Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 23 września 2015

Obrona bogini na inaugurację sezonu


190915

Nieprzerwany ciąg stu osiemdziesięciu dni pracy przerwie się jutro: po raz pierwszy od marca będę mieć dzień wolny. Nadal lato, słońce, zieleń wokół mnie i pierwszy wyjazd w góry. Cały tydzień cieszę się myślą o nim, a dzisiaj, w przeddzień wyjazdu, mam taki nastrój, jakiego życzyłbym sobie zawsze. Popołudniu patrzyłem na zegarek i wyobrażałem sobie, gdzie będę i co będę robić za 12 godzin, a skończone przed chwilą szykowanie kanapek było po prostu radosnym rytuałem. Nota bene: nie obyło się bez walki między moim apetytem a dbałością o linię. Jej, jak to zabrzmiało! Jakby młoda kobieta to pisała, a nie facet z siódmym krzyżykiem na karku, ale słów nie zmieniam: dbam o brzuch płaski bez wciągania go czy spinania paskiem, dbam codziennie i od wielu lat, na przekór dziedzicznej skłonności do tycia i własnemu apetytowi.

Ładowałem baterie aparatu i telefonu, oglądałem wyjęte z szafy ochraniacze, dotykałem sprzączek plecaka i grotów kijów, zaglądałem do woreczków z drobiazgami noszonymi w plecaku, zapalałem latarkę i zapalniczkę. Uzupełniłem porcje papieru i jeszcze raz zajrzałem do butów, nie wiem po co (ależ wiem!: bo lubię wszystkie swoje buty górskie). Po prostu bawiłem się przygotowaniami.

Mam wszystko? Nie! Jeszcze muszę ustawić budzenie, na wszelki wypadek w dwóch telefonach.

A Bach snuje swoją najpiękniejszą opowieść d-moll na skrzypce i obój…

Spać, spać! Budziki zadzwonią za niecałe sześć godzin!



200915

Wiele razy zastanawiałem się nad najgłębszą przyczyną mojej potrzeby wędrówek, wiele podawałem możliwych wyjaśnień, ale tak naprawdę nie wiem, co mnie ciągnie na szlak. Droga jako symbol życiowej drogi, jej przemierzanie jako wyraz potrzeby zmian, dziania się, dążenia do celu? Może moje włóczenie się zaspakaja jakąś cząstkę potrzeby wolności, nieskrępowanej swobody? Nie wiem. Wiem, że kocham drogę i że wobec jej uroku jestem bezbronny i bezradny. Droga ma dla mnie cechy kobiece, co doskonale tłumaczy moją bezradność, jakże męską, także moje jej kochanie, zapatrzenie w nią i nienasycenie.

O drodze myślę jak Anglik o łodzi. She. Ona.

W planach miałem Dzwonkową Drogę i sąsiednie wzgórza, ale jak często u mnie, gdy myśl biega tu i tam i chcę być tam i tutaj też, wieczorem zmieniłem trasę. Przypomniał mi się zimowy, czysty, wyrazisty wschód widziany przez ułamek sekundy w czasie pokonywania serpentyny szosy pod Rząśnicką Przełęczą i postanowiłem tam właśnie zobaczyć pierwszy wschód słońca nowego sezonu moich włóczęg.

W czasie jazdy zerkałem na niebo, ale gwiazd nie widziałem, niestety. Przed szóstą, więc jeszcze w nocy, byłem na miejscu, kręciłem się trochę wokół przełęczy chcąc znaleźć dobre miejsce na samochód, w końcu postawiłem tam, gdzie pierwotnie planowałem. Mój ford warty jest tyle, ile dobre buty, ale to mój samochód, wożący mnie i lubiany; ilekroć zostawiam go na cały dzień na jakimś odludziu, staram się stawiać go w miejscu widocznym z szosy martwiąc się o jego całość.

Byłem rozczarowany początkiem dnia. Nie było żadnego świtu, żadnych kolorów, nic. Było czarno, później zrobiło się szaro, w końcu nastał chmurny dzień bez promyka światła. Eos zawiodła mnie jak rzadko kiedy.

