040119
Jednak
nie o górach będzie tekst, a o wielkich braciach. Jakich? Już piszę.
Wczoraj
czytałem wpis na zaprzyjaźnionym blogu, i nagle, zaciekawiony
podaną nazwą wioski, otworzyłem mapy googli i rozejrzałem się po
okolicy. Uświadomiłem sobie, że bez trudności mógłbym
zlokalizować dom blogerki i z kosmosu zajrzeć na jej podwórze i do
komina. Nie zrobiłem tego uznając, że nie wypada. Może też z
powodu wspomnienia tekstu z innego blogu, prowadzonego przez kobietę
bardzo strzegącej swojej anonimowości. Mieszkając w Beskidach, w
publikowanych tekstach zmieniła nazwy miejscowości i szczytów, a
nawet swoje imię. Nie pomogło. Któregoś dnia dostała na prywatną
skrzynkę zdjęcie swojego domu zrobione z podwórza. Była wielce
oburzona, czemu trudno się dziwić, ale w zasadzie nie należy się
dziwić, o czym niżej jeszcze napiszę.
Dzisiaj
dostałem wiadomość od googli, było w niej coś o listach w mojej
skrzynce pocztowej, a nie pamiętam, żebym upoważniał firmę do
takich działań. Gdy otworzę mapy googli, ich system już wie,
gdzie jestem; owszem, funkcję można wyłączyć, ale też można
zapomnieć o takiej możliwości, albo włączyć ją niechcący.
Odnoszę też wrażenie, że tego rodzaju funkcje jakby „same”
się włączały. Bywa też inaczej, gorzej: włączamy dla swojej wygody, tym samym rezygnując z części prywatności.
Zatrzymujemy
się na ulicy i pytamy googli, gdzie jest najbliższa pizzernia, a
amerykański kolos pochyla się nad naszą drobną sprawą i za darmo
udziela nam informacji. Niewątpliwie z dobroci serca.
Jeśli
już jestem przy googlach zauważę, iż firma ta udostępnia sporą
przestrzeń na swoich twardych dyskach i to za free. Dlaczego?
Oczywiście nie znam tajników jej polityki, mogę tylko domniemywać,
iż planem długofalowym jest przykucie ludzi do usług firmy. Chodzi
o wyrobienie w nas odruchu: jeśli potrzebujemy jakiejkolwiek
informacji albo usługi dostępnej przez internet, mamy
bezrefleksyjnie, odruchowo, kliknąć na google. Co dalej? A na
przykład słuchanie muzyki bezpośrednio pobieranej z internetu, co
z jednej strony jest wygodne i tanie, z drugiej jest informowaniem
nie wiadomo kogo o naszych upodobaniach.
W
jednej z tysięcy serwerowni stojącej nie wiadomo gdzie
przechowywane są informacje o moich poczynaniach w internecie. Jeden
z powodów znam, ale coraz częściej przychodzi mi do głowy, że są
i inne: oglądałem buty górskie, albo kupiłem coś, a później
bombardowany jestem reklamami podobnych produktów. Z reguły reklamy
trafiają jak ta kula, co utkwiła w płocie, ale będą celniejsze,
a cel mają jeden: udane namówienie na zakupy, czyli wiedza o mnie.
O moich potrzebach i upodobaniach!
Niedawno
oglądałem film na youtube o samochodach tesla, to mój nowy konik.
Zbulwersowany właściciel samochodu opowiadał o ciekawej i wielce
znamiennej przygodzie. Otóż w jego samochodzie przestała działać
funkcja szybkiego ładowania akumulatorów, a że zna się, zajrzał
w głąb komputera samochodu i tam dowiedział się, że funkcję
zdalnie wyłączył producent pojazdu. Ot, tak po prostu,
niewątpliwie mają swoje argumenty uprawniające.
Tutaj
uwaga będąca dopiskiem do poprzedniego tekstu: tesle mają stałe
połączenie z internetem, do użytku właściciela, ale i producenta
oraz, ewentualnie, serwisu. Dzięki mnogości czujników, serwisant
siedząc u siebie w biurze (a biuro może być za rogiem lub na
drugim kontynencie) może zapoznać się ze stanem technicznym
pojazdu oraz zdiagnozować usterki. Może też uprzedzić kierowcę o
konieczności naprawy lub przeglądu, a wbudowany GPS ze specjalnym
programem wskaże, gdzie jest najbliższy warsztat napraw albo
ładowarka.
Jest
jednak druga strona tego złotego medalu dwudziestego pierwszego
wieku: zdalnie można zrobić z samochodem właściwie wszystko,
można też dowiedzieć się, co się aktualnie z nim dzieje i gdzie
jest. Producent raczej nie będzie wykorzystywać tej wiedzy w
niecnym celu (dlaczego użyłem słowa „raczej”, już
wyjaśniłem), ale skoro medium łączącym jest internet, może
poznać te informacje każdy, kto będzie wiedzieć jak to zrobić –
w niekoniecznie dobrym celu.
Nieodległe
są czasy, gdy będąc w podróży trzeba było jeździć po obcym
mieście w poszukiwaniu sprawnego automatu telefonicznego, albo gdy
stało się w długiej kolejce przed bankowym okienkiem, w czym
celował PKO BP. Teraz każdy ma telefon i już nie pamiętamy o
serii nieudanych prób dodzwonienia się do innego miasta, a przelew
zrobimy w każdym miejscu i o każdej porze w ciągu minuty. Przykład
tesli pozwala snuć fantazje (częściowo już realizowane) o nowych
usługach i wygodzie wspinającej się na kolejne piętra
supernowoczesności, jeszcze parę lat temu dostępnej tylko w
opowiadaniach science fiction.
