Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 12 sierpnia 2021

Nienasycenie

 080821

Po raz trzeci przyjechałem do Gródek, wioski w pobliżu Huty Turobińskiej i Goraja, z powodu najoczywistszego: okolica podoba mi się, a nie wszędzie byłem. Wzgórz jest dużo i są wyraźnie zaznaczone, a na ich zboczach nie tylko są pola, ale i liczne plantacje dodające im malowniczości.

Dojeżdżając do celu dzisiejszej na pół nocnej podróży, widziałem intensywne kolory jutrzenki, zabrakło jednak dobrego miejsca na zatrzymanie się dla zrobienia zdjęć. Wędrówkę zacząłem równo ze słońcem, o godzinie piątej. 


Tym razem jaskółek nie było, ale widziałem kilka bocianów lecących w stronę pól, zapewne na śniadanie.

Słońce dotykało jedynie szczytów wzgórz i drzew, w dole jeszcze trwały resztki nocy, gdy minąwszy budynki szedłem polami w stronę plantacji malin, na której rośnie urodziwa brzoza. Poznałem ją parę tygodni temu, jest pierwszym moim drzewem na Roztoczu. Stanąłem przy niej w trzy kwadranse po wschodzie, w porze najpiękniejszego światła. Jej liście na wiszących gałązkach prześwietlone były słońcem.



 
Konkretny cel miałem jeden – dokładniejsze przyjrzenie się Wielkiej Jeżówce, najwyższemu wzgórzu tej części Roztocza. Resztę dnia miało wypełnić skręcanie tam, gdzie oczy poniosą. Ponieważ przechodziłem już głównym szlakiem przez wzgórze, dzisiaj wybrałem inną trasę: miałem od południa, z drugiej strony lasu, podejść możliwie blisko wzgórza i w wybranym, wąskim miejscu przeciąć las. Pasujące mi drogi polne znalazłem, jednak przejście przez las miało być bezdrożem. Dzięki zdjęciom satelitarnym z naniesioną pozycją, miedzami doszedłem do lasu w jego najwęższym miejscu. Z niepewnością ale i ciekawością zatrzymałem się przed ścianą lasu: równa płaszczyzna pola dochodziła do samych drzew, dalej nic nie było widać. Będą chaszcze i pokrzywy?

 


Obiecałem sobie nie chodzić leśnymi bezdrożami, a znowu mam to robić. Tłumaczyłem się sam przed sobą niewielką odległością, raptem 150, może 200 metrów. Wszedłem między drzewa i gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do głębokiego cienia, westchnąłem mile zaskoczony; uśmiechem przywitałem piękny i niezachwaszczony las bukowy rosnący na stromych zboczach głębokich jarów. Ustaliłem, którym bocznym wąwozem najłatwiej będzie przejść na drugą stronę lasu i szukając miejsc mniej stromych, zszedłem na dno. Tam rozejrzałem się ponownie, widząc las w innej perspektywie. Och, jak tam mi się podobało, zwłaszcza, że komarów było niewiele, a śmieci wcale! To las, w którym można się spodziewać pojawienia się myśliwego ubranego w skóry, z oszczepem w dłoni.

 

Nie dziwię się jego czystości, wszak jest daleko od szos i wiosek, więc zwożenie tutaj śmieci byłoby utrudnione. Po co się męczyć, skoro można wygodnie wysypać je do pobliskiego lasu?