Nie, nie będę na nią psioczyć, a nawet korzystając z okazji chciałbym wziąć ją w obronę, bo ludzie różne bzdury o niej wygadują. Ona… to wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej historii z Titonosem. Mówi się, że zapomniała prosić o jego wieczną młodość. Tak, zapomniała, ale czyż nie było to oczywiste? Każdy wiedział, że roztrzepana z niej dziewczyna, Zeus też, dlaczego więc nie dał jej mężowi tego daru? Ja wiem: bo miał chrapkę na Eos, a że ta odmówiła mu, okazał swoją złośliwość. Nawiasem mówiąc, on zawsze uważał, że swoją męskością zniewala kobiety, ale prawda była zupełnie inna: jedne po prostu bały się go, drugim imponowały względy męża Hery. No i gdy nieszczęsna Eos zobaczyła w domu świerszcza, coś się w niej zmieniło. Są tacy, którzy źle mówią o jej prowadzeniu się, ale to nie tak: ona w nowych kochankach szuka kogoś podobnego do swojego ukochanego Titonosa. Późną wiosną i w lecie, gdy musi bardzo wcześnie wstawać, jeszcze jakoś trzyma się, ale gdy ze zbliżającą się jesienią ma nieco więcej czasu, zaczyna ją nosić. Wraca nad ranem, nie zawsze sama, zasłania story i kładzie się spać nie pamiętając o swojej powinności bogini świtu.

Tak więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos.

Że podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej urok? Jej wystarczy uśmiechnąć się, by obudzić we mnie szaleńczą nadzieję nie liczącą się z niczym, a już najmniej  z doświadczeniem. Oczywiście po chwili przychodzi gorzka refleksja: wszak ona do wszystkich tak się uśmiecha, ale ta konstatacja gasi tylko moją nadzieję, nie jej urok i moje nim zniewolenie.



Miało być ciepło, więc zamiast herbaty, swój wielki termos napełniłem schłodzonym sokiem jabłkowym; na trasie brakowało mi ciepłego picia. Dobrze, że miałem w plecaku rezerwowy sweter. Noszę go zawsze, jest stałym wyposażeniem plecaka, czasami okazuje się być bardzo potrzebny.

Skoro już byłem na Rząśnickiej Przełęczy, uznałem, że myszkując po drodze, dotrę do źródła Złotego Strumienia za Bystrzycą i na sąsiednie zbocza wzgórz. Szedłem otwartymi przestrzeniami, większość trasy na przełaj, bezdrożami; szedłem zielonymi jeszcze dzikimi łąkami, zabronowanymi już szarymi polami i żółtymi rżyskami. Czasami towarzyszyła mi szutrowa droga, raz i drugi polna dróżka. Odwiedziłem znane już, ale lubiane miejsca na zboczach Babińca, przeciąłem dolinę i doszedłem do zwartego łańcucha wzgórz na północ od Posępska. Kiedyś znalazłem dogodne przejście przez gęste lasy tych wzgórz, ale szedłem z przeciwnej strony. Wyszedłem wtedy z lasu, rozpoznałem okolicę i poszedłem dalej, nie myśląc o zapamiętaniu miejsca. Dzisiaj przeszukałem dwa razy granicę lasu i duktu nie znalazłem, w końcu zdecydowałem się przejść na przełaj. Ta droga, co najwyżej kilometr marszu lasem, kosztował mnie tak dużo sił, że nogi czułem niemal do końca dnia. Gąszcze młodniaków jeszcze nie były tak zdradliwe, jak rozległe połacie jeżyn z gęstymi i kolczastymi pędami chwytającymi buty, szarpiącymi spodnie i kurtkę, a nawet sięgającymi twarzy i zrywającymi czapkę. Kijami starałem się przyciskać je na tyle nisko, żeby móc przydeptać je wysoko podniesioną stopą, ale i tak niemal każdy krok był stawiany kosztem wyszarpywania nogi z chwytliwej i kolczastej plątaniny. Na mojej markowej, cholernie drogiej kurtce, o której szwedzki producent jakże kłamliwie pisze na swojej stronie, że jest z ojca na syna, zostały ślady wyciągniętych nitek. Szedłem, zawracałem i próbowałem w innym miejscu; macałem się po kieszeniach, trzymałem ręką czapkę i osłaniałem oczy. Gdy stanąłem na brzegu lasy, byłem spocony jak mysz, ale była to jedyna tego rodzaju przygoda w ciągu dnia. Wyniosło mnie w pobliże Sądreckich Wzgórz, odłożyłem więc odszukanie zgubionego duktu na później i poszedłem przed siebie. Dzięki tej decyzji najadłem się malin i poznałem urocze miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę. Droga wypadła mi między zabudowaniami jedynego gospodarstwa w Sądrecku; na podwórzu przywitałem się z gospodarzem, zapytałem o przejście, rozmawialiśmy parę minut. W podzięce dorwałem się do jego malin rosnących za domem. Jest ich tam mnóstwo, ze sto tysięcy krzewów (albo i więcej), owoce są wielkie jak pomidory… trochę przesadziłem, są jak koniec kciuka, malinowe i słodziutkie. Opychałem się nimi zerkając w stronę domu - niech mi gospodarz wybaczy.

