakimś wyimaginowanym mostem, ale że ten nie chce się pojawić, pozostaje zasapane drapanie pod górę.
Jednak nierzadko udaje mi się dostrzec urok przemian perspektywy w tych zmianach wysokości, co przynajmniej w części rekompensuje trud zdobywania wysokości.
Domy zmieniają się z malusich zabaweczek, domków dla krasnoludków, w prawdziwe duże domy, a dolina, początkowo tak głęboka i niedostępna, obniża się i otwiera ku schodzącemu. Domy rozbiegają się dając mi przejście i oto znajduję się w innym świecie: ze stałym i bliskim horyzontem wokół domów, z życiem zamkniętym w ciasnym kręgu. Bywa wtedy, że mam ambiwalentne odczucia: zostania tutaj, zapuszczenia korzeni, wrośnięcia w tę ziemię, ale jednocześnie spoglądam wyżej, na zbocza widoczne powyżej dachów domów i czuję w sobie pragnienie zostawienia wszystkiego i pójścia tamtą drogą. Jakby na potwierdzenie mojego wyboru, kiedy idę pod górę, domki wioski maleją, a dolina się zamyka. Zostaje droga przede mną.
Droga męcząca podejściem, ale wiele obiecująca.
Na niewielkiej długości naszego szlaku w poprzek wioski, widziałem trzy nowe domy. Cieszy mnie chęć mieszkania w górach, w cichych wioskach, cieszy także jako oznaka wzrostu zamożności społeczeństwa, mam jednak nadzieję na niezmienianie charakteru tej wioski i wielu jej podobnych. Wolałbym, żeby nie zmieniły się w noclegownie zamożnych miastowych ludzi.
Cała droga, aż po ruiny schroniska, jest tam widokowa. To droga, na której wędrowca co parę minut zatrzymuje się i patrzy. Rano mgła utrzymująca się w dolinie, przy odsłoniętych szczytach gór, tworzyła niebanalne obrazy, natomiast popołudniu dolinę widzieliśmy przez chwilę w słońcu.




Niestety, barbarzyńcy nie ominęli miejsc tak ładnych: widziałem dwie kupy plastików z rozebranych samochodów, trzecią w samych ruinach. We wszystkich miejscach taki sam rodzaj śmieci. Pomyślałem, że mieszkając tam i mając czas, starałbym się znaleźć warsztat, z którego mogą pochodzić. Miałbym wtedy drugie staranie: nakłonić typa do wyzbierania wszystkich śmieci, nie tylko jego. Kiedy patrzyłem na zniszczone budowle schroniska, ślady ognia na zwalonym dachu i śmieci wylewające się z okien piwnicy na drogę, przyszło mi do głowy pytanie: co mogą myśleć o nas Niemcy odwiedzający te miejsca? Nie dość, że pozwoliliśmy na ruinację budynków mogących nadal służyć ludziom, to jeszcze zasypujemy je śmieciami. 

Wstyd.
Niewiele dalej, na szczycie uskoku, wznoszą się Skałki Zakochanych. Widok z nich, same skały i ich usytuowanie na zboczu, warte jest wejścia i zobaczenia, otoczenie jest jednak zaniedbane. Przez chwilę miałem chęć wydrapać inicjały na skale, ale zaraz obruszyłem się na siebie: cóż to za pomysły!



Dla mnie cechą charakterystyczną tych gór są szutrowe drogi wiodące wiele kilometrów świerkowymi lasami. Idealnie nadają się do jazdy rowerem lub do biegu na nartach, ale i dla pieszych wędrowców mogą mieć urok, jeśli ci nie będą zbyt skupieni na celu, albo za cel obiorą samą wędrówkę. Kilka zdjęć tutaj opublikowanych pokazują ich podobieństwo, ale jednocześnie i różnorodność. Wszak nieśpieszna wędrówka lasem, zwłaszcza w ładny dzień, ma wartość samą w sobie i nie ma potrzeby jej uzasadniania.





