Marzec
Pewnego dnia
wczesnej wiosny około 16 lat temu, pracowałem wtedy z Tomaszowie Lubelskim,
pojechałem połazić po roztoczańskich pagórkach. Pamiętam betonowy most na
drodze prowadzącej do Lublina, przy którym zostawiwszy samochód poszedłem
ścieżką, bez celu, tak po prostu, aby iść polami, aby
przestwór ogromny mieć wokół siebie i szum wiatru w uszach. Szedłem prowadzony
miedzami, później drogą polną, jeszcze dalej jakąś boczną szosą, ciągle dalej,
ze szczytu pagóra w dół, by znowu iść pod górę, w stronę nieba i odległego
horyzontu, za tamten zakręt, a wtedy tam, gdzie droga chowa się za kępą tarniny
i jeszcze dalej, bez kresu, posłuszny radośnie niosącym nogom. Wiał chłodny i
silny, rozpędzony na stokach wiatr, jednak w ów tajemny, bo tak trudny do określenia
sposób inny od wiatru zimowego, wiatr niosący zapach wilgotnej ziemi
oczekującej ziarna, zapach gotowości i nadziei, wiatr przynoszący śpiew
niewidocznego skowronka.
Radość
drogi: nóg niezmęczonych, oczu nienasyconych, płuc dzielących oddech z polami
wokół, radość wiosny.
Dzisiaj
w pracy, na placu zastawionym ciężarówkami, wróciły do mnie tamte chwile,
przywołane cieplejszym podmuchem wiatru, a może jakimś nieuświadomionym
skojarzeniem, były ze mną moment, owiały mnie czarem wspomnienia, nasyciły mojego
ducha swoim urokiem i odpłynęły tam, skąd przyszły.
Poczułem
wznoszenie się mojego nastroju na niedosiężne zimą szczyty, dzień uśmiechnął
się do mnie, ja do niego, wspomniałem magdalenkę Prousta, głowa i ramiona
podniosły się mi, i tak wyprostowany poszedłem do warsztatu.
Kwiecień.
W niedzielę jechało nas busem dziewięciu, a każdy miał duży bagaż. Było
ciasno i śmierdząco. Któryś zapalił papierosa, ale tak na niego naskoczyłem, że
wyrzucił go.
- Zabierz ze sobą rzeczy na kilka dni. W Szczecinie złożysz strachy, w
Lesznie je rozłożysz, a później pojedziesz po Lubina – powiedział mi szef.
Wziąłem dużą torbę z ubraniem, komputerem, ładowarkami, przyborami toaletowymi
i czymś tam jeszcze, oraz dwa wielkie toboły – jeden ze swoją pościelą, drugi z
ubraniem roboczym. Gdy znosiłem te rzeczy ze swojego pokoju w bazie, ktoś
przeniósł moją torbę do drugiego busa, a ten już odjechał.
Bojąc się o całość mojego netbooka, wywołałem kierowcę przez CB prosząc
o nie przyciskanie torby. Spoko – usłyszałem, ale wcale spokojny nie byłem.
Kierował nieznany mi Ukrainiec, na S3 jechał 140 bojąc się zostać w tyle za
pierwszym busem; na początku miałem obawy co do jego umiejętności kierowcy, ale
jechał nieźle. Dojechaliśmy. Wieczorem wytarłem kurz na półkach przydzielonego
mi campingu, porozkładałem swoje rzeczy, i dość wcześnie położyłem się spać,
jako że nazajutrz czekała mnie ciężka, całodniowa praca i nocna jazda
ponadgabarytowym zestawem pojazdów do Leszna, 350 kilometrów. Pod wieczór,
krótko przed wyjazdem, dowiedziałem się, że mój camping nie jedzie do Leszna,
więc muszę zabrać z niego swoje rzeczy. Gdzie? Do kabiny mojej scanii. Że mam
ich dużo? No to po co tyle ich brałem? – usłyszałem zadane mi przez szefa
pytanie.
I znowu, jak w niedzielę, gdy pakowałem się do wyjazdu, łzy stanęły mi
w oczach, bo ponownie poczułem się, żyjąc na walizkach, jak bezpański pies
przenoszony gdzieś, bez swojego kąta i swojej woli. W Lesznie miałem pojechać
na bazę i spać w swoim pokoju. Po co więc wiozłem te wszystkie graty? –
zadawałem sobie bezradne pytanie. Już w czasie jazdy uświadomiłem sobie, że
wszystkie klucze z bazy, cały ich pęk, zostawiłem na półce w campingu, a wśród
nich klucz do mojego pokoju…
Bałem się tej drogi: po całym dni pracy jeszcze nocna jazda, ale szło
mi nieźle – „senny” kryzys miałem dość krótki, a zwalczyłem go klepiąc teksty
afirmacji. Ledwie dziesięciotonowa przyczepa nie obciążała zbytnio ciężarówki,
dość nowej scanii, mogłem więc utrzymywać sporą szybkość jazdy, częstokroć
przekraczającą osiemdziesiątkę. Na placu byłem pierwszy, o czwartej nad ranem,
po dwudziestu jeden godzinach pracy non stop, a tak szybko dlatego, że
zaryzykowałem, przekraczając limit dozwolonych czterech i pół godzin jazdy bez
przerwy - wszystko dla dłuższego snu.
Byłem w roboczym, brudnym ubraniu, cały byłem brudny, bo nawet rąk i
twarzy nie miałem gdzie ani kiedy umyć przed wyjazdem, więc postanowiłem nie
korzystać z mojej pościeli: na leżance w kabinie położyłem zwiniętą kurtkę
roboczą pod głowę, a przykryłem się moją starą, postrzępioną kufajką.