Ten dzień był nie tylko malinowym obżarstwem. Jadłem też mirabelki, węgierki, jeżyny i brzoskwinie zrywane przez płot okalający stary, opuszczony dom; na zboczu Babińca, gdzie stałem patrząc na tak urokliwe zbocze Ptasiej i na szczyt Lastka, mojego Lastka, wzgórza, z którym łączą mnie przedziwnie poplątane związki, tuż obok, na miedzy, jak każe tradycja, rosła grusza ciężarna owocami – cudnie ciepły widok. Zerwałem jeden owoc, był miękki i bursztynowy, ale okazał się być przejrzały, sięgnąłem po twardszy, a gdy spróbowałem, napełniłem nimi kieszeń.



Wracam pod Sądrecko: niewiele dalej polna dróżka wiedzie wśród rżysk, na brzegu lasu zakręca i biegnie pod wychylonymi nad polem gałęziami drzew, a że znalazł tam miejsce swojego trwania płaski kamień, usiadłem nań i patrzyłem. Przy drodze kwitły chabry i rumianki, nade mną zwieszały się gałęzie dębów, poprzez ich liście patrzyłem na pofałdowane stoki łąk i pól.

Granica lasu i otwartej przestrzeni, okolony niskimi gałęziami drzew daleki widok, to ulubiony przeze mnie podwójny kontrast dali i bliskości.





Bystrzyca jest długą wioską nanizaną na nitkę szosy, nie znam jej całej. Dzisiaj, po raz pierwszy schodząc szosą z górnej części wsi, zobaczyłem tablicę informującą o starym cisie – jakże go ominąć? Wśród pozostałości parku i dworu stoi przysadzisty osiemsetletni cis, drugie najstarsze drzewo Polski. Jeśli wie się o przeciętnej wielkości cisów, ten czyni wrażenie: średnicę jego pnia oceniam 100-120 centymetrów! Tu i ówdzie ma dziuple po starych konarach, ale czerstwy z niego staruszek. Dziwnie się można poczuć dotykając drzewo, które było już stare, gdy szykowaliśmy do grunwaldzkiej bitwy…

Tak więc dwa najstarsze drzewa naszego kraju są cisami.

Na polach już jesień, jednak łąki i drzewa jeszcze w kolorach lata, a dla wielu roślin nadal jest czas kwitnienia. Widziałem śliczne dzwonki, chabry, rumianki, a kwiaty ostów jak zwykle czarowały mnie swoją oryginalną urodą i nasyconym kolorem głębokiego różu; widziałem wiele innych kwiatów, nieznanych mi, niektórym zrobiłem zdjęcia.







