Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 9 lutego 2023

Na krańcach Pogórza Kaczawskiego

050223

Najważniejszym powodem tego wyjazdu na północne krańce Pogórza Kaczawskiego było wspomnienie polnej drogi schodzącej ze wzgórz górujących nad Zbylutowem, a później biegnącej rozległymi polami. Szedłem tamtędy rok czy dwa lata temu, a obraz drogi tak mi utkwił w pamięci, że dzisiaj pojechałem ją odwiedzić. Tak po prostu.

Często miewam takie lub podobne powody wyjazdu w moje góry, więc pod tym względem był typowy, ale jeden szczegół go wyróżniał, mianowicie ledwie połowa trasy była mi znana – rzadkość możliwa tylko na obrzeżach pogórza.

Pogodę miałem świetną: wczesnym rankiem parę stopni mrozu, w południe kilka nad zerem, lekki tylko wiatr i słońce! Nie świeciło pełną siłą, zasłonięte lekkimi chmurkami, ale swój cień widziałem, a nad głową przeważał błękit.

Drogę zobaczyłem inną niż dawniej, ale nie brzydszą. Idąc nią przeszedłem niewielki lasek na zboczu wzgórza, a nieco niżej doświadczyłem uroczej chwili odsłonięcia dalekiego horyzontu po minięciu ostatnich drzew. Biegnąc polami, dwukrotnie dotyka nieba; jest wtedy jak uśmiechająca się kobieta. Chciałbym odwiedzić ją latem, zwłaszcza, że nieopodal znalazłem ładne miejsca na dłuższą przerwę.






 Dalej na północ wzgórza są nieliczne i ledwie widoczne, a więc okolica nie jest tak malownicza, jak na klasycznym pogórzu, jednak często spotykane skały wystające z ziemi na przydrożach i w lasach poświadczają przynależność tamtych okolic do Sudetów. Kolejnym potwierdzeniem są liczne kopalnie piaskowca; na swojej trasie widziałem trzy, a nie szukałem ich, więc przypuszczalnie jest więcej.

Niewiele widząc wzgórz, skupiałem się na drobiazgach: widziałem brzozowy zagajnik na rozległym polu, malowniczą kępę zwichrowanych sosen, cypel lasu wchodzący na pole z brzozą czele, strumyczek u podnóża kupki omszałych skał udających wzgórze. Poszedłem jego brzegiem chcąc poznać źródło i zobaczyłem czyste jeziorko mierzące od brzegu do brzegu dwa kroki. Strumień ma szerokość mojej dłoni, ale dalej chyba mężnieje, skoro jest zaznaczony na mapie. Obok, wśród leszczynowych zarośli, zobaczyłem coś nienaturalnie równego; poszedłem tam i w ten sposób odkryłem kolejną nieużywaną linię kolejową. Właściwie ślady po niej, bo szyn już nie ma, a nawet części betonowych podkładów. Opodal znalazłem w dobrym stanie kamienny wiadukt pod torami – solidna dawna robota. Teraz ta linia jest niepotrzebna, porzucona, zarastająca drzewami. Szkoda.

Droga skończyła mi się na polu, jak to wcale nierzadko z nimi bywa. Stałem pod lasem, z dala od domostw i dróg; nawet właściciel pola zajeżdża tam rzadko, bo tylko przy okazji prac. Siedząc na kamieniu kontemplowałem ciszę i pustkę. Bycie samemu na pustkowiu. Podobają mi się takie miejsca, są pomocne w słuchaniu siebie.

Poszedłem dalej skrajem lasu, skręcając stopy na kanciastych grudach zmarzniętej ziemi i zerkając na słońce. Wyobrażając sobie mapę wyliczyłem, że mam mieć je na godzinie drugiej, czyli iść nieco na lewo od słońca. Pora powiedzieć, dlaczego po prostu nie zajrzałem do telefonu na mapę z naniesioną moją pozycją. Miałem rozładowaną baterię. Robiąc zdjęcia, używając mapy i mając włączony program do rejestracji trasy, bateria wytrzymuje 3-4 godziny; pięć, jeśli ma swój lepszy dzień. Oczywiście noszę ze sobą dużą baterię zewnętrzną (nie lubię nazwy power bank) i kabelek, ale trzeba trafu, że właśnie ten kabelek się zepsuł i nie łączył obu urządzeń. Zaraza z tymi bateryjkami na pół dnia. Od dzisiaj mam w plecaku dodatkowy element stałego wyposażenia: zapasowy kabelek.

