230320
Z
Czernicy brzegiem pól i lasów na wzgórze pod Modrzewiami, z
myszkowaniem po zboczach przełomu Lipki. Polami na drogę prowadzącą
pod szczyt Babińca, także wejście na sąsiedni, bezimienny szczyt.
Zboczami Babińca do szosy, poznanie nowego wejścia na łąki
Ptasiej. Lasami do skał między Ptasią z Lastkiem. Przejście na
zachodnie zbocze i łąkami powrót do szosy. Wejście na Babiniec,
odwiedzenie paru miejsc, w tym Zapomnianych Skał. Dojście do
czarnego szlaku i nim powrót do Czernicy.
Oderwijmy
się od wirusowych tematów, bo przez te wiadomości można się
rozchorować.
Zapraszam
tam, gdzie nie ma ludzi, a więc tam, gdzie jest tak, jak przed
zarazą.
Pierwsza
wędrówka tegorocznej wiosny i jednocześnie sto pięćdziesiąty
dzień w Górach Kaczawskich. Przeszedłem nimi około trzy tysiące
kilometrów. To tak, jakbym trzykroć przeszedł trasę z Ustrzyk
Górnych do Świnoujścia.
Zamówiłem
u Pani Aury ładną pogodę, więc wybrałem trasę widokową.
Niestety, nie wziąłem pod uwagę jej wieku i związanej z nim
głuchoty, w rezultacie pogoda była typowo marcowa. Miałem chwile
pięknej pogody, miałem i śnieżycę ograniczającą widoczność
po paruset metrów, a i ranne mgły widziałem.
Znam
niewielkie i bezimienne wzgórze w pobliżu ostatnich domów
Modrzewi, byłem tam parę razy, także z Jankiem. Prowadzi do niego
ładna droga wśród pól, a ze szczytu widoki ma się rozległe i
charakterystyczne dla tych gór.
Jednak nie szedłem znaną mi drogą,
a brzegiem lasu, chcąc posmakować tej pociągającej granicy
przestrzeni. Wchodziłem też w las dla zobaczenia nowych miejsc
przełomu rzeczki Lipka. Tę zadziwiającą formację geologiczną
odkryłem niedawno, a dla jej urody wróciłem już parę razy.
Na
ustroniu, z dala od duktów, znalazłem ładne skały i jasny,
zielony skrawek lasu przy nich – wymarzone miejsce na biwak. Cisza
i odosobnienie gwarantowane. Gdyby nie wczesna pora roku, miałbym
dobre miejsce na przeczekanie wirusowego szaleństwa.
Widziałem
duże samotne drzewo na wielkim polu (a takie drzewa mają
zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku), sarny bacznie mnie
obserwujące, ale i wymęczone przymrozkami kwiaty mirabelek. Szedłem
miedzą pod wychylonymi konarami pierwszych drzew lasu, zapomnianą
drogą przywłaszczaną przez różane krzewy, ale też skalną
grzędą szukając miejsc na postawienie stóp.
Odczuwałem
radość odkrywania i wędrowania.
Daleko
w głąb pola sięga coraz płytszy zarośnięty jar – ślad po
strumieniu. Na brzegu lasu spina go mostek, przechodząc po nim
spojrzałem na miejsce znalezienia rok temu wielkiego prawdziwka, ale
dzisiaj nie było go tam; pokicał gdzieś? Woda pojawia się dużo
niżej, już w lesie, tam, gdzie jar nabiera pochyłości i srożąc
się kamieniami spada w głąb przełomu. Kiedyś z samego dołu
szedłem dnem tego strumienia aż na pola – niezapomniana
przeprawa. Już wtedy wody wiele w nim nie było, ale kamieni, także
dużych złomów skalnych, było i jest aż nadto.
Dzisiaj
tylko pomyszkowałem w górnej części przełomu. Widziałem dużo
zrytych ścieżek zrobionych kołami motocykli, słyszałem warkot
ich silników. Nie ma komu się zająć ludźmi, którzy bezkarnie
rozjeżdżają cienką ściółkę lasów rosnących na skałach i
straszą zwierzynę.
Za
ścianą gęsto rosnących świerków zobaczyłem jakby wnękę czy
przejście. Skuliłem się, złapałem za czapkę i przedarłem się
na drugą stronę. Byłem w ciemnym, zarośniętym, starym
kamieniołomie.
Patrzyłem
na popękane ściany zarastające mchem i trawami. Skały wydawały
się przygarbione starością i swoim losem. Zapomnieniem i
nieprzydatnością. Może jestem pierwszym od lat człowiekiem, który
tu trafił?
Na
otwartej przestrzeni niechętnie porzuciłem ładną drogę,
uwiedziony polnym strumieniem. Szedłem w stronę Babińca, góry o
wyjątkowo rozległych, łagodnych i widokowych zboczach.
Przypomniałem
sobie zdarzenie sprzed kilku lat, gdy byłem tutaj po raz pierwszy.