Źródło Złotego Strumienia odnaleźć łatwo: jest tam, gdzie na rozległym polu zaczyna się nitka drzew. Wszedłem między nie i nachyliwszy się nad głębokim korytem, doznałem zdumienia: źródło wyschło. Zszedłem paręset metrów niżej, woda pokazała się na samym dnie wstążką szerokości dłoni. Przyjdą deszcze, źródło odrodzi się, pomyślałem, ale z tego zaaferowania zupełnie zapomniałem odnaleźć ten wielki złoty samorodek, który niewątpliwie leży gdzieś tam i czeka na mnie. Nic to – pocieszyłem się idąc dalej – leży już milion lat, poleży do następnego mojego przyjścia tutaj.

Jest kilka miejsc wyjątkowo dla mnie ładnych w tych górach – obok dziesiątek, raczej setek, miejsc po prostu ładnych. Ot, dosłownie parę kroków od dzisiejszego miejsca parkowania mojego samochodu otwiera się piękny widok na zbocza Ptasiej, a gdy przejdzie się dolinę i stanie na jednej z tych nitek z nanizanymi nań drzewami, zobaczy się przełęcz i obok urokliwe, rozległe zbocza Babińca – kolejne moje miejsce. Jedno z tych najładniejszych jest na stoku Dzioba, nad lokalną szosą biegnącą z Bystrzycy na północ. Wymościłem sobie gniazdko na zboczu wzgórza, usiadłem i patrzyłem, patrzyłem. Gdy przyjdzie zły czas, gdy szarość będzie wokół mnie i we mnie, będę się ratować wspomnieniem tamtych widoków.






Pod wzgórze Pustak, stokiem którego wiedzie zagubiony dukt, podszedłem z drugiej strony i przejście znalazłem od razu. Wygodna dróżka leśna szybko wyprowadza na drugą stronę pasma wzgórz, a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zrozumiałem, dlaczego rano nie znalazłem przejścia: początek jest zarośnięty młodniakiem, trzeba dokładnie wiedzieć gdzie jest, bo można przejść obok i nie zauważyć go. Zawróciłem i przeszedłem przejście jeszcze raz i jeszcze raz. Teraz już nie zapomnę, gdzie się dukt zaczyna i gdzie kończy.

Słońce zaświeciło trzy godziny przed zachodem – świat od razu nabrał uroków i uśmiechnął się do mnie. Już się szykowałem do oglądania zachodu z przełęczy, gdy słońce… schowało się za chmurami. Samochód odetchnął z ulgą widząc mnie, ja z ulgą usiadłem w jego fotelu.

Na szlaku byłem ponad 12 godzin, przeszedłem około 25 kilometrów, odkryłem parę nowych miejsc wartych odwiedzenia, przypomniałem sobie poznane wcześniej, porządnie dałem sobie w kość i rozpocząłem kolejny sezon wędrówek sudeckich.











23 komentarze:

  1. Nie wiem od czego zacząć, może od tego, że chociaż nie da się przesyłać zapachów, a Ty o nich nie pisałeś, to wystarczyło zbliżenie tak doskonale znanych mi kwiatów, bym poczuła zapach sudeckiej łąki. Czy zauważyłeś, że osty potrafią pachnieć zniewalająco słodko? Do tego zapach zaoranej ziemi, malin i jeżyn, i mirabelek.
    Jak widać, góry czekały na Ciebie, a z tęsknoty wyschło nawet źródło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, Anno, Aniu! Pokazujesz mi moje zaniedbania w odbiorze świata, za co dziękuję Ci bardzo. Nie wąchałem kwiatów. Dlaczego? Chyba po prostu dlatego, że za małą uwagę przywiązuję do zapachów, ale teraz obiecuję sobie i Tobie zmianę. W niedzielę, bo wszak pojadę na łazęgę, będę nos przybliżać gdzie się tylko da.
      W ogóle za szybko idę na szlaku, chociaż idę wolniej niż mój kolega, z którym czasami chadzam po górach. Hamuję się i strofuję, ale coś mnie goni. Tutaj jest ładnie, myślę sobie, ale pójdę dalej, bo tam może będzie jeszcze ładniej. Więc zwolnię i powącham. Obiecuję.
      Na kwiaty ostów zwracam uwagę przez urodę ich kwiatów, cudny kolor i ten niesamowity dla mnie kontrast: wcale nie ładne, uprzykrzone (dla ludzi) i najeżone do wszystkich badyle wydaje z siebie coś tak ładnego!
      Źródło wyschło… Dziękuję Ci, Aniu.
      Jednak Eos nie czekała na mnie…:(

