270321
Mając przed sobą jeszcze kilka wyjazdów w góry, już się z nimi żegnałem, natomiast dzisiaj, w czasie ostatniej wędrówki, nie czułem atmosfery pożegnania; po prostu odwiedzałem znajome miejsca, przy okazji poznając parę nowych.
Jak często bywa u mnie, bezpośrednim impulsem przyjazdu do Kondratowa na Pogórzu Kaczawskim było wspomnienia jednego widoku zapisanego w mojej pamięci szczególnie mocno. Wokół takiego miejsca zwykle buduję zarys trasy na cały dzień. Tylko zarys, bo prawie zawsze rzeczywista trasa odbiega od tej wstępnie ustalonej.
W drogę wyruszyłem wyjątkowo wcześnie, jak na koniec marca, bo o wschodzie, mogłem więc zobaczyć i próbować uchwycić obiektywem krajobraz wyjątkowo ładnie dzisiaj kolorowany niskim słońcem.
Pierwsze odwiedzone moje miejsce zobaczyłem zmienione. Patrząc na nie zrozumiałem, że istotnym elementem ładnego dla mnie widoku kaczawskiego są polne drogi i miedze wysadzane krzewami głogów i tarnin, a te zostały przetrzebione. Miejsce nadal jest ładne, ale było ładniejsze.
To zdjęcie zrobiłem jesienią 2014 roku.
Widok w przeciwną stronę przyciągał wzrok kontrastem kształtów i kolorów zarówno bliskich, jak i gór widocznych na odległym horyzoncie. Najbliżej przeważała zieleń pól, natomiast główne szczyty kaczawskie, odległe o 10 kilometrów, były czarnogranatowe, wyraźnie zaznaczone na tle błękitu nieba, a za nimi, dużo dalej, bielała ośnieżona linia Karkonoszy. Na zdjęciach jest mało widoczna, ale ja widziałem ją wyraźnie, jak i malutki stożek Śnieżki odległy o kilka dziesiątków kilometrów. Królowa stała calutka w bieli, a tuż przy niej widziałem Skopca. Jego szczyt tylko odrobinę był niżej. Pomyślałem, że jeśliby dobrze zmierzyć, albo spojrzeć z dobranego miejsca, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy królową, czy jednak króla Sudetów…
Czasami wystarczyło zrobić kilka kroków opadającą drogą, by cały ten urozmaicony horyzont zapadał się, ukrywany przez zielone wybrzuszenie sąsiedniego pola. Zwykły efekt perspektywy, owszem, ale ciągle potrafiący dziwić i ciekawić.
Pola i łąki są tam ograniczone od zachodu ścianą lasu, a ja… zapomniałem, gdzie jest przejście przez las. Trochę pokręciłem się i na próbę wszedłem między drzewa, skuszony wyraźnym duktem. Niewiele dalej ginął, jak często się zdarza leśnym drogom, ale rozejrzawszy się, zobaczyłem ładny grzbiet ograniczony z obu stron stromymi, niemal urwistymi zboczami.
Poszedłem dalej, widząc między drzewami kolejne malownicze szczyty grzbietu. Zaskoczony patrzyłem na stromizny wysokich zboczy, wszak byłem na pogórzu. Tylko jednym czy dwoma żlebikami można było próbować zejść na dół, ale widząc uschnięte gałęzie i morze liści, nie odważyłem się. Doszedłem do ostatniego szczytu, z trzech stron otoczonego urwistymi zboczami, i stamtąd zobaczyłem łąki jaśniejące między drzewami – te, do których chciałem dojść. Zawróciłem, w innym miejscu znalazłem zarastającą drogę i bez ryzyka, wygodnie, schodząc stopniowo coraz niżej, wyszedłem na drugą stronę lasu. Mogę więc powiedzieć, że dzięki mojemu zapominalstwu odkryłem nowe przejście i ładne wzgórza. Może dane mi będzie wrócić tam i wiedzę wykorzystać? Może. Jeśli nie zapomnę :-)
Po drugiej stronie jest widokowe wzgórze, pod szczytem rośnie kilka dębów. Dobre miejsca na przerwę – wystarczy usiąść, oprzeć się o pień i patrzeć pijąc herbatę z sokiem malinowym. Obok jest falujące zbocze ze starymi, usychającymi, pokręconymi drzewami owocowymi. Niżej otwiera się szeroki przestwór łąk ograniczonych doliną z wioską, a dalej wznoszą się zielone pola podchodzące pod szczyt Góry Śmierci. Nota bene, któż wymyślił taką nazwę dla tej ładnej góry?? Drogi na wprost i w prawo nieco znałem, łąk i wzgórz po lewej nie, więc skręciłem tam.
