Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 7 marca 2015

Świt w Górach Kaczawskich. Poszukiwanie oczarowania


Trasa pierwsza: Popiel, wzgórza na południe od niego, wzgórza na południe od Pastewnika, Cieciorka, Sośniak, wzgórzami via Popiel powrót do samochodu.

Trasa druga: z Płoniny żółtym szlakiem pod Diablaka, wędrówki po zboczach Lubrzy.



Wydawało mi się, że naturalnym południowym cyplem Gór Kaczawskich jest wzgórze Sośniak, ale moja sudecka encyklopedia mówi inaczej: leżące dwa kilometry dalej wzgórze Cieciorki jest jeszcze kaczawskie. Cóż, wypadało pojechać tam i zobaczyć wzgórze i okolicę na własne oczy. Oczywiście przy okazji odwiedzić Popiela, Sośniaka i okolicę. Chciałem też wejść na Lubrzę i zejść z niej tą drogą, która tak uroczo wybiega na łąki. Nijak nie potrafiłem ustalić wspólnej trasy, więc w końcu zdecydowałem, że w ciągu dnia podjadę samochodem, chociaż staram się unikać tego.

Forda zostawiłem na bocznej szosie pod Pastewnikiem, u podnóża Długotki, ledwie kwadrans drogi od Popiela. Dane mi było oglądać wschód słońca ze szczytu tego wzgórza. Nie był zupełnie bezchmurny, ale widziałem słońce zaplątane w gałęziach krzewu rosnącego na szczycie, widziałem szafranową posypkę na oszronionych trawach i najprawdziwszy oranż na gałązkach krzewu dzikiej róży. 





Widziałem cienie tak charakterystyczne dla wschodu oglądanego w tych górach: światło jest lekkie, w tych pierwszych chwilach ledwie widoczne i świeci równolegle do ziemi, dając przedziwnie długie cienie, a przy tym nasycone jest kolorami. Przez łagodnie wybrzuszony wierzchołek wzgórza biegnie zwiewna granica dnia i nocy, światła i cienia: z jednej strony owe delikatnie zaznaczone światło słońca, z drugiej, za ledwie widocznym wybrzuszeniem, dzień jeszcze nie rozpoczął się, ale linia światła na moich oczach przesuwa się oświetlając dalsze fragmenty zbocza. Ta granica przesuwa się też w pionie: słońce najpierw dotyka najwyższej gałązki krzewu dzikiej róży, a w chwilę później osuwa się po nim do ziemi – jakby koloryzująca kurtyna odsłaniała krzew. Właśnie tak: dodająca kolorów, bo w tych pierwszych chwilach dnia ważniejsze od jasności są kolory słonecznego światła. Później następuje zamiana: światło intensywniejąc traci swoje barwy, staje się zwyczajnie białe, czyniąc mój stumetrowy cień wyraźniejszym.


Na sąsiednim wzgórzu, tym, którego nazwy mapa nie podaje, stoi granitowy słupek, dlatego myślę, że górka jakoś się nazywa i że powinienem zapytać o to mieszkańców Pastewnik. Pomyszkowałem po wzgórzach na południe od Popiela, wyszedłem na zachodni ich kraniec zobaczyć Osełkę, Połom i Góry Ołowiane. Zobaczyłem też Sokoliki w Rudawach. Tak po prawdzie, to tylko mężczyznom mogą się te dwie góry kojarzyć z kobiecymi piersiami…

Tak, jestem facetem, bo mnie też się tak kojarzą!


Przeszedłem na drugą stronę wioski i szosy. Tam, między Pastewnikiem a Domanowem, są łąki i wzgórza warte zobaczenia i przemierzenia ich wzdłuż i w szerz. Kiedyś szedłem nimi z przeciwnej strony, zapamiętałem i obiecałem sobie wrócić. Na pewno nie po raz ostatni wróciłem.


Stałem na szczycie Cieciorki, przy granicy lasu i pól, rozglądając się. Wzgórza z lewej strony były mi znane, kaczawskie, z prawej zaczynały się Góry Wałbrzyskie, niemal nieznane, stałem więc na dwóch różnych granicach. Dolina z prawej wydawała się szersza, wyraźniejsza – może dlatego uznaną ją za granicę Gór Kaczawskich i Wałbrzyskich?.. – zastanawiałem się. Tak jest, gdy jedną i niepodzielną przestrzeń człowiek sztucznie dzieli. Skoro dla swojej wygody jedną część gór nazwał tak, drugą inaczej, niejako automatycznie pojawia się problem granic terytorialnych obowiązywania tych nazw, a z nimi sztuczność podziałów.

Podnóżem wzgórza biegnie nieczynna, zarośnięta drzewami, linia kolejowa.

Przez wiele wsi sudeckich przebiegała żelazna kolei, w wielu wsiach stoją okazałe i solidne budynki stacji. Kiedyś jej doprowadzenie do miejscowości było nobilitacją, wygodą i przyczyną gospodarczego rozwoju, a teraz te drogi, zbudowane ogromnym nakładem pracy, rdzewieją i zarastają drzewami. Będąc niechciane i nieopłacalne, są smutne i opuszczone. Pomyślałem, że kiedyś taki sam los może spotkać szosy. Może jakiś wędrowiec w dalekiej przyszłości będzie szedł zarastającą szosą, jak ja szedłem taką drogą w Bieszczadach, i pomyśli o ogromie pracy włożonej kiedyś w te dziwne budowle…

Wracając wszedłem na Sośniaka; to były zwykłe odwiedziny znajomego mającego swój własny  las bukowy. Nawet teraz, w zimie, taki las jest ładny: charakterystycznie nagie i gładkie, umięśnione i jasnoołowiane pnie, ziemia przysypana brązowymi liśćmi, tu i tam omszałe skały. 


