Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji.
Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w polu widzenia; stałem
tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w
przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później
myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów
ogromny zbiór zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy
spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia
niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie
istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby je
przeżywającej (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i
zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności,
po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w
mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych
powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i
cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to
jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe
robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego
klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego
życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia
oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po
wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?
Co?
Ten sposób informowania kojarzy się z ogromną, czarną
pustynią, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas
malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!
Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na
niskie ludzie instynkty i wybierane według strasznego, krwawego klucza:
tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością,
ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach;
o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, wysyła się specjalnych
sprawozdawców i szuka ekspertów, którzy powiedzą coś a’propos.
Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia,
nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników
„cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich
wiadomości.
Już „wiedzą”. Są poinformowani.
Wiele lat temu zrezygnowałem z „informowania się”: nie mam
telewizora, nie kupuję gazet, unikam jak ognia reklam (np. leku wydawanego bez
recepty nie kupię, jeśli widziałem jego reklamę), a gdy zepsuło mi się radio w
samochodzie, zwlekałem z naprawą póki nim jeździłem. Nie czuję się przez to
uboższy, a nawet wprost przeciwnie, bo większy jest spokój we mnie i mam więcej
czasu dla siebie, na moje lektury i moje pisanie. Czasami bywa zabawnie (dla
mnie zabawnie, bo inni mogą oceniać mnie i sytuacje zupełnie odmiennie), gdy
dowiaduję się, że właśnie dzisiaj trwają wybory prezydenta. Częściej zdarza
się, że nie rozumiem o czym jest rozmowa, której słucham, ale ta strata wydaje
mi się być niewielką. Pamiętam rozmowę podekscytowanych kolegów z pracy o
kobiecie, która był w lunaparku, witała się z nimi, jeździła na karuzelach.
Powtarzało się dziwne imię Doda Elektroda. Zapytałem, kto to jest, wtedy
wszyscy przerwali rozmowę i w milczeniu gapili się na mnie, jakbym był zielonym
ludzikiem. Ta scena wprawiła mnie w dobry nastrój.
Kiedyś dźwięk, jaki wydawał telefon po odebraniu smsa,
oznaczał wiadomość od kogoś mi znanego, teraz na ogół oznacza przyjście
niechcianej reklamy. Smsy otrzymane na służbowy telefon hurtowo wyrzucam na
koniec tygodnia, bo niemal wszystkie są spamem, o którym właściciel sieci
twierdzi, że są pożądaną przeze mnie lub potrzebną mi informacją, ja natomiast
twierdzę, że są śmieciami. Problem w tym, że w tym worku śmieci czasami
znajduję jakąś przeterminowaną już wiadomość wysłaną do mnie. Pisałem do
Orange, odpisali mi, że jeśli mi się
nie podoba, to mam rozwiązać umowę. Zrobiłbym tak, tyle że to numer
służbowy… Spam jest prawem zakazy, ale wobec finansowych molochów ludzik jest
bezradny, mimo iż prawnicy coś tam
bredzą o równością wobec prawa.
Nierzadko spotykam reklamy, w których ktoś coś poleca.
Początkowo patrzyłem na nie z ciekawością człowieka chcącego poznać mechanizm
działania tego typu reklamy, teraz patrzę z pewną dozą… rozbawienia. Właściwie
nie wiem skąd we mnie rozbawienie, ale chyba ma związek z nieznajomością osób
polecających. Oczywiste jest dla mnie, że skoro wymieniane jest imię i nazwisko
osoby polecającej (albo zamieszczane jej zdjęcie), to znaczy, że ta osoba znana
jest przeciętnemu Kowalskiemu, ale znana w ten szczególny sposób, który
upowszechnił się wraz z powszechnością telewizji: znana, czyli widywana na szklanym
ekranie. W istocie nieznana, poza wiedzą kto to jest i jak wygląda. Łatwo
wytłumaczalne jest przekonanie do zakupu przez osobę znaną osobiście,
zwłaszcza, gdy wierzy się w jej dobre intencje i znajomość rzeczy, ale przecież
w reklamach jest inaczej.
Tak nawiasem mówiąc – na ogół mnie nic nie mówią ani ich
zdjęcia, ani nazwiska. Bardzo rzadko, ale jednak zdarza się, że wiem, kim jest
osoba polecająca, bo kiedyś widziałem ją w telewizorni. Czy wtedy inaczej
odbieram reklamę? Nie, ponieważ nie widzę powodu, dla którego miałbym kupić
rzecz polecaną tylko dlatego, że obok tej rzeczy jest podpis lub zdjęcie osoby
widywanej w TV. Wszak wysoce jest prawdopodobne, niemal pewne, że ta osoba nie
poleca szczerze, a zachwala, bo po prostu dostaje za to pieniądze. Nawet gdyby
faktycznie dla tej osoby polecana rzecz lub usługa były dobre, to nie znaczy,
że dobre będą dla mnie, ponieważ różnią nas potrzeby i na ogół możliwości
finansowe. Przyjęcie tych dwóch spostrzeżeń powinno wykluczać taką formę
reklamowania jako nieskuteczną, a nie wyklucza, skoro nadal jest stosowana.