Ostrożnie, mocno podpierając się kijami i chwytając pni drzew, wszedłem na górę po mokrej i śliskiej ziemi, a tam zobaczyłem między drzewami jasność otwartej przestrzeni. Po kilku minutach stałem na drodze wiodącej przez Wielką Jeżówkę. Nie dziwię się niezauważeniu szczytu na poprzedniej wędrówce. Ot, po prostu droga łagodnie wznosi się, a później powolutku opada. Po obu stronach widać pola i plantacje, a dali jest niewiele, ledwie wąski paseczek ponad zbożem. Z wielu miejsc trasy widoki są rozleglejsze, ładniejsze, nie wiem więc, czemu akurat tutaj jest zaznaczony punkt widokowy. Wielka Jeżówka niech będzie sobie największym wzgórzem w tej okolicy, ale dla mnie nie jej tuzinkowy szczyt ma urok, a ten las na jarach, ma nieodległa plantacja róż i dróżka na jej końcu. Na mapach tych miejsc nie ma, jest tylko szczyt wzgórza. Miejsca prawdziwie ładne wyróżnione są pamięcią, nie znakiem na mapie.

 

Wróciłem do szosy i nie mając konkretnych planów, poszedłem za znakami rowerowego szlaku. Wprowadził mnie w las, drugi piękny las dzisiaj poznany. Ten był mieszany, bukowo-sosnowy, jasny, przyjazny, wygodny dla miłośników leśnych wędrówek. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że kilka godzin później poznam trzeci ładny las, i że będzie on czystą buczyną.

Znalazłem grzyba, jednego jedynego, a był to spory, mięsisty i zdrowy kozak. Schowałem go do górnej kieszeni plecaka. Podróż zniósł dobrze, teraz suszy się na słońcu – pierwszy grzyb w tym roku, na dobry początek sezonu.

Za lasem przeszedłem obok ostatnich domów Kondratów. Ktoś remontuje tam drewniany stary domek, a na brzegu sąsiedniej posesji rośnie rząd grabów. Obok w pokrzywach stoją dwie sterty starych, sczerniałych już suporków, czy też belitu, bo różne są używane nazwy tego budulca. Ktoś zgromadził materiały na dom, ale go nie postawił. W tej kupie psujących się bloczków ukryte są ślady czyichś kłopotów, może tragedii, na pewno niespełnionych nadziei. Przyjrzyjcie się tej piramidzie. Tak mogą wyglądać ludzkie marzenia o domu.

 

 


Na wielu przydrożach rosną tarniny, a jest ich znacznie więcej niż w moich górach. Nadto tamte nie mają wiele owoców, tutejsze mają mnóstwo. Widząc tak liczne tarninowe śliwki, wspomniałem jesień sprzed wielu laty, gdy zbierałem owoce i robiłem z nich sok. Pamiętam jego piękny kolor. Ile to lat minęło? Wolę nie liczyć. Jesienią powinienem nazbierać owoców i zrobić sok, może wtedy wróci do mnie jakaś cząstka tamtych lat…

Szlak prowadził do Gródek, wioski w której miałem samochód, ale że na powrót było stanowczo za wcześnie, parę razy skręciłem w boczne drogi, w końcu poszedłem najdłuższą. Sama polna droga ma dla mnie urok, a jeśli jeszcze prowadzi wśród wzgórz, jak roztoczańskie i pogórzańskie, jej urokowi trudno mi się oprzeć. Nie wiem, dlaczego tak jest. Czasami łączę moją nimi fascynację z dzieciństwem spędzonym na wsi, do której nie prowadziła szosa, a taka właśnie droga po której biegałem, szczęśliwy gówniarz, na bosaka. Polna droga byłaby więc drogą powrotu w tamten dawno miniony czas niewinności, szczęśliwości i radości? Może tak. Nie wiem na pewno, ale na szczęście ta niewiedza nie przeszkadza mi uśmiechem odpowiadać na wołanie drogi.

Znalazłem kępkę niezapominajek polnych (czy błotnych?). Chciałem zrobić im zdjęcie, ale aparat ustawiał ostrość na trawę. Pokazałem mu palcem, wtedy wyostrzył na kwiaty, ale gdy palec cofnąłem, znowu się przestawił. Nie mam sił do niego. Często widuję pola wyjątkowo wąskie, ale dzisiaj widziane było chyba najwęższym, skoro ma pięć metrów szerokości. Z powodu drzew rosnących na obu miedzach, kombajn się na nim nie zmieści. Ciekawy jestem powodu uprawiania tego skrawka ziemi. Głód ziemi, ubóstwo, tradycja? A może ten coraz rzadszy wśród rolników imperatyw nakazujący obsiać ziemię, by rodziła?