Nieco dalej, przechodząc obok szczytu bezimiennego wzgórza, przypomniałem sobie, że w listopadzie czy może nawet w grudniu widziałem pod skałą na szczycie kwitnącą iglicę. Wiedziony irracjonalnym impulsem poszedłem tam: parę starych czereśni, wszędobylskie wierzby iwy (gdyby nie ich bazie, trudno byłoby mi znaleźć w tych drzewach cokolwiek ładnego), w szczelinie skały rachityczna brzoza. Kwiatu nie znalazłem, ale później, idąc polem, zobaczyłem parę maleńkich, nieznanych mi kwitnących roślinek schowanych w skibach ziemi. Teraz, gdy do wiosny jeszcze kilka tygodni, gdy w rowach i w lasach leżą jeszcze grube łachy zeskorupiałego śniegu, ta roślina rozwinęła swoje biało-niebieskie kwiaty wielkości paru milimetrów; próbowałem zrobić im zdjęcia, ale żadne nie było ostre. Jak te delikatne drobiny wytrzymują marcowe mrozy, skoro nie wytrzymują przymrozków dużo późniejsze kwiaty drzew owocowych?



Jadąc przez Płoninę w stronę Kaczorowa, po prawej mija się drogę do Starych Rochowic, a sto parę metrów dalej, też po prawej stronie, zaczyna się polna droga z żółtym szlakiem; jest tam mały placyk, dobre miejsce na zostawienie samochodu. Do Diablaka, okazałej skały u podnóża Lubrzy, jest dwa kilometry.

Idąc tam plan miałem prosty: ze szczytu góry zejść duktem w stronę Mysłowa, do miejsca, w którym droga wybiega na łąkę pnącą się po zboczu. Miałem nadzieję na ponowne przeżycie oczarowania, którego doznałem tam rok temu. Odwiedziłem Diablaka, zrobiłem skale kilka zdjęć i poszedłem pod górę. 



Drogę dobrze pamiętałem, wszak szedłem nią już parę razy; na szczycie pewnie skręciłem w następny dukt i… i tutaj zaplątałem się. Droga biegła w dół i biegła, a las nie kończył się. Niewątpliwie pomyliłem dukty, bo wszak już powinienem dojść do brzegu łąki - uznałem. Zawróciłem. Las w pobliżu rozdroża i szczytu Lubrzy zmienił się, leśnicy prowadzili tam wycinkę drzew, teren jest zryty, przysypany zostawionymi gałęziami, kluczyłem między pniakami szukając właściwej drogi, a gdy nie znalazłem, ponownie poszedłem pierwszym duktem. Niżej było niepamiętane rozdroże, skręciłem w lewo. Ładny, zielony i równy, dukt niemal poziomo trawersował strome zbocze porosłe czystym, dorodnym borem świerkowym. Wyszedłem zza zakrętu i aż przystanąłem: przede mną stał Diablak. Nie – zorientowałem się po chwili - inna skała, nieco podobna, ale ładniejsza i chyba wyższa. Oglądałem ją z przyjemnością. Warto było zawracać, kluczyć i ponownie wchodzić na Lubrzę – myślałem patrząc na skałę. Moją skałę – miałem nadzieję na wyłączność. 




Wszedłem stromym zboczem pod szczyt skały, a tam zobaczyłem ślady ogniska. Więc nie tylko ja wiem o tej skale? – przez chwilę czułem dziecinny zawód – jakbym brał udział w oszukańczej zabawie. Popatrzyłem w górę szukając stopni umożliwiających wejście na szczyt skały, która z tej strony nie ma chyba nawet dziesięciu metrów, i wtedy zobaczyłem kilka stalowych oczek wbitych z ściany. Więc to oni tutaj przychodzą? Naliczyłem cztery czy pięć szlaków wyznaczonych tymi oczkami, ale dobrego dla mnie wejścia nie znalazłem. Są tam dwa stopnie, po pokonaniu których wszedłbym na wierzchołek, ale pierwszy jest na wysokości półtora metra, następny tyleż wyżej. Nie, nie dla mnie takie akrobacje bez liny. Poszedłem dalej duktem chcąc zobaczyć gdzie się zaczyna; później zamierzałem obejść podnóże Lubrzy i po prostu dojść od dołu do tego urokliwego miejsca na zboczu. Gdy stanąłem na granicy łąk i odwróciłem się, dowiedziałem się, że jednak oczarowania nie da się przywołać, bo rzadkie to przeżycie i nieprzewidywalne, jednak przyjemność patrzenia na piękny krajobraz miałem. 


Wszedłem w las i po paru minutach doszedłem do znanego mi już rozdroża: pod górę na Lubrzę, w prawo do drugiego Diablaka. Uśmiechnąłem się zrozumiawszy, że usytuowanie drogi zapamiętałem dobrze, źle natomiast pamiętałem jej długość – wydawała mi się dużo krótsza niż jest w rzeczywistości; gdybym poszedł sto metrów dalej, doszedłbym na skraj lasu bez tego kręcenia się wokół góry. Tak, doszedłbym, ale wtedy nie poznałbym miejsca, które na pewno będę odwiedzać.