Dlaczego? – kiedyś zadałem sobie takie pytanie. Jest skuteczna, to oczywiste,
ale w jaki sposób? Dlaczego podpis kogoś, kto znany jest z – na przykład -
dobrego odbijania piłki, przekonuje Kowalskiego do zakupu? Czy nie jest tak, że
Kowalski chce w ten sposób upodobnić się do polecającego, od którego różni się
popularnością i (na ogół) zamożnością? Mnie się wydaje, że taki właśnie jest
mechanizm działania tego rodzaju reklam. Kowalski nie ma szans bycia tak
znanym, ani tak dobrze zarabiającym, a chciałby, i to bardzo, jednego i
drugiego. Polecający jawi mu się jako osoba żyjąca w lepszym świecie,
nieosiągalnym dla niego, więc jedynym sposobem zbliżenia się, czy upodobnienia,
do polecającego i do jego świata, jest zakup telefonu, który (jakoby) ma ten
kopacz piłki lub ta śpiewaczka estradowa.
Sensu w tym ani logiki nie znajduję, ludzkie marzenia tak,
tylko te wydają mi się smutno, bo bezsilnie, uzewnętrzniane.
Jest tutaj coś ważnego, a pomijanego jako oczywistość, bo
wszak można by założyć, że skoro firma wyprodukowała coś i chwali się swoim
produktem w reklamach, chcąc go sprzedać na zapchanym rynku, to zapewne ich
produkt nie jest zły. Dlaczego nie czynimy takiego założenia? Bo jesteśmy
oszukiwani w reklamach. Tak po prostu. Oczywiście nie zawsze, jednak każdy z
nas mógłby podać wiele przykładów nawet nie naciągania prawdy czy ukrywania
wad, a najzwyklejszych oszustów, przed skutkami których firmy zabezpieczają się
na dziewiętnastej stronie regulaminu napisanego po „polskawemu” prawniczym
bełkotem.
Tutaj swoisty sens i takąż logikę znajduję – jedno i drugie
tkwi z zyskach. W mamonie.
Oto finansowy krąg: oglądamy niechciane i uprzykrzone
reklamy, a w sklepie kupujemy reklamowane produkty płacąc za nie drożej, dla
pokrycia kosztów reklamy. Płacimy za oglądanie reklam; na dokładkę każe się nam
płacić za sam fakt posiadania telewizora.
A zdawałoby się, że łatwo rozerwać tę pętlę: nie oglądać
reklam i nie kupować towarów reklamowanych…
Będąc w domu, trochę oglądałem telewizornię. Po siedmiu
dniach urlopu z ulgą uświadomiłem sobie, że przez najbliższe półrocze nie będę
widzieć pudełka nazywanego przez angielską ulicę idiot box.
A wiesz, Krzysztof, że lekarzom nie wolno występować w reklamach wszelkich leczniczych medykamentów? Również w reklamach nie kogą występować osoby pracujące w telewizji.
OdpowiedzUsuńU mnie rozbawienie wywołują nawoływania polityków w okresie akcji wyborczej. Ja, w skrytości ducha odpowiadam, że idę głosować na zmywarkę i pralkę automatyczną. Te urządzenia mają programy, który mi służą.
Lekarzom nie wolno? Pewnie dlatego, że wtedy reklamowe kłamstwo wydaje się być prawdą popartą zaufaniem do lekarzy.
UsuńGłosujesz na programy zmywarki i pralki?! To super wybór, bardzo mi się taki pomysł podoba! :-)
Kilka dni temu rozmawiałem z kuzynem o polityce. On interesuje się politycznymi wydarzeniami, sporo czyta i to różnych gazet – ja wcale. Zwrócił mi uwagę – z którą zgodziłem się dla jej logiki – że w ten sposób osłabiam jeden z filarów demokracji, mianowicie gazety, czy ogólniej środki masowego przekazu, jako czynniki kontrolujące władzę. Faktycznie, gdyby wszyscy tak stali z boku jak ja, to nie tylko gazety bankrutowałyby, ale i władza byłaby bardziej bezkarna, skoro nie musiałaby obawiać się reakcji prasy, radia i TV.
Jednak przyznając rację temu rozumowaniu, wolę nie mieć żadnego kontaktu z polityką i politykami. Zbyt to wszystko brudne, niemoralne i obłudne.