Na szczęście mam jako taką orientację w terenie, zwłaszcza w moich górach: kilometr dalej trafiłem na szukaną drogę. Nim doszedłem nią do wioski, znalazłem miejsce wyjątkowo widokowe. Jest na zboczu wzgórz górujących nad wioską, a widać z niego sporą część najwyższych szczytów moich gór i kawał Karkonoszy ze Śnieżką. Próbowałem włączyć telefon licząc na odrobinę prądu do wykonania paru zdjęć, ale nie było go wcale. Miejsce i dojazd zapamiętałem, wrócę tam przy najbliższej okazji, by ponownie zobaczyć ten ładny widok i utrwalić go na zdjęciach.

Obrazki ze szlaku

 Grodziec przycupnięty między drzewami, a przecież jest pokaźną górą, ostatnią taką na Pogórzu Kaczawskim. Może drzewa były tak wielkie?...

 Oto skuteczność tablic zakazujących i obraz wrażliwości estetycznej sprawcy. Zdjęcie zrobiłem przy głównej ulicy Raciborowic, dużej i raczej niebiednej wioski.


 Stacja wysokiego napięcia. Tak wyglądają cele Rosjan w Ukrainie. Między rozkraczonymi nogami słupów stoją transformatory, główne urządzenia takich stacji. Wielkimi liniami energetycznymi przesyłany jest w takie miejsca prąd o bardzo wysokim napięciu, na przykład 110 tysięcy Volt (dla porównania: w gniazdku mamy 230V), a transformatory zgodnie ze swoją nazwą transformują ten prąd na 20 tysięcy V, i taki przesyłany jest mniejszymi liniami do wiosek i miasteczek, gdzie po jego przekształceniu w kolejnych transformatorach trafia do domów. Ciekawostka: widzicie kaloryfery na transformatorach? W przeciwieństwie do domowych mają chłodzić urządzenie, a nie grzać. Dodam jeszcze, że nim zrobiłem zdjęcie przez kraty bramy, uważnie sprawdziłem, czy nie ma zakazu fotografowania. Nie z powodu rygorystycznego przestrzegania prawa, a po prostu z obawy.

 Kiedy w mijanym lasku próbowałem uchwycić obiektywem ładne kolory zimowych liści buczków, zobaczyłem kupę starych opon. Poczułem zniechęcenie. Wiele, naprawdę wiele widziałem dzisiaj takich dzikich wysypisk śmieci przy drogach. Dla mnie to nie tylko przejaw zwykłego barbarzyństwa, ale i zniewaga Natury, naszej matki, bez której życie nie byłoby możliwe mimo całej naszej techniki.



 Kamienne słupy w pobliżu kopalni piaskowca; zapewne wyznaczają granice, a mnie się skojarzyły ze Stonehenge. Na drugim zdjęciu widać, jak odsłaniana jest calizna i z niej wyłupywane są skalne bloki.

 


Dwa bliźniacze drzewa; sądząc po podobieństwie, jednojajowe :-)

 Oto obraz skrajnego reumatyzmu drzewa. Wniosek? Ubierajcie się ciepło, chyba że chcecie wyglądać tak… malowniczo, jak to drzewo.

 Czy na tym zrobionym wczesnym rankiem zdjęciu widzi ktoś Ostrzycę i Śnieżkę? Zgadzam się, to trudne pytanie, dlatego od razu na nie odpowiadam. Z lewej wystaje ostry i regularny szczyt Ostrzycy, a nad wieżą kościoła góruje Śnieżka; niewiele co prawda, ale jednak jest wyższa od ludzkiej budowli. Ze wzgórz nad Zbylutowem (tam zrobiłem fotkę), czyli z północnych krańców Pogórza Kaczawskiego, do Śnieżki jest 45 km w linii prostej.

 Ta wierzba płacząca rośnie przy wioskowej uliczce Raciborowic. Zapewniam, że wyglądała znacznie ładniej niż na zdjęciu.

 

Ten dom zwrócił moją uwagę ładnym wyglądem. W Sudetach często spotyka się tak duże domy z kamiennym parterem, ale piętro najczęściej jest szachulcowe, czyli z przestrzeniami między belkami wypełnionymi trzciną i gliną. Tutaj jest wykonanie droższe i rzadziej widywane: klasyczny mur pruski.