Wracając, wspomniałem znajomego, który namawiał mnie na zostanie przewodnikiem, no bo skoro tyle chodzę w góry i tak dobrze je znam… Ech, ja przewodnikiem! – uśmiechnąłem się do wyobrażenia siebie w tej roli. Nie dość, że prowadziłbym ludzi na manowce, to jeszcze nie znam żadnej kapliczki ani kościoła, a podejrzewam, że ta wiedza jest konieczna, bo w posiadanych przeze mnie przewodnikach najwięcej informacji jest o tych właśnie budowlach, natomiast o drogach jest za mało.
Kaczawskie drogi.




Góry Kaczawskie: widoki, źródło i gadające pudełko


Z parkingu przy Wrzosowisku na Zapiecek, wzgórza w okolicy Gorzanowic, wapiennik i stary kamieniołom pod Nowymi Rochowicami, Rochowicka Skała, wzgórza między Nowymi i Starymi Rochowicami.



Samochód zaparkowałem przy szosie do Jeleniej Góry, kilka kilometrów za Bolkowem, obok nieczynnego baru. Wznoszące się vis a vis Wrzosowiska stały jeszcze czarne. Czarne i zamglone. Siedziałem czekając na rozwidnienie się i na rozejście mgły, w końcu po kwadransie, ciągle widząc mgłę, westchnąłem i wysiadłem z samochodu.

W encyklopedii Sudetów przeczytałem wzmiankę o nadzwyczajnej urodzie widoków roztaczających się ze stoków powyżej wsi Jeżów. Byłem w tych okolicach rok temu, wiele wtedy widziałem, ale akurat widoków z zachwalanego miejsca nie oglądałem. Przyjechałem zaintrygowany i zaciekawiony. Minęła siódma, gdy stanąłem na odkrytym zboczu Zapiecka, w dole widząc zakola szosy i dwa domki Jeżowa. 


Mgła odsunęła się, ale tylko trochę: widoczne były spore fragmenty wschodniego pasma Gór Kaczawskich, natomiast Góry Wałbrzyskie i oczywiście Karkonosze były dzisiaj ukryte, niestety.

Miejsce warte odwiedzin, szczególnie w zielony i słoneczny czas, chociaż równie widokowych miejsc znam wiele. Postaram się wrócić tam w ładny czas, gdy będzie można posiedzieć na stoku i pogapić się bez pośpiechu i bez marznięcia.

Nie miałem konkretnego planu na dzisiaj, czyli miałem plan dość typowy dla ostatnich moich kaczawskich wędrówek. Przeszedłem na drugą stronę wzniesienia z zamiarem połażenia po okolicy.

Szwendając się po łagodnie falujących polach, wspomniałem ładne miejsce na stoku wzniesienia gdzieś za Gorzanowicami. Nagle zapragnąłem zobaczyć je ponownie, poszedłem więc poszukać je i znalazłem nadspodziewanie szybko. Wokół Młynicznej rozciągają się rozległe pola, sarny przychodzą tam częstować się zasianym rzepakiem. Nierzadko zatrzymujemy się, one i ja, i patrzymy na siebie. One zapewne szacują niebezpieczeństwo, ja chciałbym krzyknąć do nich, żeby zostały, nie przeszkadzały sobie, ale one zawsze uciekają. Szkoda.

Szczyt jest zalesiony, znalazłem na nim ładne skałki, a niżej, na zielonej przestrzeni pól, widziałem wyspy pożółkłych traw, na których cicho siedzą kępy głogów i róż, tu i tam widać drzewa nanizane na nitki dróg, a schodzący na dno dolinki, w stronę rosnącego tam lasu, wąski pasek zarośli ukrywa strumyk. Na małym urwisku, właściwie na stoku zbyt stromym dla rolniczych maszyn, rośnie kilka starych, powykrzywianych czereśni. Ciekawe, jakie są w smaku ich owoce…



Wracałem, a że mgła była mniejsza, drogę ku Rochowicom wybrałem via Zapiecek, żeby z jego odsłoniętego stoku raz jeszcze obejrzeć widoki. Były rozleglejsze, ale Karkonoszy nadal nie było widać; trudno, dalekie widoki zaczekają na mnie. Kiedyś przyjdę tutaj i zobaczę dal aż po horyzont.

Minąłem domki Jeżowa i dnem dolinki poszedłem w stronę Rochowickich Skał, wzdłuż strumienia. Rósł tam Smutny Las. To moja własna nazwa często spotykanych grup wierzb rosnących na mokrych miejscach, głównie wierzb iwa. Stare, spróchniałe i rozsypujące się pnie tyle mają życia, ile w cienkiej warstwie pod korą, a z pękniętego środka wysypuje się próchno. Na poszarpanym wierzchołku sterczą wielkie drzazgi po wyłamanych konarach, które leżą wokół rozsypujące się, porosłe mchami i grzybami, ale jednocześnie z rozczochranej głowy pnia wyrastają młode odrosty.




