160219
Chełmy
na Pogórzu Kaczawskim.
Ze
Stanisławowa na Kościelną i poznanie okolicy. Przejście lasem do
żółtego szlaku i wejście od południa na Chełmek. Powrót do
wioski szosą, poznawanie okolicy, wejście na wzgórze Łaskotka.
Przejście niebieskim szlakiem pod Sichowskie Wzgórza, powrót
polami.
Miałem
małą sprzeczkę z portfelem, który bywa chytrusem, ale udało mi
się przekonać go do rezygnacji z jednego dnia pracy i wyjazdu na
dwa dni. Chciałem jechać nie tylko z powodu prognozowanej
słonecznej pogody, ale i z powodu obietnic dawanych sobie w czasie
karuzelowego sezonu. Wtedy wszystkie dni mam pracujące i nierzadko
bywa, że wolny dzień mam po dwu, albo trzymiesięcznym maratonie
trwającym non stop. Kręcąc się w tym kołowrocie obiecuję sobie
brać wolne soboty jesienią i zimą, jednak gdy zbliża się sobota,
a w portfelu pustawo i prognozy synoptyków nieciekawe, jadę tylko
na niedzielę. Słyszałem, nota bene, że gdzieś w świecie wolne
są wszystkie soboty, ale nie daję wiary tym pogłoskom. W ten
weekend pojechałem na dwa dni, a w poniedziałek rano, widząc
słońce i błękit, pomyślałem, że mógłbym zostać w górach na
trzeci dzień.
Nie
tylko mój portfel bywa chytrusem.
Parę
tygodni temu byłem w lasach Chełmów, czyli na Pogórzu Kaczawskim,
a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zobaczyłem ładną
okolicę, klasycznie kaczawską. Obiecałem sobie wtedy przyjechać
do Stanisławowa, sąsiedniej wioski, i lepiej poznać górki
otaczające wioskę.
O
szarym świcie byłem już na Kościelnej, niewielkim wzgórzu
pęczniejącym wśród falistych łąk, w środku widzianej wtedy
przestrzeni. Jest tam dokładnie tak, jak na stokach Maślaka,
Wysoczki i Trzmielowej Doliny, czyli najładniej, tyle że wokół
mojej dzisiejszej górki niewiele jest miejsca na lot wzroku, ściany
lasów są blisko.
Świt
był mroźny, dłonie mi marzły mimo rękawic, ale wiatru nie było,
a spektakl początku dnia był przejrzysty i kolorowy, więc taki, o
jakim się marzy w późnojesienne i zimowe dni pod szarym niebem.
Mile zaskoczyła mnie przejrzystość powietrza. Najwyższe masywy
kaczawskie widziane z odległości piętnastu kilometrów były na
tyle wyraźne, że rozpoznawałem szczyty, a nad nimi i dużo dalej
bielały Karkonosze, od których dzieliło mnie 50 kilometrów. Gdy
obliczyłem odległość przy pomocy mapy, byłem nią nieco
zaskoczony, ale przecież Chełmy najdalej są odsunięte od Śnieżki.
Przed
wschodem słońca biel karkonoskich szczytów była przygaszona,
nadal nocna, ale nim zobaczyłem naszą gwiazdę, ta już zdążyła
rozjaśnić, później nawet rozświetlić, śniegi wokół Śnieżki.
Ich blask koloru wschodzącego słońca dotarł aż do mnie. Ostre
cienie podkreślały kształty grań kotłów karkonoskich, a gdy
spojrzałem na sąsiednie górki, zobaczyłem osuwanie się po
drzewach wyraźnej linii dnia i nocy, niemal czarnej zieleni świerków
i oranżu tak intensywnego, że na zdjęciach wydaje się być
przejaskrawiony. Jak zwykle nie zauważyłem chwili stawania się
dnia w pobliżu, tych pierwszych promieni trafiających we mnie,
jedynie mój cień pojawił się właściwie znikąd.