W pobliżu wsi Gródek stoi na polu wysoki maszt stabilizowany linami odciągowymi. Są na nim wiatromierze, ale nie zauważyłem żadnego zasilania, nie ma też ogrodzenia. Jak to działa i czemu służy? Nie wiem, bo informacji o nim nie znalazłem. Oszacowałem jego wysokość na 70-100 metrów. Ciekawe, jaką ma naprawdę. Jeśli już piszę o budowlach, wspomnę o dwóch sąsiadujących ze sobą zupełnie odmiennych konstrukcjach: o krzyżu i lampie ulicznej zasilanej z paneli słonecznych. Drewno i stal, wiara i technika, tradycja i nowoczesność.

 

Znalezienie dobrego miejsca na przerwę nie jest wbrew pozorom łatwe, ponieważ miejsce takie powinno spełniać kilka warunków: być suche, bez komarów, mieć różnicę wysokości pozwalającą na swobodne siedzenie i odpoczynek nóg, a jeszcze w miarę możliwości zapewniać ładny widok. W gorące dni lata trudno o brak komarów w cieniu, więc na ogół miejsce takie jest wybierane w pełnym słońcu, na przydrożnej między. Usiadłem tyłem do drogi, na brzegu pola z łanami lnu równo ułożonymi na ziemi. Pomyślawszy o tkaninie z nich robionej, wziąłem łodygę i ją przełamałem. Zgięła się, ale nie pękła, zacząłem więc zgniatać ją i wykruszać tkankę. Po chwili miałem odsłoniętych kilka cienkich elastycznych nitek, które po skręceniu utworzyły nić tak mocną, że miałem trudności z jej urwaniem. Mając, według moich szacunków, trzydzieści – czterdzieści metrów takiej nici, można byłoby utkać kawałek tkaniny wielkości dłoni.

 


Uwaga związana z nazwami: miękka tkanka łodyg lnu zwana była paździerzą. Pracami nad lnem, w tym także usuwaniem paździerzy, zajmowano się jesienią, po zakończeniu prac polnych. No i mamy kolejny miesiąc nazwą związany z czynnościami w gospodarstwie: to październik.
Fakt ten świadczy o powszechności używania lnu.

Do wioski i samochodu miałem pół kilometra. Minęła trzynasta godzina włóczenia się po okolicy, czułem zmęczenie, ale słońce stało jeszcze wysoko, do wieczora było daleko. Szkoda wracać. Skręciłem w boczną drogę, i na otwartej przestrzeni, w widokowym miejscu, usiadłem. Chociaż popatrzę. Często wraca do mnie dziwna myśl: może szybciej niż się spodziewam pojawi się przeszkoda uniemożliwiająca wyjazdy, więc trzeba jeździć.

Patrzę na pełnię lata, na kombajny sunące po polach a biedronkę po moim kolanie, i czuję, że te widoki są mi drogie. Reaguję tak, jakbym miał je niespodziewanie utracić, ale to nie pesymizm, a nienasycenie.

Moja trasa.

Z Gródek wyszedłem na południe, pod Zagrody. Najpierw szosą Zagrody – Kondraty, później polnymi drogami, bezdrożami i lasem, wyszedłem na drogę wiodącą przez wzgórze Wielka Jeżówka. Ze szczytu poszedłem niebieskim szlakiem rowerowym w stronę Gródek, ale w połowie drogi skręciłem w nieoznakowaną drogę polną. Idąc nią, później pięknym lasem bukowym, wyszedłem w Kondratach Kolonii. Do Gródek wróciłem inną polną drogą. W paru miejscach trasy robiłem wypady w bok widząc ładną drogę.