Powykrzywiane, nierzadko aż do ziemi, konary wierzb wydają się dotknięte reumatyzmem; czasami spotyka się całe gęstwiny konarów i gałęzi poplątanych, czarnych i omszałych, czyniących wrażenie całkowitej martwoty, zupełnego rozkładu. Wiele z nich leży na ziemi nadłamanych i na pół spróchniałych, ledwie paroma włóknami połączonymi z korzeniami, ale nadal żywiących młode pędy, czasami pokaźnych już rozmiarów. Niepowstrzymanie prą w górę, do słońca, nic nie wiedząc o wątłych podstawach swoje bytu, ale wiem, raczej czuję, że gdyby wiedziały, tak samo rosłyby w swoim żywiołowym, pierwotnym pędzie.

Przeraźliwie smutny to las. Czasami wydaje się potrzaskany gwałtownym kataklizmem, czasami wygląda na chorego i rozpaczliwie walczącego o jeszcze jeden dzień życia, a zawsze jest smutny. Rzadko, może gdy poczuję  jego ślepą, dziką i przemożną siłę życia, udaje mi się dostrzec w nim swoisty urok Natury..

Kilometr dalej na zachód, w pobliżu szosy, jest restauracja, a na tyłach posesji stoją stare piece do wypalania wapna; na jednym z nich jest taras widokowy, teren nie jest ogrodzony, można tam wejść. W lesie obok jest stary kamieniołom, poszedłem tam chcąc zobaczyć dokąd prowadzi droga biegnąca dnem i przywitać się z okazałym bukiem tam rosnącym.


 Gdy byłem tam rok temu, był ciemny i chmurny ranek, teraz pokazało się słońce. Buk ponownie zadziwił mnie rozległością swoich imponujących korzeni, a droga skończyła się 100 metrów dalej, na placyku otoczonym stromymi ścianami skalnego wyrobiska. Trochę już widziałem takich miejsc w tych górach: niemal zawsze są tam ślady ognisk, prowizoryczne ławki i… rozrzucone butelki i puszki. Wiele razy widziałem na brzegach lasów, albo w śródpolnych kępach drzew, sterty śmieci. Nie bardzo potrafię wyobrazić sobie, co czuje, o ile w ogóle coś czuje, człowiek wyrzucający śmieci w takich miejscach.

Z kamieniołomu bliziutko jest do Rochowickiej Skały, więc jakże mi było ominąć ją? Dobrze, że odwiedziłem te skały, bo zobaczyłem je inaczej niż poprzednio, zobaczyłem po prostu ładniejszymi. Może dzięki słońcu, a może dzięki leszczynie rosnącej na jednej z najwyższych skał. Drzewko korzeniami czepiło się pęknięcia przysypanego garścią ziemi, a że nad nim sterczy pochyła ściana pękniętego kamienia, przeplotło swoje pędy przez szczeliny i dopiero na szczycie, już w słońcu, połączyło je w podwójny pień i wystrzeliło w górę. Zadziwiające przeplecenie żywej tkanki i martwych głazów oraz uporczywość życia uczyniły na mnie niemałe wrażenie.



Między Nowymi i Starymi Rochowicami rozciągają się pofałdowane stoki pagórów; idąc nimi, za towarzysza ma się rozległe i ładne widoki. Obie wioski łączy kilka dróg polnych, dzisiaj przypomniałem sobie poznane wcześniej i poznałem nowe, a zwłaszcza pewne czarodziejskie miejsce w pobliżu Rochowickiej Skały: droga wybiega spomiędzy drzew rosnących na szczycie wzgórza i nim zacznie opadać, zatrzymuje się na chwilę… To jest to miejsce, wystarczy zatrzymać się razem z drogą i szeroko otworzyć oczy.



Dwa razy przeszedłem tymi wzgórzami od wioski do wioski, a i wracałem nimi pod wieczór do szosy i samochodu.

Szedłem miedzą, później drogą pojawiającą się z nikąd i niknącą na brzegu pola; szedłem wstążką wysokiej trawy słomkowego koloru. 


Nie wiem jak się nazywa ta trawa (powinienem poszperać w googlach, bo ta niewiedza dokucza mi), a ładna jest właśnie kolorem – żywym, jasnym i czystym. Rośnie na brzegu strumyczka szerokości dłoni, a zaczyna się opodal, przy krzewie różanym; wyżej, za krzewem, jest zaorane pole, a więc... Nachyliłem się przy różach, rozgarnąłem wiechcie traw i zobaczyłem klasyczne źródełko: spod kamienia bije woda i płynie jasnym dnem miniaturowego jaru. Słyszałem jej dźwięczny szmer, widziałem drgające refleksy światła. Za mną płynął strumyk, przede mną gładkie pole, obok kolczaste gałązki z czerwonymi owocami dzikiej róży. Źródło. Czarodziejskie miejsce. Wyobraziłem je sobie wiosną, w porze kwitnienia róż i głogów, zielone, w ciepły dzień pod błękitnym niebem. Urokliwy obraz.