Gdy
już nie mogłem patrzeć na jaśniejące słońce, ruszyłem w dół,
żeby z bliska przyjrzeć się falowaniu łąk i liniom dróżek,
zobaczyć jakie to drzewo-samotnik rośnie na drugim zboczu, dojść
do ściany lasu i zajrzeć między drzewa, poznać strumyki. W górach
zawsze jest ich dużo i tylko ten jeden powód wystarczy, żeby
chcieć wracać i rozglądać się za nitką drzew schodzących po
zboczu na dno dolinki. Przy pierwszych drzewach prawie na pewno
będzie źródło. Różnie wyglądają, nie zawsze czysta woda bije
spomiędzy wypłukanych kamieni, chyba częściej woda w niewidoczny
sposób wydostaje się na powierzchnię tworząc podmokłe miejsca.
Czasami wystrojone są turzycami, ale i bywają czarne rozmokniętą
ziemią, a gdy odpływ jest utrudniony, tworzą się miniaturowe
bagienka z charakterystyczną roślinnością. Niżej wysącza się z
takich miejsc strużka wody i cicho dźwięczy między patykami lub
źdźbłami traw. Zdarza się i tak, że strumyk nie zdąży
okrzepnąć połączywszy się z innymi, a trafiając na piaszczyste
miejsce wyzionie ducha. Dzisiaj widziałem, jak dwumetrowej długości
strumyk mozolnie stara się napełnić zagłębienie w ziemi, ale nie
ma siły przelać się wierzchem i wsiąkając, ponownie wraca do
wnętrza ziemi.
Zatoczyłem
krąg rysowany drżącą ręką, odszukałem dukt na południe i nim
przeszedłem las. Wiódł wzdłuż lotniska wojskowego, jak głosiły
tablice straszące ostrym strzelaniem, ale na tym lotnisku nie ma
lotniska, strzelnicy też nie zauważyłem.
Za
lasem rozciągają się wielkie i płaskie pola. Ładnie tam jest,
ale cały ten rozległy przestwór jest nizinnym przerywnikiem w
pogórzu. Nawet Chełmek, góra, ku której zmierzałem, wydaje się
stamtąd malutkim wybrzuszeniem na płaszczyźnie, a przecież
oglądana z drugiej strony, od wsi, jest pokaźną i dość stromą
górą.
Pójść
w lecie dróżką wśród pól i poczuć na dłoniach łaskotanie
pochylonych źdźbeł zbóż, a w nozdrzach ów jedyny w swoim
rodzaju zapach ziemi nagrzanej słońcem i dojrzewającego zboża…
Czasami tęskno mi za Lubelszczyzną, a zapach jej polnych dróg,
zapach kurzu lessy, jest niepowtarzalny.
Droga
w obie strony na tę górę liczy przynajmniej sześć kilometrów,
więc właściwie dlaczego tam poszedłem? Też się zastanawiałem,
chociaż właściwie nie było nad czym: wszak przyjechałem tutaj
żeby iść przed siebie. Poszedłem, bo góra jest, a mnie tam nie
było.
Na
szczycie stoją skały, które wydają się być bazaltowe (cóż,
geologiem nie jestem), na pewno mają spękania podobne do słupowych
pęknięć tego kamienia. Najeżona skalnymi ostrzami pionowa ściana
czyni wrażenie.
Siedząc pod nią, patrzyłem na ładny las wokół
i słuchałem ciszy. Czułem zadowolenie. Dobrze zrobiłem
przychodząc tutaj. Zapewne mało kto tutaj trafia skoro szlaków nie
ma, widoków też, a góra jest na uboczu. Ostatnio coraz częściej
myślę o zbliżającym się powrocie na Lubelszczyznę, o dniu,
który będzie ostatnim w tych górach, teraz tak mi bliskich, a
zupełnie nieznanych w czasach przemierzania lubelskich dróg. Nie
wiem który dzień będzie ostatnim, mam nadzieję, że przyjdzie za
wiele lat, ale życie ma swoje plany, nie zawsze zgodne z naszymi.
Przychodząc tutaj, dodałem tę niepozorną górę do elitarnej
listy miejsc, którym poświęciłem swój czas, cząstkę mojego
życia. Patrząc na mapę widzę wiele takich miejsc, a widzę je
inaczej niż nieznane, anonimowe miejsca, które są tylko punkcikami
na mapie. Chełmek, Kościelna, Łaskotka, ale i tamten strumyczek
zamierający na drugim metrze swojego życia, od dzisiaj są nie
tylko na mapie, ale i w mojej pamięci.