      Usuń
    2. Zapomniałem, Anno: gdy wybierając zdjęcia zobaczyłem Ostrzycę (jest widoczna na ostatnim), wspomniałem Twoje słowa, że widać je z okolic Twojego domu w Gierczynie. Pewnie dlatego dodałem je, mimo kłopotu z ich wyborem, bo segregując, ciągle miałem ich za dużo.

      Usuń
    3. Patrzyłam na nią, a myślami byłam na swojej Izerskiej łące. Może dlatego tak mi pachniało... I jeszcze jedno- znam ten pęd- jeszcze trochę dalej, jeszcze jeden zakręt. A potem nie mogę zdążyć na obiad.

      Usuń
    4. Skoro znasz, to pewnie zgodzisz się ze mną, Aniu, że w tym pędzie nie ma niedoceniania, lekceważenia, ani nic równie pejoratywnego, a jest niecierpliwość. Nienasycenie wrażeniami i przeżywaniem.
      Też tak masz?
      Ale powinienem zaznaczyć, że moje tempo wcale nie jest tak duże, żebym gonił na szlaku, nie. Średnia dzienna wychodzi mi około dwa - dwa i pół kilometra na godzinę, a idę przeciętnym tempem; reszta czasu to zapatrzenie. Wiem jednak, że wielu osobom pasuje pójść gdzieś wyżej, znaleźć ładne miejsce i tam przesiedzieć do końca dnia. Tego nie potrafię. Może i mógłbym spędzać takie dni w górach, gdybym mógł być w nich długo, miesiącami, a nie pojedynczymi dniami.
      Aniu, patrzyłem na prognozę, na niedzielę zapowiadają niebrzydką pogodę, idę! Zresztą, jestem na głodzie, poszedłbym i w deszcz.

      Usuń
    5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    6. Pozwolicie, ze na chwilkę się przyłączę do Waszej rozmowy.
      Dla Was obojga moja panorama Ostrzycy z drogi Bełczyna Sokołowiec:

      http://www.digart.pl/zoom/7875376/Ostrzyca_Proboszczowicka.html

      I jeszcze jedna panorama, tym razem z Sokolika w Rudawach Janowickich

      http://www.digart.pl/zoom/7874219/Rudawy_Janowickie.html

      Może wypatrzysz Krzysiu Ostrzycę?

      Dla Ani panorama z Wysokiego Kamienia w Górach Izerskich:

      http://www.digart.pl/zoom/7841427/Wysoki_Kamie.html

      Jesteś na głodzie Krzysiu, i pójdziesz mimo mgły? To niech Cię wiedzie...

      https://www.youtube.com/watch?v=h-icz7_gDuU

      (Uuups! W poprzednim komentarzu pomyliłem linki)

      Usuń
    7. Mniej więcej wiem, gdzie stałeś robiąc zdjęcia panoramy pod Ostrzycą, byłem tam pewnego mroźnego i słonecznego ranka, a co do drugiej, z Rudaw, to nie jestem pewny, czy widzę Ostrzycę, zdjęcie jest niewielkiej rozdzielczości. Góra powinna być widoczna niemal na wprost pierwszej części panoramy, tej, która wyświetla się po otwarciu, ale szczerze mówiąc, to nie pamiętam, czy można ją zobaczyć stamtąd, bo blisko linii wzroku są Kopy i masyw Leśniaka. Widziałeś ją z Sokolika?
      Niech mnie wiedzie dobry wiatr?:) Dziękuję, Janku.