Oczywiście nie zdejmowałem ubrania, a nawet założyłem na siebie dodatkowy
sweter – ogrzewanie postojowe nie działało. Nie mogłem usnąć, zimno mi było w
stopy. Wstałem, wygrzebałem z torby zapasowe skarpetki, zdjąłem stare, a
założyłem dwie pary świeżych. Nie pomogło, więc owinąłem nogi płaszczem
przeciwdeszczowy. Było lepiej, ale mimo takiego ogacenia zimno budziło mnie,
więc w końcu wstałem raz jeszcze (a w tym rodzaju kabin trudno mówić o
wstawaniu, w nich wszystko robi się w kucki, albo na siedzącą), rozwiązałem
tobół z pościelą i wziąłem mój prywatny śpiwór używany zwykle jako narzuta,
więc niezbyt czysty, ponieważ w moim służbowym pokoju w bazie kurzy się
niesamowicie. Pęcherz wypełniony wypitym na sen piwem budził mnie w nocy, a że
zimno było okrutnie, sikałem na ziemię przez otwarte drzwi klęcząc na fotelu
kierowcy, ale w sumie przespałem około siedmiu godzin. Gdy w południe założyłem
buty i wyszedłem na dwór, wymięty i cholernie nieświeży, ktoś krzyknął do mnie,
że jest śniadanie. Oczy mnie piekły, dłonie miałem brudne – jak iść do kuchni w
takim stanie? Pod kranem wyprowadzonym na zewnątrz z kuchennej instalacji
mającej własny zbiornik wody, umyłem twarz i dłonie. Bez mydła dłonie ślizgały
mi się po zatłuszczonej twarzy. Czym wytrzeć? W kieszeni namacałem zwitek
papieru toaletowego i nim wytarłem twarz – zrobił się czarny jak stara onuca.
Na śniadanie jak zwykle była paskudna kiełbasa z wody, kupowana z przeceny po
pięć złotych za kilo.
Przypomniały mi się słowa szefa odmawiającego nam podwyżki i tłumaczącego
swoją odmowę „podwyżką kuchenną”, jak się wyraził; że musi więcej wydawać na
nasze wyżywienie, bo cukier podrożał. Zakipiałem bezsilną złością. Kiełbasy nie
jadłem, nigdy jej nie jem, na szczęście kucharka miała troszkę marmolady. Obok
przy stole siedział właściciel tak cholernie śmierdzących skarpetek, że ledwie
przełknąłem dwie kromki chleba.
Po śniadaniu jeden z kolegów wziął ode mnie klucze od scanii, bo musiał
gdzieś nią jechać; prosiłem go o zamykanie kabiny na klucz, o zwrócenie uwagi
na mój bagaż, w którym, oprócz ubrań, był telefon, komputer i portfel z
dokumentami i pieniędzmi. Obiecał pilnować, a ja znowu poczułem się jak ten
pies.
Szef, jak to on, zdaje się, że podejrzewał moją złośliwość – on
wszystkich ocenia według siebie – z powodu tych zapomnianych kluczy. Dał mi na
najbliższą noc inny camping. Siedzę w nim, komputer postawiwszy na brzegu
stolika, obok mojej nie rozpakowanej torby, i piszę tę relację z początku
mojego lunaparkowego sezonu. Brud tutaj i bałagan. Drzwi szafy są bez zamka,
siedzenie przy stoliku rozlatuje się, drzwi niedziałającej lodówki nie dają się
zamknąć, na podłodze i w szufladach śmieci. Nie mam czym sprzątnąć tutaj, a
poza tym… po co, skoro jutro może znowu będę się przenosić? Na obu łóżkach
kompletna pościel, wygląda na nieużywaną, po praniu. Wącham ją. Czuję zapach
taniego proszku przebijający ponad zapach stęchlizny. Ujdzie. Koledzy
podłączyli wodę i prąd do wozu sanitarnego, więc nareszcie mogłem zmyć z siebie
brud dwóch dni. Jutro zaczynamy pracę o siódmej, kończymy o dziewiętnastej.
Do emerytury mam dziewięć lat.
Koniec
czerwca.
Jestem
w Ustroniu. W pobliżu wydm widziałem iglice. Były inne, dużo większe od tamtych
szamotulskich, z kwiatami wielkości dwudziestogroszowej monety, nadal jednak
małe, z trudem znajdujące dla siebie miejsce wśród gęstych, przygniatających
je, zarośli. Moje kwiatki, iglice.
Mój
camping jest mały i totalnie zagracony, brakuje w nim miejsca w szafach. Na
nieużywanym łóżku stoi chłodziarka, moja wielka misa z elektronicznymi drobiazgami,
a za nią wciśnięte są plecak i reklamówka z ciuchami do prania. Za chłodziarką
jest miejsce na płaszcz przeciwdeszczowy i moje wielkie buty górskie, które
czasami zakładam chcąc być o tą jedną czynność bliżej gór. Mimo moich usilnych
starań utrzymania niechby minimalnego porządku, walają się tam jakieś
reklamówki, skarpetki czy spodnie. Spojrzałem teraz w ten kąt, obok chłodziarki
leży tekturowe pudełko przywleczone tutaj z niepamiętanego już powodu i
sznurówka. Jedna, drugiej nie widzę.
Na
wolnej powierzchni podłogi wielkości metra kwadratowego stoi paskudny, odrapany
grzejnik elektryczny, kosz na śmieci, butla z czystą wodą i druga służąca w
nocy jako pisuar (oddając mocz staram się nie oddychać – z wiadomego powodu),
leży kupka roboczych ubrań i stoją kamasze, na ogół wybłocone, bo błoto jest
stałym elementem pracy w lunaparku, jak i bałagan – także nieodłączny towarzysz
prowizorki. Przy łóżku stoi krzesło, siedzę na nim bokiem, bo przylega do
szafki, na brzegu której stoi mój komputer, a przy nim stoją czajnik i wieża.