A może dom postawić tutaj, przy tym źródle? Mój dom przy źródle…

Szedłem brzegiem strumyka niemal do samej szosy. Wieczorem, w hotelu w Bolkowie, z przyjemnością stwierdziłem, że ten strumień jest zaznaczony na mapie i to nawet dość dokładnie; nazwy niestety nie ma. Mam wymyślić swoją? Różany Strumyk, Polny Strumień, a może po prostu Strumyczek. Pomyślę.
Po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłem telewizor. Może coś obejrzę? – pomyślałem biorąc do ręki pilot. Włączyłem, zobaczyłem reklamy, przełączyłem, też reklamy; wydawało mi się, że były dokładnie takie same, jak oglądane rok temu. Na kolejnym kanale była audycja o dinozaurach. Oglądałem 15 minut, w tym czasie usłyszałem 20 ryków tych gadów i widziałem tyleż razy powtarzane te same sceny. Wyłączyłem ryczącą skrzynkę. Teraz wydała mi się ładniejsza

piątek, 20 lutego 2015

Słoneczne dni zimowe. Dzień drugi.


Strzyżowiec, Skowron, Płoszczynka, Wapienna, wzgórze na południe od Strzyżowca. Włóczenie się po stokach Czyżyka i po wzgórzach na północ od Strzyżowca.


Wydłużony grzbiet Skowrona przecina lokalna szosa łącząca Strzyżowiec z Czernicą. Wstążka asfaltu szerokości samochodu odważnie pnie się po zboczu tak stromym, że wjechać tam można tylko wtedy, gdy nie ma śniegu, a gdy minie grzbiet, fantazyjnymi meandrami biegnie coraz szybciej do drugiej wioski. Poznałem ją niedawno, a polubiłem od pierwszego przejazdu. Przypomina mi tak samo wąskie i tak samo zagubione wśród wzgórz dróżki w Walii, którymi miałem okazję jechać parę razy i które chciałbym odwiedzić. Takie drogi mają urok swojskości i bliskości, one nie pędzą ślepo jak ich szerokie siostry, one raczej bawią się przestrzenią; nieśpiesznie, rozglądając się, zmierzają do kolejnej wioski ukrytej za grzbietem wzniesienia. Ich wywijasy kojarzą się z tanecznym biegiem roześmianej lejmoniady, nimfy mieszkającej wśród źdźbeł traw na łące.

Samochód zostawiłem na jedynym chyba parkingu w Strzyżowcu, przy kościele, i poszedłem pod górę szosą, którą przed chwilą jechałem. Wiedziałem, że na szczyt Skowrona nie zdążę przed wschodem słońca, chyba że pędziłbym, ale nie zwykłem śpieszyć się na szlaku. Przy drodze rosną dwa samotne, widoczne z daleka drzewa – dąb i lipa. Zawsze mam chwilę czasu dla mijanego strumienia i zawsze jest dobry czas na obejrzenie dużych drzew; gdy odszedłem już od oglądanej lipy, wspomniałem lipę rosnącą na szczycie Dworów, wzgórza na północ od wioski. Rozejrzałem się, po chwili zobaczyłem ją, górującą nad innymi drzewami, wysoką i rozłożystą, a widziałem ją z odległości trzech kilometrów. Odwiedzę cię dzisiaj – obiecałem; nie wiem, czy sobie, czy drzewu.

Ranek podobny był do wczorajszego: czyste kolory górą, dołem oszroniona szarość zimowego krajobrazu. Szedłem wprost na słońce chowające się za obłym szczytem Skowrona; w rytm moich kroków podniosło się i wreszcie zaświeciło mi w twarz, gdy w stanąłem na górze. Oj, ładne widoki miałem! Trawiaste wzgórza z pofałdowanymi stokami ciągną się tam aż po Strzyżowiec, a miejscami jeszcze dalej, po Jezioro Pilchowickie i Bóbr. Na zachodnich ich stokach dzień jeszcze się nie zaczął, na wschodnich światło słońca było zrazu ledwie widoczne, delikatnie zaznaczone, niemal równoległe do ziemi, ale stopniowo rozjaśniało się, a cień na przeciwnych stokach pogłębiał się. Stałem tam chłostany wiatrem, z kapturem naciągniętym na głowę i odwlekałem chwilę zejścia.


Poszedłem drogą biegnącą skrajem lasu chcąc poznać jej bieg, miejsce kończenia się w Płoszczynce. Później była Wapienna ze starymi wyrobiskami wapienia; drzewa wyrosły na  wysokich i stromych ścianach wąwozów wykutych przez ludzi, zacierając ślady ich pracy i przywracając miejsce naturze.

Przeszedłem wzgórzami pod Strzyżowiec i już wchodziłem na zbocze Czyżyka, gdy obejrzałem się i inaczej zobaczyłem bezimienną górę wznoszącą się na południe od wsi, między szosą do jeziora a zielonym szlakiem. Zawróciłem nie tylko dlatego, że zobaczyłem ją ładniejszą, ale także wspomniawszy pewną sobotę sprzed kilku laty, z czasu mojej pobytu w UK: zrezygnowałem wtedy z wyjazdu na klify pod Dover, a okazja już się nie powtórzyła. Pomyślałem, że tamtych wapiennych klifów już zapewne nie zobaczę i że tak samo może być z tą górą.

Cała chyba jest prywatną własnością, bo przegradzają ją druty pastwisk, ale że bydła nie widziałem, a góra kusiła, poszedłem. Od strony Czyżyka zbocze jest dość strome, poprzecinane nitkami dróg i drzew – najprawdziwsze kaczawskie widoki, a ze szczytu roztacza się pełna panorama. Z jednej strony prześwituje między wzgórzami i drzewami tafla Jeziora Pilchowickiego, za nim widać liczne wzgórza izerskie, z drugiej strony dwa wyraźne stożki Sokolików w Rudawach Janowickich. Oczywiście całe Karkonosze, liczne drobiazgi górskie, a bliżej Zadnia i wszyscy jej sąsiedzi.