      Usuń
    8. Dziękuję, Janku za panoramę Izerów, gdzieś tam po drugiej stronie zbocza Dłużca schowany jest mój Gierczyn...
      Krzysztofie- niech Cię tym razem Eos nie zawiedzie! Ja wybieram się na nadmorskie wydmy!

      Usuń
  2. Eos zaspała, a Helios tylko na kilka chwil wychylił się ze swojej alkowy. Ale udało mi się uchwycić końcówkę jego przejażdżki swoim rydwanem.

    http://www.ogrodniczka.pl/galerie/74,2,0,barwa_i_ksztalt.html

    Krzysiu to co u Ciebie kwitnie po dzwonkach to:
    - ślaz dziki,
    - chaber (ale nie polny)
    - astry nowobelgijskie (marcinki)

    Aster po grecku znaczy gwiazda.

    Odnośnie zapachów - Ania ma rację.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze po swoim wpisie odczuwam pewien niedosyt, odczucie niesmaku. A może nie wyraziłem w pełni swojej myśli? Nie jestem takim znawcą kwiatów jak Anika, ale przymiotno białe nie nazwę rumiankiem. Niejednokrotnie określić roślinę po samym obrazku kwiatu jest trudno. Aby rozróżnić dokładnie dany gatunek, należy spojrzeć również na jej liście, łodygi, a także sam wygląd i kształt tejże rośliny. Dlatego określę, nieśmiało, że ten chaber, to jest chaber łąkowy. W każdym bądź razie chaber. Podobnie się ma sprawa z ostem, botanicy rozróżniają ich kilka gatunków. Nie wiem, może ten Twój oset, to: Ostrożeń lancetowaty? Ale na pewno oset.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Janku.
      Byłem na stronie ogrodniczki, oglądałem zdjęcia. Na pierwszym jest Wielisławka widziana od strony Sokołowca, jak mi się wydaje – czy tak? Na innych też widziałem tę górę.
      Ślaz – piękny kwiat. Dopiszę nazwy – za które dziękuję Ci - do zdjęć.
      Janku, wierz mi, że nie tylko Ty bywasz niezadowolony ze swoich opublikowanych komentarzy. Często piszemy mając mało czasu, bez należytego zastanowienia i dania sobie możliwości poprawy tekstu, więc błędy merytoryczne i stylistyczne są nieuniknione. Brakuje mi możliwości edytowania swoich opublikowanych komentarzy; ich usunięcie na ogół nie jest dobre, czasami nie będzie grzeczne wobec rozmówcy, a dyskretne poprawienie swojego błędu przydałoby się jak najbardziej. Właśnie tego typu niedoróbki programów (myślę tutaj o oprogramowaniu blogów na googlach), oczywiste braki w ich funkcjach, a za to wstawienie 20 funkcji dziwacznych, to wszystko bardzo mi przeszkadza przy komputerze. Bo, jak chyba już Ci wspomniałem, jeśli dziesięć razy zetknę się z bublem, to później, gdy mam do czynienia z nowym programem, mam aprioryczne do niego nastawienie iż też jest bublem, a to na ogół utrudnia mi naukę jego obsługi.
      Ale odbiegłem od tematu. Janku, nie jesteś jedynym niezadowolonym z części swoich słów, a roślin znasz znacznie więcej ode mnie i od przeciętnie wykształconego obywatela tego kraju.
      Często odzywa się we mnie belfer i piszę wtedy tak, jakbym na katedrze siedział i do dzieci przemawiał. Napiszę, opublikuję i wtedy też nie zawsze jestem z siebie zadowolony.
      Anika.. cóż, klasa sama w sobie. Ja nie mam szans dorównać jej i nawet nie będę próbować. Ty za to najlepsze robisz zdjęcia z nas trojga, zwłaszcza takie… trudne technicznie.
      Chaber wydawał mi się bardzo podobny do tych zwykłych, widywanych w zbożach, tylko miał sporo mniejsze kwiaty. Nie mam pojęcia jakiej jest odmiany, ale jest ładny. Widziany z bliska i z góry, jak na moim zdjęciu, wygląda jak architektoniczne cudo.