 























niedziela, 8 sierpnia 2021

O pubie urządzonym na przewodach

 300721

Znaki niebieskiego szlaku rowerowego widziałem od rana. Pojawiały się i znikały, by dalej znowu się pojawić. W końcu zauważyłem, że szlak skręca tam, gdzie wiedzie droga wybrana przeze mnie. Po prostu przez przypadek idę niebieskim szlakiem rowerowym.

Południe było już bliskie, gdy widząc, jak ładną drogą wiedzie szlak, z żalem zostawiłem go idąc w swoją stronę – szosą do wioski. Na drugim jej końcu wyszukałem niewyraźną drogę i wszedłem na nią. Paręset metrów dalej z trudem odszukałem jej zarośnięty ślad między polami. Blisko już lasu, który musiałem przeciąć, skusiła mnie łąka z niską roślinnością. Porzucenie drogi okazało się błędem.

Za łąką były chaszcze w pokrzywami, a ja miałem na sobie krótkie spodnie. Próbowałem je ominąć, ale nie znalazłem dogodniejszego przejścia. Po dwustu metrach przedzierania się przez gęstwiny doszedłem do leśnej drogi. Niestety, wiodła poprzecznie do mojego kierunku i była błotnista. Postanowiłem jednak nie porzucać jej, mimo błota. Wybrałem tylko bardziej pasujący kierunek i poszedłem. Po przejściu kilometra wyszedłem z lasu a idąc dalej wypatrywałem jakiejkolwiek drogi w lewo. Kiedy doszedłem do takiej, skręciłem wiedząc, że wiedzie we właściwym kierunku i że mijam najdalszy punkt trasy. Południe minęło wcześniej, była godzina 14.30. Gołe nogi piekły mnie, pokąsane przez komary i pokrzywy, ale byłem po drugiej stronie lasu. Wracałem.

* * *

Wysiadłszy z samochodu, zobaczyłem jaskółki na przewodach. Każda z nich siedziała tylko chwilę, a zerwawszy się do lotu, brała udział w oszałamiającej gonitwie, której oczy ludzkie, niezdarne i zbyt wolne, śledzić nie mogły. Czy one bawiły się w ten sposób? Może to była ich rozgrzewka albo rytuał powitania dnia? Może zaklinały w ten sposób muchy lub swoje duchy? Nie można wykluczyć innej odpowiedzi: na tych przewodach urządziły sobie swój pub!

 Obok nas istnieją inne światy, a my jakże często nic nie widzimy, nie zwracamy uwagi, ignorujemy. Zawsze wydawało mi się, że jaskółki cieszą się lotem, ale przecież nie wiem, czy tak jest naprawdę. Jak się dowiedzieć, co się dzieje w świecie tak odmiennym i jednocześnie tak bliskim?

Było 15 stopni, chłodno jak dla mnie, zmarzlucha, więc wyciągnąłem wiatrówkę z plecaka, i równo o godzinie 5.30 wyruszyłem w drogę, jednak już o siódmej szedłem w samym podkoszulku i krótkich portkach. Wczesnym rankiem iść tak ubranym! Tylko tyle wystarczy, by te dni zapamiętać jako wyjątkowe i piękne, bo przecież wspominając je za pół roku, będę zdumiony letnim ubiorem, a nawet nie będę dawał wiary możliwości chodzenia rankiem w samej koszulce.

Zamierzałem obejść duży masyw leśny trzymając się polnych dróg. Po obejrzeniu zdjęć miałem zarys trasy, z wyjątkiem niepewności na jej najdalszym odcinku, ale takie drobnostki nie były niczym wyjątkowym. Później okazało się inaczej, ale nauczka, te paręset metrów pokrzywowej gęstwiny, chyba niczego mnie nie nauczy, skoro nadal lubię tak wędrować.

Pierwsze zaznaczone na mapie wzgórze, Wielką Jeżówkę, minąłem. Zawróciłem i brzegiem plantacji podszedłem nieco wyżej. Byłem na zboczu wzgórza, gdzieś przede mną był jego szczyt, ale gdzie go szukać?