Kilometr
drogi powrotnej do wsi wypadł szosą – jedną z tych podrzędnych,
krętych i wąskich dróżek łączących sąsiednie wsie schowane w
lasach mało znanych gór. Już rano zwróciłem uwagę na hałas
charakterystyczny dla pracy koparki, teraz ją zobaczyłem: łyżka
zgrzytała w kopanym rowie próbując wyrwać z ziemi tkwiące tam
kamienie, kabina maszyny trzęsła się, operator podskakiwał w
fotelu. Kładziono rury wodne. Chwilę rozmawiałem z dwoma
robotnikami łączącymi odcinki rur, a odchodząc myślałem o
ludzkiej pracy. Tej uciążliwej, nierzadko bardzo ciężkiej,
monotonnej, niewiele dającej szans na odczuwanie spełnienia. O
pracy pogardzanej przez tak wielu i tak nisko wynagradzanej. Mimo
dobrego rozumienia mechanizmów społecznych i finansowych, odczuwam
bunt i niezgodę na dochody jakiegoś kopacza piłki czy telewizyjnej
gwiazdki sezonu stukrotnie przewyższające dochody operatora tej
trzęsącej się i hałasującej koparki.
Szerokim
zakolem obszedłem wieś idąc otaczającymi ją wzgórzami. Wtedy
właśnie ze zdumieniem zobaczyłem odmienne oblicze Chełmka, z tej
strony pokaźnej i trudno dostępnej góry. Wokół wioski jest tak
ładnie, że wybrałem kolejne dwa miejsca pod budowę domu, a
większej pochwały miejscom nad ten wybór dać już nie mogę.
Jedno z tych wzgórz ma swoją nazwę: Łaskotka. Rozkoszne miano i
tylko dla niego warto było tam pójść. Wzgórze jest niewielkie,
wznosi się kilkadziesiąt metrów nad domy wioski, ale widoki z
niego są ładne, a i w przeciwną stronę warto pójść otwartą
przestrzenią łąk ku ścianie lasu.
Przeszedłem
ten las idąc niebieskim szlakiem, a okazał się kaczawskim
wyjątkiem, będąc nieźle oznakowany.
Chciałem
raz jeszcze przejść rozległymi otwartymi przestrzeniami na wschód
od Leszczyny, a szlak wybrałem dla odmiany, żeby nie powtarzać
trasy sprzed kilku tygodni. Wybór okazał się strzałem w
dziesiątkę.
Dróżka
prowadzi między niewielkimi, ale licznymi i stromymi wzgórzami,
mija kilka starych kamieniołomów, a takie miejsca bywają ładnymi
zakątkami, gdy natura wespół z czasem nadadzą im znamiona
naturalności. Wokół ładny las. Ładny, czyli jasny i ze sporą
ilością dużych drzew. Zawsze jest dobry czas na oglądanie drzew,
czas dzisiejszej wędrówki też takim był, a szczególną uwagę
zwróciłem na jawory. Ten gatunek rozpoznaję bez pudła po samym
wyglądzie pni, a ta sztuka nie jest dla mnie łatwa. Nadal miewam
chwile wątpliwości, albo i bezradnego drapania się po łepetynie.
Z klonami jaworami jest inaczej, mimo że wygląd kory znacznie się
różni u tych drzew. Jedne łuszczą się tak, jakby ktoś je ze
skóry odzierał, innym kora pęka na podłużne poletka, jeszcze
inne pozostają gładkie mimo wyrośnięcia z młodzieńczych lat.
Dla zobrazowania tych różnic, niżej zamieszczam kilka zdjęć
jaworów.
W
tym lesie znalazłem też dwóch braci przyrodnich, przy ziemi niemal
zrośniętych razem. Jak się żyje razem, tak blisko siebie,
świerkowi i bukowi – nie wiem, ale najwyraźniej nie przeszkadzają
sobie.
Wracałem
olbrzymimi polami z zasianym rzepakiem, nie znaną mi drogą, a
miedzami, wzdłuż nitek drzew. Czasami skręcałem w bok wiedziony
jakimś niejasnym skojarzeniem lub nadzieją zobaczenie... czegoś, a
może po prostu nie chciałem zbyt szybko dojść do końca drogi.