      Usuń
    2. O tak, chaber z bliska wygląda jak architektoniczne cudo...
      Nie tylko chaber, wystarczy przybliżyć się do nawet zwykłego polnego kwiatka, a zobaczymy skomplikowaną konstrukcję. Uwielbiam polne kwiatki, dlatego w mojej galerii na Ogrodniczce one są w przewadze. One i motyle, które nazywam fruwającymi kwiatuszkami.

      Usuń
    3. Dodam tylko, ze do rodziny ślazowatych należy również nasza poczciwa malwa.

      Gdy mi powiedziałeś o Twojej przeprawie przez chaszcze, zaraz przypomniały mi się wyczyny mojego najmłodszego wnuka. Gdy chodzę z nim na polne spacery, to po drodze wybiera największe wertepy.
      Córka mi powiedziała, ze ma to po dziadku.
      Gdy przeczytałem opis Twojej przeprawy przez jeżyny, przypomniałem sobie jedną z moich wypraw w Rudawy Janowickie.
      Wracałem bez szlaku przez Halę Krzyżową. Chciałem zboczem Małego wołka dojść do samochodu pozostawionego na Polanie Mniszkowskiej.
      Nagle piękna droga przez las rozpłynęła się a za niedługi czas zaczął się świerkowy młodnik. Wszedłem w niego w obranym kierunku. Po kilkudziesięciu krokach młodnik zgęstniał do tego stopnia, że musiałem się przedzierać osłaniając dłońmi twarz. Niejednokrotnie musiałem sobie torować drogę napierając plecami na połączone gałęzie świerczków idąc tyłem. Gdy już miałem wrażenie, ze straciłem orientację, wyszedłem na otwartą przestrzeń, prawie przy zaparkowanym samochodzie. Mówię Ci, igiełki świerkowe miałem wszędzie. Były w butach, za koszulą a nawet w gaciach i oczywiście w zamkniętym futerale aparatu fotograficznego. A był to poczciwy analogowy Zenit produkcji Made in charaszo.

      Usuń
    4. Janku, sprawiłeś mi przyjemność opisem swojej przeprawy. Jest realistyczna i przypomina mi moje przedzierania się, bo wszak niedzielne nie było pierwszym i zapewne nie będzie ostatnim. Najgorzej jest z utrzymaniem kierunku, bo idąc, omija się gęste zarośla, uskoki terenu albo strumień. Na początku pamiętam o zmianach i biorę na nie poprawki, a przy którejś z kolei już nie jestem pewny i wychodzę różnie, czasami we właściwym miejscu. Czasami:)
      Miałeś zenita?! Ja miałem taki aparat wiele lat i bardzo go sobie chwaliłem. Miał dwie czerwone lampki do ustalenia naświetlenia i dobrze widoczny system ostrości obrazu. Ten mój obecny aparat niedomaga na swoim krzemowym móżdżku, nie wiem jak zmusić go do ustawienia ostrości na bliskich obiektach, a w zenicie nie miałem takich problemów. Uważam, że w tym moim jest jakiś błąd w oprogramowaniu, bo przy robieniu zdjęcia z małej odległości, aparat szybko rozpoznaje bliskość obiektu i wyświetla ikonkę „makro”, ale ostrość uparcie ustala na dalsze tło, ech. A przecież wie, że zdjęcie ma być makro, więc bliskiego obiektu! Może sprawić mu kurację elektrowstrząsową? Jak myślisz, pomoże mu? :)
      Pisząc o skomplikowanej „konstrukcji” kwiatów oczywiście masz rację, czasami wystarczy nachylić się i dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć jej symetryczne piękno.
      Myślę, że każde wnuczątko, a już szczególnie każdy wnuk, ma po swoim dziadku skłonność do chodzenia po wertepach i oczywiście po kałużach. Gdy wysilę mózgownicę, wydaje mi się, że pamiętam mój czas chodzenia po wertepach; tak było ciekawiej!