Miejsce dopisuję do swojej listy miejsc najładniejszych.

Widziałem też wierzchołek Ptasiej, częstej towarzyszki tej dwudniowej wędrówki. Stawałem gdzieś na stoku czy szczycie pagóra, rozglądałem się wokół i na ogół dostrzegałem ją gdzieś na horyzoncie; bywało, że jej widok był dla mnie niespodziewany. Zdarzało mi się widzieć tylko skrawek jej szczytu, ale przecież znam ją i rozpoznaję dobrze. Ta góra była jak powracające echo, jak tamte słowa Poety o szafranowym kolorze szat bogini Eos, albo jak droga, która idzie ze mną pozostając nieruchomą. Wczorajszy dzień rozpoczął się wschodem słońca między drzewami tej góry, wschodem oglądanym w pobliżu Mojego Wzgórza, a dzisiaj widok tak ładnego północnego stoku Ptasiej był ostatnim widokiem oglądanym w ten weekend, gdy o zachodzie stałem na Rząśnickiej Przełęczy, żegnając dzień i moje góry.

Poszwendałem się po odkrytym zboczu Czyżyka, pomyszkowałem trochę w poszukiwaniu przejścia na wydłużoną polanę śródleśną kończącą się blisko szczytu, ale nie znalazłem. Kłopot z takimi miejscami polega na zarośnięciu wąskich przejść młodym lasem tak dokładnie, że jeśli nie wiadomo gdzie wejść w gąszcz, długo można przedzierać się chaszczami. Gdy będę wybierać się tam kiedyś, obejrzę dokładnie satelitarne zdjęcia, wyznaczę odległość polany od charakterystycznego miejsca na brzegu lasu i wtedy powinienem trafić bez pudła na tą ukrytą polanę i dalej na szczyt.

Późniejszy dopisek: oglądałem lasy Czyżyka na zdjęciach googli, polana pokazywana na mapie już nie istnieje, zapewne zarosła lasem wiele lat temu, o czym producent mapy jeszcze nie wie, jak i nie wie o wielu innych faktach dotyczących tych gór.

Wracam na zbocze Czyżyka. Tak, to prawda: nie miałem ochoty iść pod górę przedzierając się gęstym lasem. Świeciło słońce, wolałem pójść na drugą stronę doliny, do tamtej wielkiej lipy i widokowego miejsca opodal. Wyszukałem jeszcze dogodne zejście do szosy z łąk na zboczu Czyżyka, przeciąłem główną ulicę wioski i poszedłem w stronę lipy.



Szedłem drogą celującą w niebo i drogą schowaną wśród głogów, szedłem drogą wysadzaną starymi czereśniami lub kamieniami, a gdy któraś z nich wiodła mnie na manowce, zostawiałem ją i wchodziłem na pola. Niosłem na ociężałych butach ich lepką ziemię, idąc łąkami zostawiałem ją na trawach, a dalej znowu trafiałem na drogę i szedłem nią, kuszony jej niknięciem na zakręcie przy starej, ogłowionej wierzbie.

Przywitałem się z lipą, a wyżej, przy brzozowym zagajniku, urządziłem przerwę mając przed sobą rozległy i ładny widok – kolejne miejsce do mojej listy.



Miałem na nogach wysokie, masywne buty. Założyłem je na wyrost, bo przeznaczone są na najcięższe warunki, na mróz, głębokie śniegi i błota, na piargi, ale założyłem je chcąc sprawdzić moją przeróbkę – dodanie pary języków. Modyfikacja sprawdziła się, ale tak wymęczyłem nogi wczorajszą jedenastogodzinną wędrówką w tych butach, że dzisiaj uznałem, iż dziewięć godzin na szlaku wystarczy. Schodziłem powoli, nie najkrótszą drogą (chyba miałem do siebie trochę żalu o ten wcześniejszy powrót), patrząc wokół w staraniu nasiąknięcia słońcem i słonecznymi widokami, a na parkingu byłem dwa kwadranse przed zachodem słońca. 



Jechałem na wschód widząc słońce w lusterku. Gdy minąłem grzbiet Skowrona i zacząłem zjazd do Czernicy, dzień się skończył, ale gdy wjeżdżałem na Rząśnicką Przełęcz, słońce znowu wzeszło. Zatrzymałem się tam żeby popatrzeć jeszcze chwilę na rozległy stok Ptasiej; z tamtego miejsca wydaje się większy, bardziej stromy, a dolina u stóp głębsza; to jeden z moich ulubionych widoków.

Ten dzień, dzień dwóch zachodów słońca, ostatecznie skończył się w Sokołowcu.

Miałem plan na zakończenie weekendu, plan kulinarny: zjeść w przydrożnym barze chińskim kaczkę po pekińsku; specjalnie z tego powodu zrobiłem na dzisiaj mniej kanapek.

Kaczkę zjadłem, była dobra, chociaż zupełnie inaczej przyrządzona niż znana mi kaczka po pekińsku z innej restauracji chińskiej, więc chyba jednak nie wiem, jak smakuje kaczka rzeczywiście pekińska.

Słoneczne dni zimowe


 Trzy dni przed wyjazdem.