Moja stara, wiernie służąca wieża kupiona 17 lat temu i nadal odtwarzająca dla
mnie moją muzykę. Z drugiej strony krzesła jest miejsce na zrobienie połowy
kroku, a dalej są drzwi. Mój kącik jest przy szafce z komputerem. Na wieży stoją
słoiki z cukrem, kawą i herbatą, leżą okulary i trzy moje kamienie: duży, biały
złom przytargany z Gór Kaczawskich, i dwa bursztynowe krzemienie gdzieś
znalezione i wzięte dla ich ciepłej barwy. Szykując camping do drogi, przypinam
wieżę elastycznym pasem do szafki (przykręconej, jak wszystko tutaj, do podłogi
i ścian), laptopa kładę na łóżku, czasami, gdy trasa ma być dłuższa lub
bardziej garbata, przykrywam go poduszką i kołdrą, a resztę drobiazgów chowam
do szafki. Grzejnik kładę na podłogę, między niego a krzesło wciskam
chłodziarkę, a na skrawku wolnej podłogi przy drzwiach rzucam zwój kabla
zasilającego camping i kloc drewna służący mi za stopień. Jedno i drugie z
reguły brudne błotem lub zapiaszczone. W campingu tak przygotowanym do jazdy
nie ma już miejsca na moje stopy; po przyjeździe na nowy plac rozbieram się
przy świetle latarki, stojąc na zwoju kabla. Którejś nocy, zdejmując spodnie do
snu, straciłem równowagę i upadając, wyrżnąłem łokciem w żeberka leżącego
grzejnika. Cudem nic mi się nie stało, tyle że ból nie pozwolił usnąć.
Nierzadko na wierzchu tej kupy leżą jeszcze jakieś narzędzia i części, których
pośpiech lub okoliczności nie pozwoliły mi zanieść do warsztatu w mojej scanii.
Po
przyjeździe na plac w nowym mieście przestawiam to wszystko na swoje miejsca,
zostawiając na białej płaszczyźnie chłodziarki ślady swoich brudnych rąk i
odkrywając wybłoconą podłogę. Zbieram z kątów brudne skarpetki rzucone tam
poprzedniej nocy, łyżeczkę, której zapomniałem schować do szafki, podkoszulki
wysypane z niedomkniętej szafy, albo drobiazgi wypadłe z kieszeni spodni
roboczych. Na koniec zamiatam podłogę, wyciągam z pod poduszki komputer, a z
szafki słoiki, czajnik i kamienie.
Na
początku sezonu walczyłem, próbując uratować niechby pozory stałości, mieszkania,
oddzielenia przestrzeni zawodowej od prywatnej, ale po którejś z kolejnych
przeprowadzek kamieni nie wyjąłem. Nie od razu uświadomiłem sobie ten fakt;
pamiętam, że pisząc, podniosłem głowę z nad klawiatury i wtedy nie zobaczyłem
kamieni na wieży. Ich brak odczułem tak, jakbym przegrał walkę tracąc ostatnie
złudzenie normalności.
Dzisiaj
trzymiesięczny ciąg cotygodniowych przeprowadzek urwał się po przyjeździe na
wakacyjne miejsce w Ustroniu Morskim. Wyciągnąłem swoje kamienie i położyłem je
na wieży. Będą leżały na niej do drugiej połowy sierpnia. Jutro po pracy umyję
podłogę, zaczynając w ten sposób wakacje.
Majowe
dni.
Gdy
smutno mi, gdy przeżywam stresujące sytuacje w pracy, gdy wszystko rozsypuje mi
się w dłoniach, chcę uciekać w góry lub pisać. Połazić będę mógł dopiero za
cztery miesiące, nie mogę wcześniej, więc zostaje mi pisanie.
Camping
drży pod uderzeniami dźwięków ze sceny, przechodzący obok ludzie tłuką
pięściami w ściany, przez okno widzę kręcące się ramię Top sipn’a, słyszę buczenie
jego silników i stękania wielkiego diesla napędzającego generator prądu.
Festyn.
Siedzę
przy szafce na której stoi komputer i staram się zaaplikować sobie antidotum na
wiele moich bolączek: pisanie.
Tylko
nie wiem o czym mam pisać. Gdy wczoraj siedziałem na murku mostku i patrzyłem
na zachodzące słońce, w myśli słowa same mi się układały, a teraz nie ma ich,
gdzieś sobie poszły, nawet nie zauważyłem ich odejścia i zostałem sam. Jak
zwykle sam.
Dzisiaj
ponownie przeprowadzałem się do campingu z zimowego pokoju. W wielkie pudło
wrzucałem wszystko, co uznałem za potrzebne mi w czteromiesięcznej, w tym roku
wyjątkowo krótkiej, włóczędze po kraju, a godzinę temu, już tutaj, pod
Ostrowem, wyciągnąłem z niego laptopa, książki, kable, deskę do krojenia, nóż,
dwie łyżeczki, jabłka, ładowarkę do telefonu, etui z zapasowymi okularami,
liczne pudełka i pojemniki, skarpetki, itd., itd. A!, i sznurówkę. Nie wiem co
się stało z drugą. Poupychałem wszystko na półkach, usiadłem i rozejrzałem się
po campingu.
W
szafie wyznaczam miejsca na ubrania robocze i takie zwykłe, czyli tutaj
odświętne, na ciepłe dni i na te chłodniejsze, ale później zapominam gdzie co miało
leżeć i robi mi się pomieszanie; czasami myślę, że chyba ktoś mi bałagani w
szafie, ale nie wiem kto.