 Przy okazji powinienem tam wrócić i okolicę rozpoznać lepiej.

Niewiele dalej zobaczyłem plantację odmienną od wszystkich poznanych dotychczas: cztery rzędy dużych krzewów różanych z bardzo licznymi owocami wznosiły się łagodnie ku niebu po zboczu wzgórza i znikały na linii horyzontu. Poszedłem tam. Później zmierzyłem odległości na mapie, plantacja ma długość 400 metrów. Na końcu znalazłem na pół zapomnianą polną drogę, pole kwitnącej gryki przetykanej kwiatami, mnóstwo pszczół, buczenia, ruchów i zapachów. U pszczół trwa wytężona praca; chyba krótkie są ich nocne przerwy. Czasami szkoda mi tych owadów, bo uważam, że bez skrupułów wykorzystujemy ich pracowitość.

O plantacjach róż można przeczytać tutaj.



Wyszedłszy z wąwozu, zobaczyłem zabudowania. Chwilę rozmawiałem z kobietą zbierającą maliny, to przysiółek z dwoma gospodarstwami, połączony z wioskową metropolią szutrówką długości paru kilometrów. Pozazdrościłem tym ludziom ciszy i spokoju, chociaż w zimie zapewne nie ma czego zazdrościć.

Przy drodze do nich rośnie urodziwa brzoza. Widziałem ją daleko przed sobą, widziałem będąc sporo za nią. W domu zobaczyłem ją na zdjęciach satelitarnych. W górnej części zdjęcia widać zabudowania przysiółka, a na prostym odcinku drogi między dwoma zakrętami widać drzewo, właśnie tę brzozę.

 


Dzisiaj szedłem paroma wąwozami o nieco odmiennym wyglądzie; na przykład brzegi jednego z nich upodobały sobie lipy. O ile nie dziwią pokręcone pnie muskularnych grabów uczepionych resztek ziemi między korzeniami, to widok lip dziwi, bo wydawać by się mogło, że stateczne to drzewa i daleko im do życia na krawędzi, ale okazuje się, że stać je i na to. Oczywiście wiele też widziałem buków uczepionych zboczy wąwozów i wiele wszędobylskich brzóz. Widziałem dwie kapliczki stojące w cieniu wiekowych lip; niemal na każdej wędrówce widzę kapliczki ukryte w głębokim cieniu tych drzew. Dzisiaj zadałem sobie pytanie, dlaczego uznaje się drzewa tego gatunku za najbardziej pasujące do kapliczki? Z powodu cienia nieprzepuszczającego promieni, jak to wiemy z obietnicy danej gościowi Czarnolasu? 

 Można by wymieniać i inne powody, na przykład praktyczne korzyści, wszak nie tylko o herbatę chodzi czy miód, ale i drewno, powszechnie używane kiedyś w gospodarstwach domowych, jednak wszystkie te powody można uogólnić: te drzewa są polskie tak, jak polskie są ogłowione wierzby przy drogach. Jest pewien związek, którego nie podejmuję się wyjaśnić, między swojskością lip a bliskością bóstwa w wioskowych i przydrożnych kapliczkach.

 Siedząc na brzegu drogi widziałem rowy wypłukane przez deszcze, a nieco dalej wyraźne ślady spychacza. Skąd one tutaj? Nieutwardzone drogi rozmywane są przez deszcze. Kiedy ich stan uniemożliwia przejazd sprzętem rolniczym, przyjeżdża spychacz i równa drogę. Działalność deszczu i człowieka powoduje stopniowe obniżanie jej poziomu. Efekty przenoszenia w dół materiałów budujących drogę, a więc denudacji, jak to uczenie mówią geologowie, widać niemal wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie na skutek ukształtowania terenu wody opadowe spływają drogą po pochyłości. Podobne miejsca na drogach spotykam często, nie są niczym wyjątkowym; te dodałem tylko dla ilustracji. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak charakterystyczne jary roztoczańskie są na zboczach wzgórz, a nie na płaskim terenie.