W
miarę wznoszenia się słońca, zdejmowałem z siebie kolejne swetry
i bluzy, w końcu szedłem w samym podkoszulku pod wiatrówką, a i
ją zamierzałem schować do plecaka. Miałem ze sobą jak zwykle
ponad litr herbaty, a dzisiaj dodatkowo półtora litra wody, jednak
nim doszedłem do samochodu, wypiłem wszystko.
Wspomnę
jeszcze o chwili mojej złości, gdy przy drodze znalazłem trzy
plastikowe butelki po oleju silnikowym. Temu, który wyrzucił te
butelki, życzę zatarcia się silnika jego samochodu i dręczących
wyrzutów sumienia. Dla równowagi: ludziom zbierającym śmieci z
pobocza dróg życzę wyjątkowo sprawnych samochodów i poczucia
zadowolenia ze swoich prac.
Na
trzy kwadranse przed zachodem usiadłem na zboczu Rosochy, najwyższej
góry okolicy, z zamiarem obejrzenia końca dnia. Przed sobą
widziałem miejsca poznawane rano i wzgórze z którego oglądałem
wschód, a nieco na prawo słońce zniżało się ku wierzchołkom
drzew. Rozmawiałem przez telefon, pisałem smsy i patrzyłem. Świat
o wschodzie jest piękny, jednak kolory nadawane mu przez zachodzące
słońce nie tylko nie ustępują, ale i są, a przynajmniej bywają,
ładniejsze. W moim odczuciu są cieplejsze, bogatsze i nostalgiczne,
a przez to odbierane bardziej emocjonalnie. Wschód jest zapowiedzią,
początkiem, więc sam jest czysty jak pamięć noworodka, dla mnie
ma nieco chłodną barwę, natomiast cieplejszy w odbiorze zachód
jest spełnieniem i końcem, ale też wspomnieniem całego dnia.
Nocowałem
w Proboszczowie w Zaczarowanym Ogrodzie, a więc przejechałem 20
kilometrów tak lubianymi bocznymi drogami. W progu przywitała mnie
gospodyni, a w pokoju czekała spora lampka czerwonego wina i kawałek
świetnej szarlotki. Jak zwykle nie wypuściłem pani Danuty z pokoju
bez sprawienia sobie przyjemności rozmowy z nią. Wziąłem
prysznic, umyłem termos, zajrzałem do mapy, zrobiłem notatki
wysyłając do siebie smsy (zapomniałem wziąć kartki papieru), cóż
więcej robić, skoro nie miałem książki ani laptopa? Może nieco
nadrobić wielodniowe zaległości w spaniu?...
Usnąłem
wcześnie i spałem jak aniołek przez dziewięć godzin.
Jak zwykle z wielką przyjemnością czytam Twój wpis. Tym bardziej, że sama nie mam takich możliwości wędrowania. Lubię wędrować, ale obecnie robię to już tylko wokół "własnego stołu" jak to się mówi. Dalsze strony odpadają. No cóż życie jest takie a nie inne. Pięknie opisujesz i przedstawiasz na zdjęciach te przestrzenie. Aż dziw, że mamy kalendarzową zimę a okolice wręcz wiosenne. Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejną wędrówkę...
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aleksandro.
UsuńOpisałem sobotę, czeka jeszcze niedziela, drugi dzień włóczęgi, ale że jestem w domu, nie bardzo mam czas na siedzenie przy komputerze. Za parę dni mam nadzieję zamieścić zaległy opis.
Nie możesz wypuścić się na dłuższe wędrówki… Gdybym to było możliwe powiedz, a zabiorę Cię na wspólną łazęgę w ładne miejsca kaczawskie.
Cudną miałeś pogodę na włóczęgę. Ze względu na naturę skowronka, zdecydowanie wolę wschody za ich świeżość i nadzieję. No i za to, że da się pić kawę, oglądając początek dnia.
OdpowiedzUsuńAleż kawa równie dobrze smakuje wieczorem, Aniu! :-)
UsuńTy jesteś jak Ela, moja żona. Śpi już, a wstanie o świcie albo i wcześniej. Nie, świt jest piękny, ale niewyspany, zachód równie ładny, a cieplejszy i nie myśli jeszcze o rannej pobudce.
Zauważyłam, że jesteś człowiekiem przestrzeni:-)
OdpowiedzUsuńChyba nie zamknąłby Cię w dusznych pomieszczeniach muzeów, jeśli już, to osobliwości natury ...