Za
lodówkę wcisnąłem dwie torby brudnych ubrań; zaraz po przeprowadzce muszę
zrobić wielkie pranie. Podkoszulek wydzielał paskudny zapach starego potu, w
szafie nie miałem już żadnego czystego,
poszedłem więc do łazienki (była wolna!) i tam w misce zrobiłem szybką
przepierkę kilku t-shirtów, aby tylko pozbawić je tego skisłego zapachu.
Może
jeszcze zamieść podłogę?.. Ee, nie dzisiaj.
Na
wszystkie uciążliwości mieszkania tutaj mam prosty sposób: ograniczam
postrzegany przeze mnie świat do komputera lub książki; albo mapy, po której
wędruję w równie częstych co nieskutecznych próbach ugaszenia mojej tęsknoty.
W
tej pracy dziadzieje się: uznaje się ręcznik za brudny, gdy po wysuszeniu jest
bardzo chropowaty, zarost na twarzy kwalifikuje się do golenia, gdy zawijające
się włosy drapią, a podkoszulki dzieli się na wyjściowe i robocze według oceny
postrzępienia ich wykończenia wokół szyi. Starannie wybieram ubranie
wyjeżdżając do domu, a i tak słyszę od żony, że pewnie wybrałem najgorsze z
posiadanych. Przecież – tłumaczę się bezradnie – podkoszulek nie jest
postrzępiony, a sweter oskubałem z kulek wełny...
Kiedyś
moja wybranka stwierdziwszy, że sporadycznie używana woda po goleniu leżąca w
kosmetyczce jest już stara i niemodna, wyrzuciła ją i kupiła mi inną, taką
modną, jak mniemam; wiem, że za parę lat historia się powtórzy.
Tutaj
stanem naturalnym jest niewiedza: co na topie, a co poza szczytem popularności,
nazwy tysięcznych odcinków seriali, zdarzenia podawane w telewizji jako godne
poznania, przebieg kolejnych wyborów mistrzów talentów wszelakich tamże, a
nawet co jeden polityk powiedział na drugiego i za ile tysięcy jakaś pani
kupiła wózek dla swojego dziecka – to wszystko dzieje się gdzieś tam, daleko,
poza ogrodzeniem lunaparku i jest egzotyką, odgłosami z innego świata.
Minimalistą
jestem, ignorantem, niechlujem, czy wszystkim po trochu? Częściej mam się za
minimalistę, rzadziej za ignoranta lub niechluja, ale nawet wtedy pozostaje we
mnie odrobina satysfakcji ze swojej niepodległości trendom i pędom.
Zbliża
się północ. Wiatr szarpie gałęziami brzóz, jest zimno, jesiennie. Kratowe
ramiona stojącej tuż obok karuzeli oświetlone są skośnym i jaskrawym światłem
lampy, które kontrastując z głęboką ciemnością czyni konstrukcję jeszcze
większą i bardziej tajemniczą; wydaje się być ona wielkim robotem który tylko
na chwilę zatrzymał się w swoim nieludzkim działaniu. Zrobiło mi się zimno,
wróciłem więc do ciepłego wnętrza campingu, w którym głośniki cichutko mruczą
Bachem.
Rozszyfrowałem
sposób rozbawiania publiczności przez mistrzów estrady.
Otóż
wychodzi taki jeden z mikrofonem przy ustach i pyta publiczność, czy się dobrze
bawi. Ta odpowiada że dobrze, a on krzyczy przez mikrofon: „nie słyszę!”. Wtedy
ludzie odpowiadają głośniej, facet z mikrofonem znowu swoje, oni jeszcze
głośniej zapewniają o swojej dobrej zabawie. I co dalej? Ano, w końcu facet
słyszy ich odpowiedź i wszyscy dobrze się bawią.
Taki
sposób na rozbawienie publiczności na pewno jest skuteczny, skoro słyszę go
często.
I
jest prosty, nawet ja bym tak potrafił.
-Wasyl,
słyszałem, że masz iść na miasto. Kupisz mi parę piw i pastę do zębów? Cholera,
nie mam kiedy wyjść.
-No,
ja idu. A jakie ma być?
-Jakieś
zwykłe piwo, tańsze. I pasta też taka zwykła. OK.?
-No.
Ja tobie kupie.
Obok
stoi kilkoro młodych ludzi.
-A
ja, k…, wróciłam do domu o piątej, a o 5.50 miałam, k…, wyjść na autobus. –
dziewczyna trzyma puszkę piwa; sądząc po jej zachowaniu i wyglądzie, nie jest
to pierwsza puszka trzymana przez nią.
Najpierw
specjalista od dźwięków siada przed mikserami i wzmacniaczami wyposażonymi z
setki regulatorów, i powtarzając bez końca raz-dwa-trzy albo
pięć-siedem-dziewięć (nie wiem od czego to zależy) ustawia tony i barwy, a gdy
już wszystko precyzyjnie ustawi, przesuwa w górę manetki wzmocnienia, a
pokrętła basów przestawia na prawą skrajną pozycję. Potężna fala drgań o
niskiej częstotliwości nie tylko totalnie, często nie do poznania, zniekształca
wzmacnianą muzykę, ale i powoduje wibrację szyb, a nawet ścian wozów.
Krzesło,
na którym siedzę pisząc te słowa, drży tak mocno, że uderza mnie w tyłek, a ja
czuję duszność w piersi maltretowanej wibrującym powietrzem, czuję niepokój,
chwilami nawet panikę i silną chęć ucieczki od hałasu.
Była
21.30, gdy w końcu z ulgą usiadłem za kierownicą scanii. Ulga nie trwała długo:
nie działały światła mijania, o naprawę których bezskutecznie prosiłem w zimie.
Pojawiła się we mnie zrezygnowana myśl o spaniu tutaj, w samochodzie. Jednak
obok siedział kolega, miałem tutaj jedną „dyżurną” kołdrę, na dodatek szaroburą
od brudu… Nie, trzeba jechać, tym bardziej, że przecież jadąc w ciągu dnia też
muszę mieć światła. Otworzyłem pokrywę bezpieczników tak, jakbym rozkręcał silnik
odrzutowy, ale udało mi się ustalić uszkodzenie i prowizorycznie naprawić je.