W Jędrzejowie, wiosce o tak stromych ulicach, że mogłaby uchodzić za wieś górską, zobaczyłem studnię. Była odnowiona, zadaszona i opatrzona tablicą: miała mieć 102 metry głębokości. Próbowałem to sprawdzić, ale miałem kłopoty z powodu znacznych nierówności ścian studni, jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę potwierdzić jej wielką głębokość – w przeciwieństwie do stosunkowo płytkiej studni w Teodorówce. Ta jest wykopana na zboczu pokaźnego wzgórza, pod jego szczytem, może dlatego tak bardzo głęboko są warstwy wodonośne. Stojąc w pobliżu, na brzegu wioskowej ulicy, a nawet na podwórzu sąsiedniego gospodarstwa, widok ma się ładny i daleki. Ciekawe, czy mieszkańcy jeszcze zwracają uwagę na uroki dali.

Zdjęcie zrobiłem na stromej wioskowej ulicy, a zamieszczam je mimo kiepskiej jakości chcąc pokazać pochyłości. Otóż odnogi wiodące do posesji są poziome, natomiast główna ulica jest pochyła. Widać pochyłości głównej ulicy wioskowej.

Byłem na wieży widokowej – po raz pierwszy na Roztoczu. Stoi na szczycie sporego wzgórza w pobliżu wioski Hosznia Ordynacka, jest drewniana, jej wysokość z trudem sięga drugiego piętra, a widoki z niej są w pełni panoramiczne i klasycznie roztoczańskie.



 Nie znalazłem wyjaśnienia słowa „hosznia”. Może ktoś wie, co oznacza? W pobliżu tej wioski wznosi się góra. Prawdziwa góra, nie rozorane pługami wzgórze, którego trudno się dopatrzeć wśród pól. Nosi miano Góry Łysiec. Oto ona:


Po powrocie szukałem w Internecie informacji o szlaku, głównie dla policzenia długości mojej trasy.

Na tej stronie opisanych jest wiele szlaków, ten mój nazywa się Jastrzębia Zdebrz. Jego długości nie policzę, ponieważ szlak rowerowy zaczyna się i kończy dalej. Trzeba mi w końcu wgrać odpowiedni program do smartfona, a biorę się za to od miesięcy z powodu dla mnie oczywistego: będą kłopoty z obsługą.

O szczegółach szlaku oraz o jego walorach sporo jest na tej stronie:

Szukałem znaczenia słowa „zdebrz”. Na wielu stronach jest ono używane, ale tak, jakby jego znaczenie było oczywiste, więc niewarte tłumaczenia. Na jednej tylko stronie znalazłem lapidarną informację: „zdebrz jest regionalnym określeniem lessowego wąwozu. Związku między jastrzębiem a zdebrzem-wąwozem nie udało mi się ustalić. Prawdopodobnie nazwa drapieżnego ptaka została użyta z powodu kojarzenia się z fantastycznymi umiejętnościami podniebnego myśliwego, także z niezależnością.

Trasę tego (bo są i inne) niebieskiego szlaku przejdę całą i to nie raz, ponieważ wiedzie pięknymi rejonami Roztocza, a co ważne dla mnie, jest nieźle oznakowana.

Na zakończenie zagadka: co to jest? Dla ułatwienia zdradzę, że nadałem zdjęciu nazwę przewrotną i oszukańczą.

 

Moja trasa:

Początek i koniec we wsi Gródki. Polnymi drogami szedłem kolejno przez Kondraty, wzgórze Wielka Jeżówka, wioski Albinów Mały i Średniówka. Przeszedłem przez las oraz wioski Jędrzejówka i Hosznia Ordynacka. Doszedłem do wieży widokowej w pobliżu tej ostatniej wioski. Dalej przez Gilów doszedłem do Gródek i zaparkowanego tam samochodu.