 

Marne bywają losy starych domów budowanych przed wojną, czyli przez Niemców. Częściej widuję ruiny niż zadbane domy. Nierzadko obok ruin stoją nowe budynki, postawione według współczesnych standardów i mód, czyli podobne do siebie. Jak się mieszka obok ruin?

Trasa: między Zbylutowem a Raciborowicami Dolnymi na Pogórzu Kaczawskim.

Statystyka: długość trasy 24 km. Cała wyprawa trwała nieco ponad 9 godzin, w tym półtorej godziny przerw. Nie spodziewałem się przejścia takiego dystansu; powinienem jednak zaznaczyć, że parę kilometrów szedłem szosą, sporo polnymi drogami, mało bezdrożami, różnice poziomów były niewielkie, a śnieg ani lód nie utrudniały marszu.

Najważniejsze (i satysfakcjonujące) to brak oznak zmęczenia nóg wieczorem i na drugi dzień. Jest dobrze i niech tak zostanie, bo wiele jest dróg wartych odwiedzenia, jeszcze więcej poznania, a czasu coraz mniej.

PS

Prawie zapomniałem wspomnieć o księżycu. Był wielki, w pełni i bardzo ładny, ale zdjęć nie mam. Wieczorem, po powrocie, widziałem Wenus jaśniejącą urodą jak bogini miłości przystało.


 



















niedziela, 5 lutego 2023

Na Pogórzu Wałbrzyskim

 290223

Pośliznąłem się nieskończoną ilość razy, a nawet dwukrotnie przewróciłem, zimny wiatr wciskał się pod kaptur i czapkę, ale gdy w kilka dni później zająłem się obróbką zdjęć, widziane krajobrazy i ich zimowe wystrojenie zobaczyłem pięknymi i… zatęskniłem za drogą. Miałem ją wtedy za tak urokliwą, że tylko pakować się i jechać. O uciążliwościach tego dnia nie pamiętałem, zauroczony oglądanymi na zdjęciach drogami i oblodzonym krzewem różanym. To nic, że zimno i ślisko, byle tam wrócić i ponownie doświadczyć… Czego właściwie? Mam tylko jedną odpowiedź: czaru tego zimowego, chmurnego i wietrznego dnia, ale wystrojonego bajecznymi ozdobami lodowymi i moim wspomnieniem, a więc ładnego.

Drzewa, krzewy, każdy badyl wystający ponad śnieg i każde źdźbło trawy pokryte było lodem; nie szadzią, a monolitycznym lodem. Był wszędzie, na każdym metrze szlaku i na każdej gałązce; nawet igliwie świerków wystawionych na wiatr widywałem pogrubione lodem, a czerwone owoce przydrożnych róż dźwigały szkliste czapeczki lodowe. Mimo braku słońca rośliny wyglądały wspaniale. Patrząc na nie miałem wrażenie powrotu do dawnych zim pamiętanych z dzieciństwa. Dzisiejsza zima bliska była naszym wyobrażeniom ideału, obrazowi zimy tkwiącemu w nas – temu, do którego czasami tęsknimy, gdy na dworze szaruga. Zabrakło tylko słońca, ale popołudniu, gdy przez godzinę przebijało się przez nieco cieńsze warstwy chmur, mimo swojego osłabienia zdołało rozpalić miriady lodowych iskierek.

Oto jeden z możliwych obrazów ideału zimy. Oto piękno naszej Ziemi.


 

Tak niewiele trzeba by je dostrzec w nieskończonym ciągu wcieleń i czerpać całymi garściami pomoc, siłę, a nawet sens. Wystarczy dla wszystkich, tylko otworzyć oczy i patrzeć.

A my co robimy? Wydajemy kilka miliardów dolarów dziennie na broń i przy byle okazji jej używamy zabijając się wzajemnie!! Tak było gdy tłukliśmy się po czerepach kościami mamutów, tak jest i teraz, gdy strzelamy armatami i rakietami.

Człowiek jako gatunek był, jest i zapewne zostanie barbarzyńcą. Zakałą Ziemi.