Nawet i teraz, w drugiej połowie listopada, o którym w maju myślimy omalże ze zgrozą, nie brakuje im zmienności i kolorów. Dzisiaj widziałem je zielonymi, ale i rudymi od modrzewiowego igliwia, a nawet w szarej tonacji porostów rosnących na pniach drzew. Przy ciemnej drodze pod świerkami widziałem sporo prawdziwków; trzy były młode, pękate i zdrowe, suszą się teraz przy kaloryferze.
Jednak jeśli nastawić się tylko na cel, na wybrany szczyt czy punkt widokowy, postrzeganie szlaku i jego oceny ulegają znacznym zmianom. Wtedy godzinna, albo trzygodzinna, droga lasem bez widoków może stać się monotonna, skoro jest tylko drogą do celu. Widziałem zmęczonych i spoconych ludzi wchodzących na Sępią Górę szlakiem od strony Świeradowa, a jest on tam stromy i niewątpliwie męczący. Weszli na Biały Kamień, gdy my już tam byliśmy, popatrzyli i poszli w dół, z powrotem do miasteczka, nim my poszliśmy dalej. Chciałbym zapytać ich na dole, jak oceniają swoje wejście na górę.
Dlaczego tak popularne są te góry, skoro poza nielicznymi wyjątkami, są w nich jedynie punkty widokowe, do których dociera się po długiej wędrówce szutrówką wśród świerków? Co przyciąga ludzi do tych gór?
Zadałem to pytanie i Annie. Odpowiedziała, że moda. Zapewne ma rację, ale taki powód tak naprawdę nic mi nie wyjaśnia, a wprost odwrotnie: zaciemnia. Bo jakże to? Idzie ktoś na męczący szlak dla mody? Czyli po co? Dla pochwalenia się? Wierzą, że dobrze wybrali, skoro skopiowali wybór tak wielu? Nie rozumiem takich wyborów, bo dla mnie nie są żadnymi wyborami. Wybiera ten, kto chce poznać tamtą drogę, ten skrót, to przejście, ten las czy strumień; wybiera ten, kto chce wejść na górę, mimo że ze szczytu nic nie zobaczy i nie bardzo będzie miał komu się pochwalić. Poszedł, bo go tam nie było, bo chciał.
To są wybory i myślę, że tak wybiera Anna kochająca te góry.
Pójdę dalej ryzykując twierdzenie o budzeniu naszego związku z górami nie tyle przejściem popularnym szlakiem na punkt widokowy, co włóczeniem się po miejscach niemających uznawanych walorów widokowych, przynajmniej na pozór. Jak atmosferę świąteczną najłatwiej buduje się przygotowaniami do świąt, tak nasze przywiązanie do gór i dostrzeżenie pełni ich uroku, znajdzie się włócząc zapomnianymi duktami, albo na ustroniu szukając skały lub źródła.

Widoki z poznanych skał są dalekie i ładne. Z Białego Kamienia i ze Skały Zofii widać dolinę z malusimi domkami Świeradowa, i wysokie góry po drugiej stronie. Najwyższa, Stóg Izerski, przyciąga wzrok wielkością i masywnością, wznosząc się bez mała trzysta metrów ponad Sępią Górę. Tę różnicę wysokości widać i robi ona wrażenie.





Do Domku pod Orzechem wróciliśmy popołudniu, i od razu zostaliśmy usadzeni do obiadu. Przy stole Kruczkowskich często nadarza się okazja smakowania czegoś po raz pierwszy. Dzisiaj było to kozie mięso i tarty kiszony burak czerwony. Właśnie ten burak był dla mnie kulinarnym odkryciem, co może dziwić, bo przecież cóż dobrego może być w buraku! Okazuje się, że może, tylko trzeba wiedzieć, jak go przyrządzić.
W czasie rozmowy Anna powiedziała zdanie, które zrobiło na mnie wrażenie i teraz mi się przypomina: paromiesięczne życie kurczaków tuczonych w fermach jest jednym wielkim bólem.
Wnioski były dla nas oczywiste. Jeśli porcja kurczaka kosztuje parę złotych, ptak nie może rosnąć swobodnie, chodząc po podwórzu i wyszukując smakołyki. Jest uwięziony na taśmie, przekarmiany papką, o skład której lepiej się nie dopytywać, faszerowany jest hormonami wzrostu, a na końcu ubijany. Na przeciwległym biegunie kury Anny, żyjące zgodnie ze swoją naturą.
Nie godzi się zadawać cierpienia istocie żywej i ból odczuwającej, a sposób jest jeden: ograniczenie zakupów mięsa kurczaków z ferm.
Tak oto temat zaczęty przy kuchni, skręcił nam ku etyce i ekonomii.

Wyjechaliśmy przed zmierzchem. Chciałem przejechać za dnia wąskie dróżki Pogórza Izerskiego, ale też obaj uznaliśmy, że pora dać naszym gospodarzom sposobność cieszenia się w swoim gronie ich drugą wnuczką.

Anno, Darku, dziękuję za miłe przyjęcie, za poczęstunki, za czas z Wami spędzony.
Gratuluję urodzenia się dziecka waszemu dziecku.