Nie, kawa na noc nie, bo potem nie można zasnąć:-)
Mario, piję dwie kawy dziennie, ta druga o osiemnastej, po obiedzie, gdy siadam do swoich zajęć. Piję, żeby nie usnąć zbyt szybko :-)
UsuńOch, żebyś zobaczyła moją przestrzeń w mieszkaniu, czyli obecnie w rozlatującym się kampingu, w którym spędzam zimę. Pudła tekturowe leżą gdzie się spojrzy, w kącie ubrania robocze, wąskie przejście do łóżka, a w jego nogach dwie reklamówki z ubraniami, które nie mieszczą się w szafce. Moja przestrzeń, kurcze. Na szczęście udaje mi się ograniczać widziane do ekranu laptopa lub kartek książki.
Teraz jestem w domu, i nie mogę się nadziwić możliwości chodzenia na bosaka. Jest ciepło i mogę swobodnie zrobić kilka kroków.
Fakt, rzadko bywam w muzeach, są dla mnie zbyt… martwe?
Bardzo fajny artykuł i świetne zdjęcia. Pozwolę sobie wracać tu od czasu do czasu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Piotr.
Dziękuję, Piotrze.
UsuńZaglądaj ile zechcesz :-)
Wiedz, że odpowiadam na każdy komentarz.
Ciekawi mnie, gdzie został wylany zużyty olej z tego silnika?
OdpowiedzUsuńJanku, wydaje mi się, że właściciel śmieci nie wymieniał oleju na szosie, raczej u siebie, wszak potrzebny jest dostęp do spustu oleju, a ten jest pod samochodem. Po prostu znalazł dobre miejsce na wyrzucenie niepotrzebnych (bo przecież pustych) butelek. Cholera, wsadziłbym mu jedną z nich w… nie powiem gdzie. A że humanitarność nie jest mi obca, zacząłbym od węższej strony butelki.
UsuńCo zrobił ze starym olejem? Pewnie wylał do rowu, albo do kanalizacji.
Krzysiek, a może to ten Piotr do Ciebie zajrzał?
OdpowiedzUsuńJanku, byłem na stronie Piotra Kruczkowskiego i z przyjemnością przeczytałem dobrze napisany (a wiesz, że dla mnie ma to znaczenie) i celny tekst, ale to nie ten Piotr. Zajrzałem na profil i na stronę tego właściwego, mieszka w UK i zdaje się, że przypadkowo tutaj zajrzał. Mam nadzieję na powrót.
UsuńPanowie, wywołany do tablicy zgłaszam się - wracam jak obiecałem :-) Rzeczywiście moja pierwsza wizyta tutaj, odbyła się zupełnie przypadkowo. Wyszukiwałem na Googlu coś o Górach Kaczawskich i w wynikach wyszukiwania pojawił się niniejszy blog. Sam raczej nie umiem ładnie pisać, ale potrafię dostrzec i docenić dobre pióro (czy w dzisiejszych czasach nie powinno się mówić "dobrą klawiaturę"?), dlatego postanowiłem wpadać częściej. Życzę Panom miłej soboty :-)
UsuńJednak jesteś! Dziękuję, Piotrze.
UsuńTwoje internetowe imię jakby do śniegu z deszczem jest podobne. Dlaczego takie? Można wiedzieć? Jak je tłumaczyć?
Na tym blogu są setki stron o Górach Kaczawskich, ale jak zapewne zauważyłeś, mało jest informacji encyklopedycznych. Piszę nie o budowie gór po jakich chodzę, a o nich samych i o moich wrażeniach.
Moje soboty są wyjątkowo krótkie. Pracę kończę o godzinie 13, robię tygodniowe zakupy, jakieś sprzątania i gotowania, szykowanie gratów do wyjazdu, a o dwudziestej kładę się spać. Wstaję o trzeciej, bywa, że wcześniej, i jadę. Jutro sam, w moje góry. W encyklopedii znalazłem ciekawe informacje o górze, w pobliżu której kiedyś byłem, pojadę tam pomyszkować po okolicy. Niedaleko rosną piękne daglezje, odwiedzę je.
Przez rok mieszkałem w Trowbridge pod Bristolem. Z tamtego dawno minionego czasu została mi chęć pojechania raz jeszcze lewą stroną (a sporo tam jeździłem) i nazywania Wielkiej Brytanii, czy jak to się u nas mówi Anglii, skrótem UK.