Gdy ruszyłem, przestały działać wycieraczki. Na dokładkę jadący za mną kolega
oznajmił mi przez telefon, że u niego w kabinie coś śmierdzi. Ogarnęła mnie
szewska pasja i jak szewc zacząłem kląć. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu
dostatecznie dużym na dwa nasze zestawy, a gdy wdrapałem się do kabiny dafa
kolegi zobaczyłem, że stoimy na placu przed strażą pożarną. Tylko zajrzałem do
rozdzielni prądu - nic tam nie paliło się - i oznajmiłem, aby dzwonił do mnie
tylko wtedy, gdy zobaczy ogień.
-Tak
czy inaczej musimy stąd spieprzać, bo zaraz będą tutaj gliniarze. – dodałem
wychodząc.
-Ale
co mam robić?!
-Jedziemy!
Pieprzyć to wszystko!
Telefon
od niego odebrałem po dwóch minutach:
-Krzysztofie,
a na tym skrzyżowaniu trzeba jechać prosto? Nie widzę cię…
Wysłałem
go do wszystkich diabłów, bo przecież dałem mu dokładny opis całej trasy.
Ciągle
padało. Cała szyba błyszczała światłem odbitym w kroplach wody. Jechałem 35 na
godzinę starając się nie zjechać z ledwie widocznej szosy, aż w końcu po
godzinie jazdy, w czasie której wciąż na nowo obliczałem czas przyjazdu,
zatrzymałem się i ponownie otworzyłem pokrywę bezpieczników. Wszystkie były
całe, ale po jej zamknięciu wycieraczki ruszyły. Jeden z nich nie kontaktował?
Wzruszyłem ramionami: wycieraczki działały.
Ich
jednostajne ruchy i monotonia jazda usypiały. Przetarte oczy ostro piekły
podrażnione wtartym w nie brudem i potem. Kiełbasa dana na spóźnioną kolację
okazała się być niejadalna, powoli żułem chleb z margaryną, co okazało się być
dobrym sposobem na odpędzenie senności.
Mijane
wioski i miasteczka też usypiały, coraz mniej świateł widziałem w oknach, tylko
lampy uliczne oświetlały mokre drzewa(czy śpiące?), ale to wszystko widziałem,
patrząc na szosę, kątem oka. Obrazy przesuwały się ledwie rozpoznawane, nie
rejestrowane, mijające bez żadnej refleksji, bez odbicia we mnie, jak zrobił to
sumak rosnący pod latarnią w mijanej wiosce. W krótkim spojrzeniu kierowcy w
bok spostrzegłem błyszczące i kołyszące się liście, ich dziwny, ale ładny
kolor. W tej jednej chwili to drzewo, nielubiane przeze mnie, wydało się być
ładnym.
Przed
miastem stało kilka naszych ciężarówek. Zatrzymałem się przy kabinie pierwszej,
kierowca dał mi znak abym jechał, czyli nie będąc pewny drogi czekał na mnie, a
za nim cała reszta wozów. Pociągnąłem za sobą sznur samochodów ku bliskiemu już
miastu.
Na
brzegu parku, naszego celu jazdy, przywitała mnie wielka topola, w ciemnościach
rozcinanych reflektorami majaczyły jej potężne konary nad monstrualnym pniem.
Pokój zachował resztki dziennego ciepła, a gdy ucichło, usłyszałem śpiew
nocnych ptaków; nim usnąłem uświadomiłem sobie, iż zaczyna się nowy dzień i to
on jest witany ptasim śpiewem.
-Krzysiek
– zawołał mnie szef - widziałem, że sprawdzałeś prądy. Jak jest?
-Nieźle.
Normalnie dwieście kilkadziesiąt, przez chwilę sięgnęły 350. Mniej więcej
jednakowo na wszystkich fazach.
-A
sam Booster?
(Nazwy
karuzel wypowiada się czytając je dosłownie. Na ogół tutejsi nie przyjmują do
wiadomości informacji o prawidłowej wymowie.)
-W
szczytach 250 amper. Wiesz, w czasie rozpędzania się i hamowania, ale te
szczyty trwają po kilka ładnych sekund.
-O,
cholera!
-No.
Ponad sto kilowatów.
-Trzeba
jakoś ruszyć tą masę… Dobra, pilnuj bezpieczników.
Wychodziłem
z biura gdy zobaczył mnie Wasyl i zamachał rękoma.
-Co
jest? Spotkałeś rusałkę?
Wasyl
z rozrzewnieniem wspomina zeszłoroczne lato nad morzem i spotkaną tam rusałkę,
jak twierdzi. Gdy pierwszy raz opowiadał mi o tym spotkaniu (a czynił to już
wiele razy) dowiedziałem się, że rusałką była kobieta ubrana w mini spódniczkę,
bez bielizny, jadąca w wózku na autodromie obsługiwanym przez Wasyla, co dało
mu możliwość dokładnego.. hmm, oglądu stanu rzeczy.
-Nie,
ale w Ustroniu będzie. Teraz jechała taka pani z synem, z 10 lat miał, taki
ryży, no, czerwony, ty wiesz? Wjechała na bandę, wózek odskoczył, głowa Ryżaka
poleciała do tyłu na oparcie, mama znowu nacisnęła pedał, wózek w bandę a ja
krzyczę żeby puściła bo głowa Ryżaka znowu w zagłówek a mama znowu pedał no to
ja krzyczę:
-Tak,
dobij Ryżaka!
Mama
puściła pedał i pyta co ja powiedział.
-Żeby
pani puściła pedał.