Pomyliłem wtedy drogi, i idąc w drugą stronę, próbowałem
uzasadnić widzenie pokaźnej góry po prawej. Według mapy powinna
być za mną, dlaczego jest tutaj? Przecież nie przemieściła się.
Pomylono coś na mapie?
Najprostsze
wyjaśnienie, mojego pomylenia dróg, przyszło mi do głowy
najpóźniej.
Z
tamtego dnia pamiętam powolne, właściwie majestatyczne obracanie
się gór – bliskich Chrośnickich Kop i nieco dalszego ale
wielkiego masywu Leśniaka i Okola. Patrzyłem i dzisiaj. Powolutku i
równomiernie obracały się, jakby stały na płycie gramofonu albo
na podstawie, na jakiej prezentowana bywa biżuteria w witrynie
sklepy jubilerskiego. Kopy widziałem dzisiaj z trzech stron. Idąc
Babińcem, rozległy i urozmaicony widok ma się niemal cały czas, i
to na przynajmniej pół widnokręgu. Starałem się uchwycić na
zdjęciach urodę okolicy i jej przemiany. Zapewniam, że są słabym
odbiciem natury.
Nierzadko
bywa tak, że jeśli już buduję jakiś plan drogi (nierzadko nie
mam żadnego, kręcę się po okolicy i tyle), to bywa on budowany
wokół jednego miejsca, jakby zaczynu, który rozrasta się do
całodniowej trasy. Dzisiaj miałem dwa takie miejsca. Niedawno jadąc
samochodem zobaczyłem u stóp Ptasiej, góry w Chrośnickich Kopach,
dobre, jak mi się wydało w sekundowym rzucie oka, przejście na
odkryte zbocze góry z pominięciem ogrodzonych zagród wioski. Po
drugiej stronie szosy, więc na Babińcu, biegnie urocza dróżka
polna pod brzozami. Kiedyś nią szedłem, niedawno patrzyłem na nią
z Kop, dzisiaj chciałem ją odwiedzić.
Przejście
okazało się dobre. Las nie jest zachwaszczony ani szeroki, a iść
można też brzegiem sennego, na pół wyschniętego strumienia.
Źle
się dzieje strumieniom, źle. Najady tracą odwieczne miejsca
swojego życia i muszą, biedne, tłoczyć się niżej, tam, gdzie
jeszcze jest trochę wody. A przecież wiadomo, że gdzie jest dużo
kobiet, tam robi się… babiniec.
Mogę
teraz poprowadzić szlak spod samych szczytów Kop w dół, tam wejść
na Babińca i dalej wędrować otwartą przestrzenią aż hen, po
Ostrzycę i dalej, dalej, gdzie oczy i tęsknota powiodą.
Pod
szczytem Ptasiej dogoniła mnie śnieżyca wiosenna. Nie, nie
kwiatek, a pożegnanie pani Zimy. W oczy kuły gnane wiatrem płatki
śniegu, gdy daremnie wypatrywałem zbocza po drugiej stronie doliny.
Schroniłem się między drzewa. Wcześniej myślałem o wejściu na
nieodległy stamtąd szczyt, jest z niego daleki widok, ale
zrezygnowałem z powodu kiepskiej widoczności. Poszedłem w stronę
skał Jasia.
Stoją
między Ptasią a Lastkiem, a las utrudnia rozpoznanie ukształtowania
zboczy i przydzielenie ich jednej górze. Wolałbym, żeby stały na
Lastku.
Idąc
zaśnieżonym lasem, wśród świerków wystrojonych po zimowemu,
przyszło mi do głowy pytanie: rozpoznam, gdzie skręcić, czy będę
się wracał. Wracałem się, ale tylko 20 metrów, nie więcej!
Tłumacząc się powiem, że zwykle szedłem z drugiej strony, a
ścieżka jest ledwie widoczna wśród gęsto rosnących świerków.
Przed przejściem stukałem kijem w ich ośnieżone gałęzie
zagradzające mi drogę; może trzeba mi poszukać wygodniejszej
ścieżki?
Dopiero
dzisiaj zauważyłem wyraźne podobieństwo ściany największej
skały do starego muru kamiennego, i wypatrzyłem miejsce, z którego
widać Szybowcową między drzewami. Zszedłem niżej, pomyszkowałem
po skalnym rumowisku znajdując jeszcze parę mniejszych skał i
wróciłem na główny dukt. Było zbyt mokro, a i zimno, żeby
zwyczajem Jasia podumać przy tych skałach.