Cześć, dobry wieczór :-)
UsuńJak niestety widać, mój czas reakcji wynosi jakieś jedenaście dni. Emaila z powiadomieniem o odpowiedzi na mój poprzedni post zauważyłem praktycznie od razu, ale proza życia skutecznie trzymała mnie z dala od stron innych, niż "pracowe".
Moje internetowe imię, to również (w niektórych kręgach moich znajomych) "offlajnowe" przezwisko. Geneza sięga jeszcze początku lat 90-tych, kiedy to jako nastolatek wszystkie zarobione pieniądze, zamiast jak dzisiejsza młodzież na narkotyki i dopalacze, przepuszczałem na automaty do gier. Tam, na maszynie, po odpadnięciu z gry można było zapisać swoje imię w High Score. Wpisywałem jedynie pierwsze trzy litery nazwiska, czyli "SLI" i jakoś tak się utarło, że chłopaki zaczęli wołać na mnie "SLIT". Później jedynie przerobiłem jego zapis, gdyż pisownia oryginalna trochę "kosmato" mi się kojarzyła, no i tak już zostało :-)
Krzyśku, jeżeli chodzi o Twojego bloga, to chyba właśnie urzekły mnie w nim zdjęcia okraszone ciekawym i pełnym osobistych przeżyć i wrażeń teksty. Właśnie te rzeczy wyróżniają go spośród innych. I wcale nie twierdzę, że inne są słabe, brakuje im jednak tego "czegoś" co znalazłem tutaj. Chciałbym wracać częściej, ale jak już wspomniałem - proza życia.
Trowbridge - to jakieś 2.5 godzinki jazdy samochodem z "mojego" Welwyn Garden City. Tak to się życie potoczyło, że 13 lat, 10 miesięcy i 7 dni temu opuściłem moje brudne, ale przecież piękne, Stołeczne Królewskie Miasto Kraków i "zacząłem jeździć po lewej stronie" ;-) Wiele się od tego czasu wydarzyło, ale to raczej opowieść na nocne posiedzenie przy ognisku i czymś mocniejszym, niż na internetowe retrospekcje - haha.
Ja, z racji wykonywanego zawodu, pracuję to na poranne zmiany, to na popołudniowe, co z jednej strony chroni mnie w popadaniem w rutynę dnia codziennego, z drugiej jednak skutecznie trzyma z daleka od systematyczności i regularności w korzystaniu z dobrodziejstw internetu. I chociaż telefon noszę "przyklejony" do tyłka, to jednak ekranu monitora i prawdziwej klawiatury mi to nie zastąpi. Dlatego dzisiaj już się żegnam i obiecuję szybki powrót, ale nie obiecuję dokładnej daty ;-)
Pozdrawiam serdecznie!
A... Jeszcze jeden, ostatni akapit - coś a'la "P.S." z papierowego listu. Cholernie zazdroszczę Ci możliwości regularnego obcowania z Kaczawami. Takich właśnie encyklopedycznych rekonesansów, a później oglądania i chłonięcia tego wszystkiego na żywo :-)
Cześć, Piotrze.
UsuńW latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych miałem salon gier telewizyjnych, tacy nastolatkowie jak Ty byli moimi klientami. Dlatego wiem jak to było z tym wpisywaniem inicjałów w rubryki High Score.
Później rozpowszechniły się pecety, salony wiele straciły na atrakcyjności, a ja skręciłem ku karuzelom i jestem przy nich do dzisiaj. Czasami zastanawiam się jak to było, i wtedy widzę, jak drobna decyzja potrafi zaważyć na wielu latach życia.
Piotrze, pracując w UK chciałem pojechać do Szkocji, zobaczyć tamtejsze długaśne jeziora, wrzosowiska i… góry, ale nie udało mi się. Parę razy zdarzyło mi się przejeżdżać przez południową Walię, widziałem, chociaż tylko zza kierownicy ciężarówki, ładne zielone wzgórza. Czasami myślę, że gdybym miał możliwość poznania szkockich gór czy walijskich wyżyn, zapewne z czasem zobaczyłby je tak piękne i tak mi bliskie, jak Góry Kaczawskie.