      Usuń
    5. W Izerach wiele dróg prowadzi donikąd i kończy się nagle w chaszczach. Moja ulubiona chaszczowa wyprawa miała miejsce w zimie, bo nie tylko wlazłam między młode świerczki, ale jeszcze w rozmokłe błoto pośniegowe, pod którym było cudne torfowisko wysokie. Do domu dotarłam całkiem mokra.

      Usuń
    6. Gdy się przeżywa takie sytuacje, bywa się zirytowany, ale gdy miną, wspomina się je dobrze. Czyż nie tak, Aniu?
      Miałem okazję poznać (czytaj: zanurzyć buty) torfowiska izerskie. A drogi znikają i w Kaczawskich. Ileż to razy zostawiały mnie gdzieś na polu lub w środku lasu.

      Usuń
  4. Ohohohooo, w Izerach torfowisk zatrzęsienie, a kto drogę sobie skraca, ten późno do domu wraca.

    OdpowiedzUsuń
  5. Superksiężyc o którym ci wczoraj wspomniałem jest tutaj:

    http://www.ogrodniczka.pl/forum/6/1101,0,0,superksiezyc_2015_09_28.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mówiłem!: nikt nie robi tak dobrych zdjęć trudnych technicznie! Oglądałem, czytałem komentarze, jakże słuszne. Janku, miałeś jakiś statyw do aparatu, prawda? Zdjęcia wyglądają super, żałuję, że nie mogłem oglądać tego na własne oczy. Chyba nie wstałbym, byłem tak zmęczony wieczorem, że nawet nie pamiętam momentu uśnięcia. Po prostu zapadłem w czarną dziurę.
      Ale za to dzień wcześniej nad ranem widziałem wielką i piękną Wenus. Wenus, jak myślę, popraw mnie jeśli się mylę. Była widoczna na wschodzie, niedaleko miejsca późniejszego wschodu słońca.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  6. Początku zaćmienia nie oglądałem, ponieważ wtedy księżyc był za chmurami. Na zewnątrz byłem ok. godz. 3.30 i wtedy on się zaczął zza tych chmur wynurzać. Pierwsze moje zdjęcie wykonałem o godz. 4.05, kiedy nastąpiło pełne zaćmienie. W sumie wykonałem ok 150 ujęć i chodził mi po głowie pewien pomysł, a uprzedził mnie ze swoim
    ciekawym fotomontażem Paweł Uchorczak

    http://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/polak-zrobi%c5%82-zachwycaj%c4%85ce-zdj%c4%99cie-superksi%c4%99%c5%bcyca/ar-AAeV8wv?ocid=spartanntp

    Tak Krzysiu, ta wyróżniająca się, najjaśniejsza na wschodzie gwiazda to Wenus. Też ją podziwiałem, piękna jest prawda?

    (W poprzednim wpisie się pomyliłem, przepraszam)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, widziałem tamto zdjęcie, faktycznie ładne. Mógłbyś zrobić swoje, tak miałem Ci napisać, ale później pomyślałem, że wobec popularności tamtego zdjęcia, ktoś mógłby pomyśleć o małpowaniu, ech.
      Żałuję, że nie oglądałem zaćmienia, ale przecież wszystkiego nie zobaczę i nie przeżyję, nie da się.
      Wenus była piękna, chociaż trudno powiedzieć dlaczego. Wielkością? Jasnością? Może barwą światła? A może założyła sobie pod piersi tą czarodziejską przepaskę, w której zaklęte ma wszystkie czary niewieście? To najpewniej:)
      Dzięki za potwierdzenie jej imienia.

      Usuń