Oddalałem się od Kondratowego Wzgórza, które chciałem odwiedzić, ale przecież miałem jeszcze blisko 10 godzin czasu do zmierzchu.
Wielka kępa traw widywanych na podmokłych miejscach sięgała mi pasa, a była twarda i stabilna, jakby trawa ziemię unosiła; w innym miejscu skręciłem ku widocznym z daleka trzcinom pięknego koloru, przewyższających mnie o dobry metr. Widziałem też wiele kwiatów. Szczególną uwagę zwróciły maleńkie a liczne niepozorne kwiatuszki wiosnówki pospolitej, zidentyfikowanej dzięki staraniom Janka, widziałem też zawilce gajowe i liczne kępki jasnoty. Drobnostki? Owszem, ale ważne, bo w ich dostrzeganiu mieści się niemała część urody wędrowania po pogórzu. Wędrowania w ogóle.
Polana zamknięta była dolinką ze strumykiem, nad nim rósł szpaler olsz i wierzb, za nim zobaczyłem drugą polanę przeciętą polną drogą. Przy niej rosło parę dużych dębów, a kiedy zatrzymałem się i rozejrzałem, przypomniałem sobie miejsce: byłem tutaj kilka lat temu. Miejsce zapamiętałem nie tylko z powodu jego urody, ale i nastroju tamtych chwil siedzenia na między. Był to stan wyciszenia, pogody, poczucia bycia tam, gdzie chciałem być, ale i nutkę filozoficznego nastroju czułem. Usiadłem tam i dzisiaj.
Zaorane pole wznoszące się po zboczu podchodziło pod brzezinę prześwitującą wolną przestrzenią, więc poszedłem tam i znalazłem następną polanę, właściwie porębę. Wokół bielały ułożone w stosy brzozowe bierwiona. Stałem i patrzyłem. Wiem, że te drzewa są inwazyjne, że wysiewają się i rosną wszędzie tam, gdzie trawa nie jest koszona, wiem o tym, ale z żalem patrzyłem na ociekające sokami pniaczki brzozowe. Chyba jeszcze nie wiedzą o pozbawieniu ich drzew; nie wiedzą, że już nie mają kogo karmić i poić.
Za gęstym pasem tarnin zobaczyłem drugą porębę, a na niej, obok przygotowanych do wywiezienia bierwion, wielkie, powiązane kępy witek brzozowych. Na miotły? Czy jeszcze się takich używa? Nie wycięto wszystkich drzew, a jedynie je przerzedzono. Ocalałe stały nieruchomo – białe, smukłe, wysokie, ładne i przestraszone. Jak długo będą rosły?
Drobna uwaga językowa. Użyłem słowa „bierwiono”, w liczbie mnogiej „bierwiona”, ponieważ takie mi pasowało bardziej, niż okrąglak czy tym bardziej pień. Jednak słownik programu do pisania podkreślił je jako błędnie napisane, co w tym przypadku oznacza, że dla programu (a więc jego twórców) jest nieznane. Cóż, to słowo po prostu wychodzi z użycia.