Tak naprawdę, obiektywnie patrząc, nie ma nic szczególnego w tych górkach, ja jednak widzę je inaczej. Moja znajoma, pisząca tutaj Ania Kruczkowska, mieszka w Górach Izerskich, i te góry są dla niej najpiękniejsze, mimo że zna i docenia urodę innych sudeckich pasm. Powód jest oczywisty: to czas i przeżycia.
Piotrze, jeśli określony skrawek Ziemi, czy to będą Kaczawy, Izery, czy któreś z gór szkockich, spodoba się nam na tyle, że wrócimy, każdy następny dzień tam spędzony będzie nas silniej z nim wiązał. Sami się wiążemy czasem tam spędzonym i swoimi przeżyciami. Swoimi śladami tam zostawianymi – i na odwrót: śladami tych miejsc odciśniętymi w nas.
Za półtora roku skończę pracę i przeniosę się do swojej rodzinnej Lubelszczyzny. Mam w planach chodzić po Roztoczu, ale wiem, że tęsknić będę na kaczawskimi górkami. Gdyby przypadek czy los inaczej ułożyły mój pobyt w UK, mogło tak być, że znałbym góry Szkocji tak dobrze jak Góry Kaczawskie i teraz tęskniłbym za nimi i chciał tam wrócić.
Domyślasz się chyba, co chcę Ci powiedzieć...
Dobry wieczór Krzysztofie.
UsuńNo, racja, racja, coś w tym jest - czas i przeżycia. Mimo, iż jestem rodowitym krakusem i w byłej stolicy Polski czuję się jak ryba w wodzie, to właśnie Góry Kaczawskie upodobałem sobie najbardziej. To pewnie dzięki tym wszystkim weekendom, kiedy to, już jako mieszkaniec dolnośląskiego Lubina, spędzałem włócząc się po kaczawskich bezdrożach, jarach, wioskach i kamieniołomach. Taki na przykład mur pruski (a właściwie szachulec) nigdzie nie wygląda piękniej, niż właśnie tam. Mam nawet cichą nadzieję a raczej plany, osiąść kiedyś w Krainie Wygasłych Wulkanów i codziennie delektować się tym pięknym krajobrazem. W chwili obecnej moje dziewczyny (żona i dwunastoletnia córka) pukają się po głowach, kiedy głośno snuję plany i opowiadam im o naszym przyszłym gnieździe, ale może kiedyś się przekonają :-) W chwili obecnej pozostają mi więc jedynie coroczne, letnie wycieczki po Kaczawach i w miarę regularne "wyprawy" w tamte rejony Polski, na Google Street :-)
Dobra, kończę pisać i biorę się za czytanie, bo z racji natłoku obowiązków zbiera mi się tego coraz więcej, a do tego poleciłeś mi jeszcze nowy blog ;-)
Pozdrawiam serdecznie i do usłyszenia!
Piotrze, gratuluję dwóch pań w domu. Z rozczuleniem wspominam te lata, gdy moja córka była w wieku Twojej.
UsuńAch, więc znasz Góry Kaczawskie! Teraz rozumiem Twoją obecność tutaj. Więc te góry i Ciebie złapały w sidła. To też rozumiem, one to potrafią, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Lubin nieco znam, parę razy pracowałem w tym mieście, dziesiątki razy przejeżdżałem dwunastką, wtedy jeszcze wiodącą ulicami miasta.
Masz więc tak, jak zapewne ja będę mieć po zakończeniu pracy w Lesznie i powrocie na swoją Lubelszczyznę: rzadkie odwiedziny i tęsknota. Troszkę mam tremy przed nią, ale wtedy mówię sobie, że przecież uważam, iż tęsknota jest arcyludzka i nobilitująca człowieka. Póki co jeszcze jeżdżę, w najbliższą niedzielę pojadę po raz ostatni tej wiosny, jako że w poniedziałek zaczyna się sezon karuzel i nie będę mieć żadnych wolnych dni.
Domek w górach i mnie się marzy, ale to marzenie nieliczące na spełnienie. Poza tym musiałbym tam stale mieszkać, a tym samym namówić żonę na przeniesienie się na drugi koniec Polski. Chyba miałbym z tym kłopoty. Pozostaje, stojąc na uroczym miejscu, oczyma wyobraźni widzieć kamienno-drewniany domek i ślady saren przy nim.