Przez
chwilę szukałem ścieżynki znanej mi z wejścia nią na górę,
ale gdzieś mi się schowała, więc wszedłem w pierwszy boczny
dukt, który wydawał się prowadzić we właściwym kierunku. Dalej
źle prowadził (cóż, nie znam tak dobrze dróg masywu, jak zna
Jasio), ale że wokół był gąszcz młodniaka i nie mogłem iść
na przełaj, doszedłem nim do rozdroża, które poznałem. Znowu
skręciłem w nieznaną drogą, pasował mi kierunek jej biegu, i tym
razem trafiłem w dziesiątkę. Ładna, zielona i równa dróżka
wiodła brzeziną i skończyła się zbyt szybko. Drzewa rozstąpiły
się i między rzadkimi już brzozami zobaczyłem pokaźną górę.
Rozpoznałem ją od razu i wiedziałem gdzie jestem.
Westchnąłem
z uśmiechem. Chwila otwierania się dali przede mną, widok gór
pomiędzy białymi pniami, jasna w słońcu pochyłość łąki, były
piękne. Dla tej jednej chwili warto było wstawać w nocy. Dla niej
jednej.
Na
otwierającej się przede mną łące byłem parę razy, ale nigdy
nie szedłem z tej strony. Obejrzałem się, chcąc zapamiętać
brzezinową dróżkę, bo wrócę do niej. Ona też jest piękna.
Kilometr
dalej, a szedłem odkrytymi, więc widokowymi stokami, mając dobry
widok na Babiniec po drugiej stronie doliny, usiadłem i wyciągnąłem
termos. Kilka lat temu mój kolega dał mi płat bardzo lekkiej i
ciepłej pianki. Noszę ją zawsze w plecaku, służy jako podkładka
pod tyłek, a dzisiaj bardzo się przydała.
Z
odległości półtora kilometra patrzyłem na dróżkę pod
brzozami. Patrzyłem z upodobaniem. Pierwsze zdjęcie pokazuje ją w
naturalnym oddaleniu, drugie w przybliżeniu. Na tym zdjęciu widać ja pośrodku kadru. Czyż nie jest urocza?
Z
takim drogami jest dokładnie tak, jak z kobietami. Potrafią
czarować bez zamiaru uwiedzenia, czarują samym swoim istnieniem.
Czasami czar zostaje, gdy się lepiej pozna kobietę, czasami znika
nie wiadomo kiedy i dlaczego, ale znika czar jej jednej.
Zostaje nienaruszony czar kobiet – jak i dróżek.
Poznana
z bliska, okazała się być tylko ładna, na pewno z powodu braku
słońca, jednak gdy odszedłem dalej i obejrzałem się, czar
wrócił. Wraca też, gdy patrzę na zdjęcia.
Jeszcze
tylko wspomnę o odwiedzeniu Zapomnianych Skał. Tę nazwę nadałem
niewielkim skałom ukrytym w lasku na zboczu Babińca. One też są
rozleglejsze niż podpowiadała mi pamięć. Znalazłem na nich
grotę. Jest malutka, ale jest. Odkryta przeze mnie. Obok rośnie
wielki jawor, jeden z największych, jakie widziałem. Poklepałem
go. Czerstwy z niego staruch.
Rano,
i teraz, pod wieczór, gdy szedłem w stronę Czernicy, widziałem
skrawek Pogórza Izerskiego. Wyróżniała się góra Gniazdo,
największa w okolicy. Jeszcze parę miesięcy temu była anonimową
górą, jedną z wielu widzianych na horyzoncie, teraz jest
wyróżniana pamięcią. Na swój sposób moja – niech mi Pierwsza
Dama wybaczy przywłaszczenie.
Wyruszyłem
w drogę powrotną pół godziny przed zachodem, ale że na szlak
wyszedłem o szóstej i zrobiłem sporą pętlę, byłem zmachany. Po
drodze, widząc słońce zachodzące za Ostrzycą, zatrzymałem się,
wysiadłem i stojąc na brzegu pól, patrzyłem na koniec dnia.
Chyba
dopiero na koniec tego dnia Aura usłyszała moją prośbę o pogodny
dzień.
Nie
wiem, co Prządka mi wyprzędzie w związku z aktualną hecą.
Ostatnio uświadamiam sobie coraz częściej tę niewiadomą nie
tylko (może nawet nie tyle) z obawy przed zachorowaniem, co
ogólniej, z powodu nieprzewidywalności mojej najbliższej
przyszłości. Wspominam o niej w związku z wyjazdami w góry i
utrzymaniem przez pracodawcę prac w firmie, mimo wstrzymania
karuzelowego sezonu i braku dochodów. Może pojadę już za parę
dni, może za parę tygodni, albo jeszcze później. Nie wiem tym
bardziej, że i tych gorszych scenariuszy nie mogę wkluczyć.
Jeżdżę
w góry dla pozytywnego przeżywania, jedynego wartościowego celu
życia jaki dostrzegam, a kiedy przyjdzie ten czas, gdy nie będę
mógł pójść na szlak i zostanie mi tylko tęsknota, chciałbym
mieć świadomość wykorzystania każdej danej mi sposobności.
Wiem, że któraś włóczęga będzie ostatnią, dlatego nie mogę
tego dnia przesiedzieć przy biurku.