Piszę ten tekst z opóźnieniem, ponieważ komputer nagle, ni stąd, ni zowąd, zażądał hasła; tego, którego nigdy nie ustalałem. Dopiero programista, poproszony przez wspólnego znajomego o zajęcie się problemem, zdołał tej głupiej maszynie przemówić do rozsądku. Okazało się, że coś źle poszło z aktualizacją oprogramowania, a system operacyjny próbował działać stosując swoją maszynową, a więc nieludzką logikę. Do uruchomionego laptopa usiadłem po pięciu dniach, w czasie których przeczytałem książkę czekającą na swój czas już ponad miesiąc. Wkrótce napiszę o niej, bo warta jest pochwalenia. Te kilka dni komputerowej abstynencji uświadomiły mi zbytnie przywiązanie się do urządzenia. Mam nadzieję na wyciągnięcie z tego faktu odpowiednich wniosków.

Już wracam na szlak.

Parę tygodni temu przejeżdżałem przez wieś Struga na Pogórzu Wałbrzyskim; zaraz za wioską zobaczyłem tak malowniczą okolicę, że postanowiłem poznać ją bliżej. Dzisiaj pojechałem tam, i będę wracał. Widoki są klasycznie pogórzańskie: łagodne wzgórza, wijące się nitki polnych dróg, samotne drzewa na miedzach, zagajniki na uskokach i dal. Droga dotykająca horyzontu, stara grusza na między, wzgórze zdobione brzozą, mają dla mnie magnetyczny urok.


 

Już pierwsze kroki pokazały trudności w poruszaniu się po polnych drogach i bezdrożach. Wcześniej padał deszcz, a że temperatura najwyraźniej było poniżej zera, śnieg pokrył się lodem na tyle grubym, że utrzymującym mój ciężar; niestety, nie utrzymywał równowagi, a skutecznie przeszkadzał. Dosłownie każdy metr szlaku był pokonywany. Najlepszą techniką marszu było uderzanie piętami w lód aby go przebić. Tupanie całą podeszwą było mniej efektywne, ponieważ trudniej było w ten sposób złamać lód, ale przez to zapadanie się pięt w śnieg pod lodem szło mi się wolniej i zapewne pokracznie.

Towarzyszył mi nieustający głośny chrzęst i trzask łamanego lodu oraz szum wiatru potęgowany kapturem założonym dla ochrony uszu. Wracając zobaczyłem niewielkie wzgórze, a skoro było, to oczywiście pojawiła się chęć wejścia na nie. 

 


Po zboczu wchodziłem stosując „piętową” technikę, a moją uwagę zwrócił dodatkowy dźwięk; jakby coś się sypało czy spadało za mną, wydając szorstki dźwięk szurania. Coś mi wypadło z plecaka? Odwróciłem się i zobaczyłem lodowe okruchy oderwane od skorupy moim marszem i zsuwające się po gładkim lodzie. Patrzyłem na nie, niektóre zamierały dopiero w pobliżu podnóża. Może nagrać filmik? Przygotowałem telefon (czyli aparat i kamerę w jednym), butem rozbiłem lód obok siebie, i włączyłem maszynę. Co utrwaliła, widać tutaj.


 

Dobrze, że nie wziąłem lekkich i wygodnych nowych butów, a stare, masywne człapaki. Te nowe, wykonane z cienkiej skórki, nie zniosłyby warunków, skoro na dwukrotnie grubszej skórze są liczne i głębokie uszkodzenia. Nota bene, tutaj widać przewagę starszych technologii produkcji, nie tylko butów: kiedyś produkt był projektowany z myślą o jego żywotności, teraz wprost przeciwnie.

Obrazki ze szlaku

Wiele lat temu na zboczach Kobyły w moich górach widziałem brzozy przygięte lodem do ziemi. Ich obraz wrócił dzisiaj, gdy zobaczyłem taką samą bidulkę dotykającą ziemi szczytowymi gałęziami. Wydała mi się tak wymęczona, że pojawiła się bezradna myśl o ulżeniu jej, ale jak?? Wyłamałem parę kawałków grubego lodu. Te drzewa są najbardziej podatne na łamanie pod ciężarem lodu. W imieniu brzóz zazdrościłem świerkom, które radzą sobie wyjątkowo dobrze: po prostu opuszczają nisko swoje gałęzie-ramiona. Brzozom trudniej to przychodzi, skoro mają wznoszące się konary.

 




Wspomniane lodowe czapeczki na owocach dzikich róż. Zauważcie, jak zawadiacko zostały założone.


 

Trasa: między wsiami Struga a Chwaliszów.

Statystyka: 13 km w czasie sześciu godzin, przerwy trwały dodatkowe półtorej godziny.