-Nie,
pan co innego powiedział.
-Ja
nic nie mówił. Ja mówił żeby pani puściła pedał.
Zachowanie
klientów w wózkach na autodromie nierzadko jest opowiadane jako dowcipy. Nie
zdążyłem odejść, gdy Wasyl opowiedział mi inne zdarzenie z dzisiejszego dnia.
-Panie,
ten wózek nie jedzie!
-Pedał
trzeba nacisnąć.
-A
gdzie on jest?
No
to ja podszedł i ręką mu pokazał. On się nachylił i naciskał ręką pedał i tak
jechał. Krzyczał do mnie że ma za krótką rękę i mu źle jechać.
Przy
swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z
niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek
iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam
zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości
łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się na czworaka, zobaczyłem liczne różowe
drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata
cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym
zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi.
Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do
których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi
od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę,
że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i
efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska
róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy
wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie
tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi którym
wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
Późniejszy
dopisek.:
„Słabszemu
serce ludzkie sprzyja.”
Znalazłem
te słowa w „Błagalnicach” Ajschylosa.
Odebrałem
dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia
drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki
wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w
koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je
wytworzyć…
Przecież
wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie
zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne
opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki
produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z
kieszeni klientów.
Moja
firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów
wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ciężarówkę albo i
dwie różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza
jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko
dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A
czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniego roku przejechałem swoim
samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną
osobę!) około 20 tysięcy kilometrów, spalając dwa tysiące litrów cennego gazu
wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny
mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu
wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość
bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy
lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy
aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała skończyć
się historia?
Po
raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się
poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i
śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły
polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do
jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła,
błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających
czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle
poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby
bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój
komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.
Chyba
musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego
istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do
niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on
karmi nas, a my jego.
Niedawno
przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest
nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania
rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie
mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale
nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc
dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą
odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by
kupić nową.
A w
życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej
śmierci! Komu więc sprzedadzą swe produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak
robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z
tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Wielki,
trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się
by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując
gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i
klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie
obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego
leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska
woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione
jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na
zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle
pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam
wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym
wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej breji.
Już
drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na
gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna
się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt
i zmontować karuzele.
-Luba
– mówię do kucharki dziobiąc widelcem maź o konsystencji błota rozlanego na
talerzu – wczoraj prosiłem, abyś nie dolewała wody do kartofli.
-Ja
nie dolewała.
-Są
rzadkie, to breja.
-Ja
dolała mleka żeby były lepsze.
-To
woda, przecież widzę.
-Ja
tobie zaraz ten garnek wsadzę na głowę!
Zatkało
mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć, uciekłem przed goniącym mnie babskim
jazgotem.
Przy
stole zwykłe widoki: jeden sąsiad miesza wszystko na talerzu do postaci
homogenizowanej papki, soli i je łyżką, drugi bierze kromkę chleba posmarowaną
margaryną i kładzie na nią warstwę smalcu grubości pół centymetra – jako
dodatek do ziemniaków zalanych tłustą mazią udającą sos.
Kucharka,
jak i większość pracowników, jest Ukrainką, a Ukraińcy jedzą dużo, tłusto i
mocno solą potrawy. Sos i zupa zalewane są olejem jak Wrocław wodą w czasie
wielkiej powodzi, zasypywane solą jak namioty Beduinów piaskiem w czasie burzy
piaskowej. Ta kucharka na dokładkę nie odcedza ziemniaków przed ich
pognieceniem, w nosie mając kulinarne zwyczaje jedzących – jak i szef, w końcu
on nie stołuje się tutaj.
W
zwyczajach żywieniowych tych ludzi znajduję potwierdzenie tezy o istnieniu
pamięci narodowej: ich dziadowie i pradziadowie, przeżywszy wielki głód lat
trzydziestych, nabrali zwyczaju jedzenie obfitego i tłustego na zapas - bo może
znowu przyjdzie głód – i zwyczaj ten przekazali swoim dzieciom, ci swoim, itd.,
no i w rezultacie artykułami pierwszej tutaj potrzeby są duże butle oleju,
smalec i kartoszki w ilościach praktycznie nieograniczonych.
Surówka?
Mało ma kalorii, więc po co? Dostaje się jej łyżkę. Czasami łyżeczkę, więcej
nie ma. Kartoszków ile kto chce, bez ograniczeń.
Odtrutka
wieczorem: moje ulubione arie sopran z kantat bachowskich i niebo gwieździste,
po raz pierwszy od tylu dni! Na drugi dzień, już w nowym mieście, wśród drzew
innego parku, mój camping postawiono pod kwitnącą akacją; gdy otworzyłem drzwi,
trącone gałęzie usypały biały kobierzec na podłodze. Wtulałem nos w kwiatowe
kiście i wdychałem ich zapach aż po dno płuc, nie pachniały tak intensywnie jak
te z Gór Wałbrzyskich, ale odnajdywałem w ich zapachu tą głębiej schowaną,
świeżą nutkę.
A
bzy już przekwitły. Kiedy?? Znowu nie zdążyłem nacieszyć się ich kwiatami;
mając poczucie straty, jestem trochę zły na siebie o nie znalezienie czasu dla
nich.
W
parku znalazłem (po pracy, nie chcąc zamykać słonecznego dnia w ścianach
campingu, wyszedłem na spacer) nieznane mi drzewo: liście ma podobne do
akacjowych, ale pień o innej korze i wielkie strąki owocowe na gałęziach.
Wyglądają monstrualnie, jak genetycznie zmodyfikowana fasolka. Szukając nazwy
tego drzewa, dowiedziałem się, że bez wcale nie jest bzem, a lilakiem
pospolitym, czyli syringą vulgaris. Chciałbym znać drogę łączącą łacińską nazwę
naszego poczciwego bzu z tą nimfą, która uciekała przed zalotami Pana.