Nieprawda. Słowo napisałem źle, dlatego program je podkreślił. Pominąłem jedną literę, powinienem napisać bierwiono.
Łąka za brzozami opadała po zboczu w stronę wioski, zawróciłem i inną drogą, poznając kolejne miejsca warte odwiedzin, szedłem w stronę Kondratowego Wzgórza.
Z tym wzgórzem wiąże się cała historia moich poszukiwań. Lokalizację szczytu zmieniałem już dwa razy, a po dzisiejszym dniu nadal nie mam pewności, gdzie dokładnie on jest.
Będąc tam na wiosnę, znalazłem urocze zbocze wzgórza, które może być Kondratowym. Proszę spojrzeć na te zdjęcia.
Widać na nich, jak bardzo zielona i kwitnąca wiosna stroi świat, jak zwykłe miejsca potrafi uczynić ładnymi. Nieco wyżej, na brzegu pola, stoi znak wysokości – betonowy słupek oznaczający szczyt, jednak oglądając mapę doszukałem się pewnych niezgodności, więc nadal nie dam głowy za prawidłowość wyznaczenia miejsca. Popołudniu, będąc po drugiej stronie doliny, spróbowałem mojej metody trzech punktów. Jeśli jest się w miejscu dokładnie określonym na mapie, a nad domniemanym szczytem widać rozpoznaną górę stojącą dużo dalej, prowadząc linię po tych punktach, można zlokalizować środkowe miejsce na mapie. Widziałem je w linii prostej, jednak na mapie inaczej są zaznaczone, a różnica jest na tyle duża, że nie da się jej wytłumaczyć zniekształcającym wyprostowaniem na mapie wypukłości Ziemi. Cóż, pozostaje mi wrócić tam raz jeszcze.
Siedziałem na miedzy po drugiej stronie doliny patrząc na wzgórza, pola i domy wioski w dole. Zawsze z przyjemnością i ciekawością patrzę na odwiedzane miejsca zmienione perspektywą, zamianą dali i bliży: teraz byłem wśród wzgórz i szedłem ścieżkami, które rano widziałem na krańcu horyzontu; patrzyłem na odległe miejsca, kilka godzin temu widziane z bliska. Wzrokiem odtwarzałem szlak swojej wędrówki.
Na wiosnę odnalazłem szczyt Ziębniaka, równie mało zaznaczonego wzgórza. Poszedłem odwiedzić je i przypomnieć sobie, jakie to samotne duże drzewo rośnie w pobliżu. Rośnie tam też największy głóg widziany w Górach Kaczawskich. Ma wiele konarów o średnicy 15 – 20 centymetrów, a pień, co prawda niziutki jak to u tego gatunku, ma ponad półmetrową średnicę.
Chodziłem wokół drzewa i trudno było mi odejść. Mnóstwo jego pąków już zaczyna nabrzmiewać; mogę tylko próbować wyobrazić sobie wygląd głogu za parę tygodni. Zajrzałem też między drzewa ukrywające źródło. Zadrzewienia nad strumieniami bywają przygnębiające o tej porze roku, wszak szaro tam i czarno, ale i fascynują swoją żywiołowością, także wyrazistą i nagłą granicą między rozległymi, jasnymi polami, a gąszczem kojarzącym się z dżunglą.
Szedłem wąską wstążką szosy opadającej i wznoszącej się po zboczach; w paru miejscach celowała dokładnie na Śnieżkę – zwykły widok, ale przecież ładny. Mimo że asfaltowa, droga nie przygniatała ziemi ciężarem, a ledwie muskała ją w swoim biegu ku wiosce. Domy, początkowo widziane między drzewami jako klocki z czerwonymi dachami, urosły i się rozbiegły. Wszedłem między nie i idąc wioskową uliczką, widząc już swój samochód, nagle uświadomiłem sobie koniec dzisiejszej wędrówki, ostatniej przed dłuższą przerwą.
Poczułem smutek rozstania.