Narzekałem na brak ekscytacji w czasie nocnej jazdy w góry, a dzisiaj, zobaczywszy wielkie słońce w prognozie pogody na najbliższy weekend, poczułem radość i… ekscytację. W sobotę wstanę wcześniej, wszak dzień już wyraźnie dłuższy, i pojadę powłóczyć się w okolicy Mojego Wzgórza (może taką nazwę ustalę dla tego pagórka pod Modrzewiami?), po stokach Babińca i… i jeszcze gdzieś. Gdzie oczy mnie poniosą.

Teraz zajmę się moimi butami, w których mam wykonać pewną zmianę konstrukcyjną. Gdy pracuję przy butach, jestem bliżej gór.



Dzień pierwszy.



Z Czernicy do Mojego Wzgórza. Dalej Babiniec, Posępsko, Mała Bystrzyca i Bystrzyca. Zachodnimi zboczami wzgórz Księża Góra, Buczyniec i Dziób pod Radomiłowice, przejście przez Przeździecki Las pod Bełczynę, Sołtysia Czuba, Pustak, Posępsko, Babiniec, Moje Wzgórze, Czernica.


W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię…

Te słowa Homera przypomniały mi się, gdy dzisiaj patrzyłem na Eos ubraną właśnie tak, jak on ją kiedyś widział: w peplos o barwie jaśniejącego, świecącego szafranu. Jej samej jednak nie zobaczyłem, ale na pewno była, tylko nie widziałem jej zza wzgórz Chrośnickich Kop.

Rzadko można oglądać zimowy świt tak wyrazisty i kolorowy, jak widziałem dzisiaj. Ciemność tylko odrobinę ustąpiła, dalsze wzgórza stały czarne, bliższe do czerni dodawały trochę szarości, a stok wokół mnie był szarosrebrzysty od szronów na starych trawach. Tak było nisko, niebo natomiast miało barwy nasycone, czyste, bez śladu zamgleń i tak głębokie, że nieboskłon widziałem większym niż zwykle, wydawał się ogromny. Barwy nie do opisu przeze mnie, była ich tam cała paleta – od ciemnego granatu, niemal czerni, na zachodzie, poprzez wszystkie odcienie niebieskie, błękitne, szmaragdowe - do bursztynów, świecącego szafranu i złota nad czarną linią wzgórz na wschodzie.



Pierwsze jasne plamy słońca zobaczyłem daleko: na wschodnim zboczu Szyszaka, na grani Śnieżnych Kotłów i jeszcze cienki sierp światła na Śnieżce. Patrzyłem na zmiany kolorów delikatnej mgiełki okrywającej Karkonosze: do początkowych ciemnosrebrzystych, miejscami nawet szarych odcieni, poprzez fiolety zmieszane z czerwienią, później nieco jaśniejsze róże, w końcu oranż.

Gdy słońce wypłynęło nad drzewa Ptasiej, stok Mojego Wzgórza zalała powódź ciepłego światła. Niebo jaśniało tracąc kolory, a na Śnieżce mrugało światło. Nie wiem co tam świeciło. W czystym powietrzu wyraźnie widziałem budynki na Kotłach, Szrenicy i oczywiście na Śnieżce.



"Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni. Miałbym wtedy w tym bursztynowym ziarenku wieczność, spętaną, jak to tylko możliwe. Spętana wieczność….”



To często wspominane przeze mnie słowa Jana Drzeżdżona, mało znanego pisarza, który kiedyś zauroczył mnie nimi.




Wiedząc o prognozowanej słonecznej pogodzie, budzik ustawiłem na nieco wcześniejszą pobudkę i ledwie parę minut po szóstej wjechałem na podwórze domu Konopka w Czernicy, gdzie miałem zarezerwowany nocleg; dzięki uprzejmości gospodyni domu zostawiłem tam samochód i kilka minut później poszedłem czarnym szlakiem ku Wleniowi. Wschód słońca zastał mnie pod wsią Modrzewie, w pobliżu małego, bezimiennego wzgórza, które postanowiłem nazywać Moim Wzgórzem, chociaż moim jest tylko przez odczuwaną sympatię do miejsca.

Ustalona pętla wędrówki biegła w większości znanymi mi drogami; tymi górami przeszedłem około półtora tysiąca kilometrów, trudno więc o trasę zupełnie mi nieznaną; dzisiejszą ustalałem tak, żeby iść odkrytymi stokami, mając swój cień za towarzysza i rozległe widoki wokół.

Miałem chęć rozgościć się na Moim Wzgórzu, ale zimno poranka pognało mnie w drogę; posiedziałem wracając, popołudniu. Marsz rozgrzał mnie i zimno już nie kąsało gołych nóg. Nota bene: mógłby w końcu ktoś wymyślić kalesony, które można by zakładać i zdejmować bez rozbierania się. Byłbym pierwszym klientem.

Radość słońca i drogi, radość wędrowania i wiatru we włosach. Nie, zapędziłem się, czapkę zdjąłem dopiero w południe, ale wszystkie odczuwane cząstkowe radości tamtego ranka składały się na tą jedną, kapryśną i stanowczo zbyt rzadko odczuwaną, radość życia. Cudny stan także z powodu trudności wskazania przyczyny tej radości, mimo iż jest się nią wypełniony. Idę, czuję siebie, oddycham, patrzę na świat wokół i widzę go pięknym. To wszystko i nic więcej nie jest potrzebne. Dlaczego nie może być tak zawsze, albo chociaż przez chwilę, ale codziennie? Dlaczego szarość tak nas przygniata?
Przystawałem na zboczu Babińca, a gdy minąłem Bystrzycę, dłuższą chwilę posiedziałem w pewnym urokliwym miejscu poznanym dwa lata temu, miejscu, o którym myślałem idąc tam. Jest na zachodnim zboczu Buczyńca i jak się okazało, nic nie straciło ze swojej urody. Jeszcze jedno moje miejsce.