A
tutejsze parkowe drzewa okazały się być rzadkim u nas gatunkiem pochodzącym z
Ameryki Północnej, mianowicie glediczją trójcierniową.
Już
blisko północ, muszę iść spać, jutro zaczynam pracę o siódmej, skończę około
dwudziestej.
Niosę
naręcze dużych i ciężkich bezpieczników, ich ostre zaczepy boleśnie wbijają się
w skórę; pada deszcz, a ja podłączam grube i sztywne kable do rozdzielni
uważając na zaciski pod prądem, a stojąca obok otwarta skrzynka narzędziowa
nabiera wody; dźwigam ciężkie elementy toru dziecinnej kolejki, na dłoniach
zostają mi czarne ślady starego smaru, a operowana przepuklina piecze; w
nagrzanym po upalnym dniu campingu popijam chłodne piwo słuchając kantaty
Bacha; rozglądam się po placu zastawionym karuzelami próbując ustalić
zapotrzebowanie na moc i w myślach budując dla nich sieć energetyczną, w końcu
wzdycham i zapalam ciężarówkę wypełnioną kablami i rozdzielniami prądu;
szerokimi łukami, od krawężnika do krawężnika, przejeżdżam
dwudziestosześciometrowym zestawem ciasne rondo, obserwując w lusterkach tylne
koła przyczepy; dźwigam ciężką skrzynkę narzędziową, po raz kolejny
przemierzając rozległy plac; w równie odruchowej co bezradnej próbie
pocieszenia czy pomocy, opieram obie dłonie o pień chorego wiązu; spać mi się
chce, biję się po twarzy, później krzyczę dla odpędzenia senności, a przede mną
jeszcze trzy – cztery godziny nocnej jazdy; wstaję nieprzytomny, macam rękoma
wokół siebie nie mogąc otworzyć oczu, a budzik dzwoni coraz głośniej.
Jutro
wstaję później, mam więc przed sobą cztery wolne godziny dla siebie!
Mały
chłopiec wypuszczał z dziwacznego pistoletu wielkie bańki mydlane, a dwie
dziewczynki ganiały za nimi chwytając je w dłonie. Jedna bańka poleciała
wysoko, widziałem ją pod słońce, opalizującą tęczowo; opadała powoli,
dziewczynka czekała z podniesioną twarzą, a później dmuchała na nią, bańka w
odpowiedzi zmieniała kształty, skręcała się, wydłużała, zwijała. Wydawała się
bardzo masywna, a przy tym chętna była do metamorfoz – całkiem jak to coś
pasiastego będącego znakiem sieci telefonii komórkowej.
Z
sieci energetycznej dostaliśmy mało prądu, niemal wszystkie urządzenia zasilane
są z naszych agregatów prądotwórczych. Pracuje ich trzy, mają razem ponad 700
kVA mocy, zużywają 50 litrów paliwa na godzinę. Chodzę między nimi kontrolując
stany paliw i parametry ich pracy. Lubię słuchać dudniące odgłosy pracy mocno
obciążonych wielkich diesli, a tutaj najmocniejszy ma 700 koni; gdy ciężko mu,
ryczy swoim wydechem i gwiżdże turbinami, a ja czuję drżenie podobne do
odczuwanego w czasie słuchania jesiennego ryku jeleni.
Podeszły
do mnie dwie dziewczyny, właściwie dziewczynki, proponując ciastko. Jedna z
nich trzymała wielką blachę, ciasto wyglądało tradycyjnie, jak domowe.
Poprosiłem kawałek i zapytałem skąd je mają. Okazało się, że są to dziewczyny z
domu dziecka, ciasta upiekły same i sprzedają na festynie po złotówce chcąc
zarobić na wakacje. Poczułem się dziwnie, zmieszawszy żal, sprzeciw i coś
podobnego do rozczulenia. Sprzeciw jako rezultat kontrastu: luksusowe samochody
urzędników państwowych, eleganckie ich biura i wysokie pensje z naszych
podatków – to z jednej strony; z drugiej dzieci bez rodziców próbujące zarobić
parę złotych aby gdzieś wyjechać w lecie i mieć w kieszeni na loda. Sprzeciw i
złość zostały mi do teraz. Na władze państwowe, które winne są tym dzieciom
daleko idącą pomoc i opiekę, ale i na społeczeństwo, które prędzej da pieniądze
jakiemuś podejrzanemu typowi z Torunia niż sierotom. To niemoralne. Tak, bo
moralność nie jest kwestią dawania bądź nie dawania dupy, a (także) naszym
stosunkiem do osób słabszych, pokrzywdzonych przez los i od nas w jakikolwiek
sposób zależnych.
Późniejszy
dopisek ze wstępu do tragedii Ajschylosa „Persowie”, której treścią była wojna
480 roku, wstępu napisanego przez tłumacza, Stefana Srebrnego.:
„Obmierzły
wrogom Aten gród!
Zapomnieć
któż zdoła, któż?
Pośród
wszech Persji ziem sierocy chór
Matek
i wdów
Płacze
dziś – bez winy..”
„Czy
odczuwacie niezrównane piękno moralne tych słów? – pyta Tadeusz Zieliński - … To mówi poeta do swego narodu.
Zwyciężyliśmy, tak; i, co więcej, zwyciężyliśmy w prawej, świętej walce, w
obronie naszej ziemi od przemocy najeźdźców. A jednak – nie zapominajmy o tych,
dla których nasze zwycięstwo było bolesną, niczym nie zasłużoną klęską… Gdzie,
w jakiej literaturze całego świata, macie coś podobnego?”