Jednak
postęp ten ma swoją cenę.
Z
jednej strony wygoda i szybkość zdobywania informacji oraz usług,
z drugiej coraz mniej prywatności i naprawdę naszych decyzji.
W
postscriptum napiszę o kierowcach, którzy jadąc według wskazówek
systemu GPS, wjechali do wykopu albo do rzeki. Każdy z nas słyszał
o takich zdarzeniach, nieprawdaż? Zwykle myślimy wtedy „a to
gamoń!” albo coś podobnego. Gamoń owszem, ale dlaczego? Dlaczego
człowiek mogąc spojrzeć przed siebie i zobaczyć koniec jezdni,
nie robi tego patrząc na ekranik urządzenia prowadzącego lub
słucha tylko poleceń głosowych? Powód jest powszechnie znany,
tylko chyba za mało się nad nim zastanawiamy: doszliśmy do
miejsca, w którym bywa, iż bardziej wierzymy elektronice niż swoim
zmysłom.
Proces
ten będzie narastać. Oczywiście w wielu przypadkach musimy
zawierzyć mając swoje nieprzekraczalne ograniczenia umysłowe i
zmysłowe, jednak nie zawsze. Inaczej mówiąc: nasza technika
ogłupia nas.
Czasami
wydaje mi się, że tak jest wygodniej dla wielkich korporacji. Mamy
być specjalistami w coraz węższych dziedzinach i konsumentami. A
co mamy konsumować, podpowiedzą nam, propozycje podsuwając pod
nos.
Postscriptum
II
Będąc
w domu, miałem przyjemność wysłuchania preludium C-dur Bacha w
wykonaniu syna; ponieważ jest kilka preludiów tej tonacji, podaję
numer katalogowy: BWV 846.
Utwór
ten zauroczył mnie już po pierwszym wysłuchaniu i teraz, po
latach, czaruje mnie nadal. Trudno powiedzieć, żeby miał
konkretną, wyraźną melodię, to raczej przekształcane akordy, ale
jakże pięknie! Dźwięki płyną swobodnie, a przy tym delikatnie,
i unoszą słuchającego gdzieś daleko, daleko...
Tutaj jest ładne wykonanie, aczkolwiek nie mojego syna. Posłuchajcie.
Hm, Krzysztof, a skąd wiedziałbyś, który to komin:-)
OdpowiedzUsuńWylądowaliśmy kiedyś na Węgrzech na polu rzepakowym, dokąd skierował nas gps, ale ponieważ spotkaliśmy tam dziesiątki zajęcy w dziwnych podskokach i wcale nas nie bojących się, zobaczyliśmy na własne oczy "parkoty" czyli zajęcze zaloty:-) ... i to była ta dobra strona gps-owej zmyłki. Czy da się obronić przed tą techniką? chyba nie.
Chyba nie, ponieważ technika jest zbyt wygodna.
UsuńSkąd wiedziałbym? Mógłbym, na przykład, porównać wygląd Kopystańki widzianej z okna do widzianej z góry, z satelity. To inna perspektywa, ale że z trzech stron góra ma lasy i nie ma domów… Podobną metodę czasami stosuję w górach: oglądam lasy z góry szukając dogodnego przejścia (jeśli idę bezdrożem), później, już w terenie, jest dużo łatwiej.
Swoją przygodą gpsowską-zajęczą przypomniałaś mi wiele razy widzianą scenkę z pewnego miasta w UK: skwer w środku miasta, a na nim jeżyny. Mario, nigdzie w naszym kraju nie widziałem tyle jeżyn, ile tam rosło! Najeść się można było stojąc w jednym miejscu. Anglicy patrzyli na mnie dziwnie, bo oni takie jeżyny kupują w sklepie, garsteczka za 2 funty. W krzakach mieszkała chmara zajęcy czy królików, takich dziwnych, bo malutkich i tak oswojonych, że na ludzi nie zwracały uwagi.
Wzruszające - preludium!
OdpowiedzUsuńWięc utwór podobał się! :-) A Bach równie dobrych napisał dziesiątki albo i setki...
UsuńJesteśmy od techniki uzależnieni i tyle. Ja tam lubię google i zgadzam się na inwigilację. Cóż, lubię fakt, że wszystkie moje urządzenia są ze sobą zintegrowane. Robię zdjęcie telefonem a za chwilę mam je w komputerze na drugim końcu świata. To samo z hasłami do jakiś dziwnych sklepów, których pamiętanie pozostawiam przeglądarce.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że jesteśmy uzależnieni, nie da się w obecnym świecie funkcjonować bez chociażby niewielkiej dozy techniki. Czasami jednak przychodzą takie myśli, jakie opisałem, ponieważ ta technika, zwłaszcza cyfrowa, wkracza w nasze życie osobiste i nie tylko zmienia nas, ale i upublicznia nasze życie. Bywa, że więcej, niż na co dzień się nam wydaje. A te całe rodo czy RODO psy na budę, skoro, na przykład, z wielu stron nie można skorzystać, jeśli w ciemno nie udzielimy ich właścicielom jakichś zgód, skoro twarzy przestępcy nie można pokazać, ale można podać do publicznej wiadomości adres świadka, co faktem jest autentycznym.
UsuńHasła do tych różnych stron i ja każę zapisywać przeglądarce, albo ustanawiam typowe, powtarzalne dla siebie, jedynie hasła najważniejsze, na konta bankowe na przykład, mam zapisane w formie zakodowanej. Bo któż by zapamiętał coraz większą mnogość tych haseł?…