Nieco dalej na północ, na stoku Dzioba, jest na mapie zaznaczona droga w poprzek leśnego kompleksu. Nie znam tamtych okolic, w las wszedłem według mapy i od razu trafiłem nosem na druciane ogrodzenie szkółki leśników, ale po jej obejściu drogę znalazłem. Oczywiście jej przebieg niewiele miał wspólnego z mapą, duktów jest tam plątanina, ale świeciło słońce i według niego wybierałem drogi na rozstajach.

Nie podobała mi się ta droga: wzdłuż niej powycinano drzewa, leżą tam jeszcze niewywiezione konary i wzgardzone gałęzie, straszą pniaki ze świeżymi ranami cięć, a sama droga jest rozjeżdżona jak czołgowisko. Trudno pogodzić mi się z ekonomiczną koniecznością, gdy patrzę na wycinkę wielkich i zdrowych drzew, a widziałem tam ślady niedawnego wycinania okazałych jaworów. Dla mnie duże drzewo ma w sobie tajemną magię, jakby duszę miało – może hamadriadę w nim mieszkającą. Takiego drzewa nie powinno się wycinać.

Wyszedłszy z lasu, szedłem rozległymi polami ładnie podzielonymi nitkami drzew, a gdy w końcu zobaczyłem dachy domów, mruknąłem do siebie: powinna to być Bełczyna. Była. Gdy już połapałem się w którą stronę mam iść, przypomniałem sobie polną dróżkę prowadzącą na zbocze Sołtysiej Czuby.



Miło jest wędrować znanymi drogami. Ściana lasu porastającego Pustak zagradza mi drogę, ale wiem, że gdy dojdę do rogu łąki, zobaczę zapomniany dukt, który po paru minutach wyprowadzi mnie na drugą stronę wzgórza, na łąki pod Posępskiem, z których zobaczę Babiniec.

Poszedłem północnym stokiem tej góry, przez las, nieco okrężną trasą, ale chciałem sprawdzić przebieg pewnej drogi. Otóż parę lat temu szedłem tędy, nie było jeszcze wtedy tej poznanej dzisiaj szerokiej i równej drogi wybudowanej zapewne dla wywozu drewna, coś pomieszałem z kierunkami i w rezultacie zamiast pod Babińcem, wyszedłem pod Pasternikiem, ale poznany wtedy las był tak ładny, że kiedyś specjalnie pomylę drogi żeby pójść tam. Chciałbym też wejść raz jeszcze w las którym płynie Kamiennik, bo ładny to las, a kręty strumień płynie malowniczym jarem.

Gdy minąłem szczyt Babińca i stanąłem na skraju rozległych południowych stoków tej góry, było ciepłe, słoneczne popołudnie. 


Zgodnie z planem nie poszedłem najkrótszą drogą, a po prostu wędrowałem po zboczach idąc tam, gdzie długo nie byłem, gdzie podobało mi się, gdzie oczy mnie niosły. Zaniosły w urocze zagajniki brzozowe okolone zielonymi polami, między prześwietlone słońcem ostatnie drzewa lasu, zaniosły też do Zapomnianych Skał (to także nazwa własna) w niewielkim lasku blisko Janówka, skał poznanych parę lat temu. Miałem czas, więc poszedłem zobaczyć, czy stoją. Stoją.

Przed zachodem słońca pomyszkowałem po szczycie Mojego Wzgórza, w efekcie znalazłem ustronny i nieco dziki kącik, a w nim pionowe urwisko. Ma co prawda tylko dwa metry wysokości, ale jest. Zachód był równie klasyczny jak wschód słońca: z woalem delikatnej mgiełki, coraz bardziej czerwony i granatowy, nostalgiczny, z łuną zachodu podkreśloną świecącą obwódką chmur okrywających horyzont i świetlistymi kreskami śladów samolotów.




Chciałbym mieć dom. Zbudowałbym go z kamienia, cegły i drewna. Miałby spadzisty dach z pokojem na poddaszu i dużą werandę, z której mógłbym, siedząc w wiklinowym fotelu, patrzeć na deszcz. Chciałbym mieć w nim wielką bibliotekę i kominek, w którym mieściłyby się grube pnie drewna. Wokół domu posadziłbym brzozy, najpiękniejsze drzewa, ale rosłyby tam też wielkie dęby i lipy, bzy i głogi i dzikie róże. Karmiłbym sarny podchodzące pod dom i wiewiórki biegające po dachu, czytałbym lub patrzył na ogień w kominku, chodziłbym po górach i słuchał Bacha. Z okien mojego domu widziałbym Chrośnickie Kopy, wschody i zachody słońca…

Wybrałem już miejsce na ten mój dom, jest na zboczu Mojego Wzgórza.



Ponownie nocowałem u Bożeny w jej Konopce, i jak poprzednio w towarzystwie jej gości spędziłem miły wieczór.