Ostatnie
graty zapakowane, przyczepa podczepiona do ciężarówki, światła i hamulce
sprawdzone, w kabinie scanii mam już wszystko co potrzebne na drogę; jest
dziewiętnasta, pierwsze samochody już wyjeżdżają, a że jak zwykle opuszczam
plac jako ostatni, mam więc parę minut czasu. Lubię te chwile: wszystko gotowe
do wyjazdu, zostaje tylko pożegnać się z miejscem i można usiąść w fotelu.
Siedzę więc na schodach stojącego jeszcze na swoim miejscu mojego campingu i
patrzę na drzewa wokół, na nieznane mi grzyby wyrosłe ostatniej nocy tuż obok,
na niebo, tak cudnie błękitne po tylu chmurnych dniach – rozkoszuję się
ciepłym, letnim dniem i czuję, jak opada ze mnie zmęczenie całodzienną pracą.
Poniedziałki
są najdłuższymi i najbardziej pracowitymi dniami, to dni demontażu sprzętu i
wieczornego wyjazdu do kolejnego miasta. Dzień zaczyna o siódmej, kończy po 14,
16, albo i po 20 godzinach; rzadko, ale zdarzają się maratony nawet
trzydziestogodzinne; rekordowy trwał 36 godzin.
Ten
poniedziałek był słoneczny, ciepły, był jednym z tych dni, za którymi tęskni
się w niekończące się, czarne i zimne, wieczory grudniowe. Pracując bez
koszuli, czułem słońce i wiatr, ów orzeźwiający oddech letniego dnia. Nastrój
dorównywał pogodzie: robiąc swoje odczuwałem radość, tą najcenniejszą: radość
przeżywania zwykłego dnia.
Wyjechałem
jako ostatni, krótko po osiemnastej, w pełni dnia, mając nadzieję na rzadkość
wielką w tej pracy, na osiągnięcie celu podróży jeszcze przed zmierzchem.
Jechałem
bez koszuli, także później, już w nocy - jakże daleko są czerwcowe wieczory od
grudniowych! Drogą prowadziła wśród dojrzewających zbóż, w tym wyjątkowym ich
czasie, gdy zieleń łodyg lada dzień ma się zamienić w żółć zapowiadającą żniwa.
Na szczytach pagórków horyzont odbiegał daleko, daleko, a nadal był wyraźny w
przejrzystym powietrzu; oczywiście zaraz pojawiły się myśli o górskich
włóczęgach w takie dni, ale nie minął nawet kwadrans tej idylli, gdy odebrałem
telefon, później drugi, trzeci – jakbym nagle kraty zobaczył na błękitnym
niebie. Awaria, zjechania z ustalonej trasy, znowu awaria. I znowu. Wśród nich
także mojego campingu, i to taka, której usunąć, niechby prowizorycznie, nie
było jak. Zaleciłem kierowcy jechać z szybkością do 30 na godzinę i co kilka
kilometrów zatrzymywać się dla ostygnięcia uszkodzonego, grzejącego się ułożyskowania
koła. Ponieważ nie można było wykluczyć wypadnięcia piasty, zostawiłem kierowcy
klucz do campingu, aby mógł położyć się spać, unieruchomiony gdzieś na trasie,
a ja wziąłem do scanii swój rezerwowy śpiwór i parę drobiazgów, szykując się na
nocleg w kabinie. Rozstaliśmy się 60 km przed celem; kolega dojechał, chociaż
pokonanie tego dystansu zajęło mu siedem godzin. Spałem w kabinie mojej scanii;
z ciekawością obejrzałbym film z mojego gramolenia się na ciasną, niską leżankę
za fotelami. Chyba pocieszny byłby to widok.
Dzisiaj
wieczorem znowu założyłem buty górskie; przerywam pisanie i wychodzę przed
camping by przejść kilka kroków. Wydaje mi się, że słyszę tak lubiane
skrzypienie skóry.
Kolejne
miasto, kolejny festyn. Moja scania stała obok trybun boiska, na którym
rozgrywano mecz futbolu. Zajęty jakąś pracą, słyszałem głosy kibiców pełne
agresji i złości. Chamskie wrzaski, ordynarne przekleństwa, znowu agresja
wprost kipiąca w nich, wylewająca się im gardłami razem z ich wrzaskami.
Okropność. Ja, robotnik przywykły do słuchania bluzgania i sam nierzadko klnący
jak ten przysłowiowy szewc, byłem zaszokowany i miałem chęć uciekać od tych
okropnych ludzi.
Oni
najwyraźniej potrzebują jasnych, jednoznacznych podziałów świata oraz poczucia
wspólnoty w grupie. My i oni. Swoi i obcy. My – dobrzy, obcy - źli. Dokopać im
nie dlatego, że złość w nas tkwi i ciemna, prymitywna nienawiść, skąd!,
przecież my jesteśmy OK; dokopać im, bo są inni, obcy, nie nasi. Mają inne
szaliki, inny kolor skóry, należą do innej grupy albo innego Boga wyznają, nie
naszego, i dlatego zasługują na najgorsze.
Proste
i zrozumiałe.
Okropne.
Ci
ludzie i ich świat odbierają mi coś dla mnie cennego: bezinteresowność
poszukiwania i przeżywania piękna, bo po kontaktach z nimi piękno przestaje mieć
wartość samą w sobie, a staje się czymś użytecznym: odtrutką i lekarstwem.
W
campingu śmierdzą suszone na grzejniku robocze drelichy. Wychyliłem nos na
zewnątrz, ale szybko cofnąłem się: wiatr nadal chlapie deszczem, w rozległych
kałużach na placu odbijają się światła ulicznych latarni. Waham się między
czytaniem książki a pisaniem, w końcu robię tylko notatki „ku pamięci” w swoich
dopiskach i sięgam po książkę o Safonie.