Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 30 października 2014

O zachodzie słońca oglądanym na starym wulkanie


26 października.
Skalne rumowisko było chwiejne i śliskie, dołem porośnięte mchem, wyżej czarne. O tej porze, w pierwszej godzinie pochmurnego dnia, w lesie panował półmrok pogłębiający niesamowitość miejsca.
Szedłem pod górę uważnie stawiając stopy i podpierając się kijami, chcąc z krawędzi tego gołoborza zobaczyć pionową ścianę bazaltu popękanego w niemal idealnie równe słupy. Jednak nie proste linie tego tworu natury uczyniła na mnie największe wrażenie, a dobrze widoczna i ostra granica dwóch światów – podziemnego świata Hadesu i lasu jego kuzynki Artemidy; granica martwych i niemal wiecznych skał utworzonych setki milionów lat temu potężnymi siłami podziemnymi, i cieniutkiej, krótkotrwałej i delikatnej wierzchniej warstwie życia. Na szczytach bazaltowych słupów leżało ledwie 10 cm ziemi, rosły drzewa, trawy, leżały liście, a niżej nie było nic poza zimną i martwą skałą. Na skalnym występie siedziało drzewo, część jego korzeni bezradnie wisiało w powietrzu, część, zrobiwszy zwiady wokół, wgryzło się w szczeliny skał. Pień pochylony był nad wyrobiskiem, ale nie miałem wrażenia bliskiego upadku tego drzewa, a jego chęci zawładnięcia całą przestrzenią martwych skał w dole. Pomyślałem, że kiedyś uda się to, bo życie, mimo iż tak kruche i krótkotrwałe, trwalsze jest od kamieni.



Gdy przyjechałem do Muchowa, wioski w Chełmach, było już widno; spóźniłem się, a to przez plątającą mi godziny zmianę czasu na zimowy. Jechałem ładną trasą: z Bolkowa bocznymi dróżkami przez Pogwizdów, Jastrowiec i Nową Wieś. Ciekawe, bo widowiskowe i niosące niespodzianki, są podróże bocznymi drogami sudeckimi.
Chciałem zatoczyć krąg wokół wiosek Pomocne i Kondratów, a że blisko była góra Mszana, poszedłem tam zobaczyć stare wyrobisko bazaltu i wieżę widokową. Mało uczęszczana, ledwie widoczna, dróżka wiedzie właściwie niespotykanym poza tymi górami lasem dębowo-grabowym. Widząc sadzone przez ludzi lasy sosnowe czy świerkowe, dopiero w takich miejscach można wyobrażać sobie wygląd pierwotnych lasów; chciałbym móc oglądać je w słońcu, w maju, w deszczu, w zimie; chciałbym mieć dom wśród drzew takiego lasu.
Nigdzie nie widziałem takiej ilości grabów, jak na zboczu tej góry, grabów nierzadko okazałych; najgrubszy jaki widziałem miał 40, może 50 centymetrów średnicy, był więc okazem. Natomiast wyżej rosną też olsze i klony, a i parę jesionów zobaczyłem.
Wieża wyrasta czworobokiem na niższym, zachodnim, szczycie Mszany, ładna wieża, solidnie zrobiona, ale nie sięgająca nawet połowy wysokości drzew wokół. Do podnóża prowadzi kilka stopni wykutych w skale, wśród stojących rzędami pionowych, zębatych złomów bazaltu – niczym blanki na murach, albo zęby przedpotopowego potwora. Przez otwarty portal wiodą na górę kręcone, ciasne schody, na szczycie jest podeścik na parę ledwie osób i drzewa wokół. W szczelinie między najwyższymi cegłami rośnie krzaczek kwitnącej iglicy – jak on się tutaj znalazł?..



Tego dnia Hades przyszedł mi do głowy po raz drugi - gdy stałem przed Czartowską Skałą. Wznosi się ostrą szpicą bazaltu na kilkadziesiąt metrów ponad płaszczyznę pól wokół – nek, zastygła w bazalt magma wypełniająca komin wulkanu ziejącego niszczącym wszystko wokół ogniem. Prawdziwe wrota do podziemi, wrota piekieł, które czas, dwieście z okładem milionów lat, przeobraził w urocze wzgórze, cel niedzielnych wycieczek.













Mówi się, a mówi się słusznie, że ze szczytu ma się jeden z najładniejszych widoków nie tylko w Górach Kaczawskich, ale i w Sudetach. Widok panoramiczny i bardzo urozmaicony. Na południu widać niemal wszystkie główne masywy kaczawskie, a ponad nimi ścianę Karkonoszy ze Śnieżką. W pierwszych chwilach myliły mi się szczyty, ale gdy rozpoznałem masyw Skopca i Barańca, dalsza identyfikacja przebiegała nieźle, kłopoty miałem tylko z kaczawskim drobiazgiem; czy tamta górka to Gackowa?; a ta mało wyraźna kreska jest masztem na Rakarni? Nie wymagająca rozpoznawania była Śnieżka, pani całych Sudetów. Gorzej było ze zdjęciami, bo mój aparat nie potrafi robić zdjęć pod światło – jak i ja. Siedziałem na samym szczycie, zaparty butami o nierówności skał, mając pod nogami niemal pionową ścianę – jakbym gdzieś w Tatrach się znalazł. 



Trudno mi było zjeść i iść dalej, ale w końcu zwykła u mnie w takich chwilach myśl o czekających na mnie innych urokliwych miejscach zgoniła mnie ze szczytu. Poszedłem. Minąłem Pomocne idąc żółtym szlakiem, a gdy oglądałem się, Czartowska Skała patrzyła na mnie ponad domami wioski. Pod lasem szlak skręcał na zachód, jest tam dobrej jakości szosa, oczywiście nie zaznaczona na mojej mapie, która informuje mnie o polnej drodze. Dalej mapa też się myli i to poważnie - w przebiegu dróg. Szukałem wzgórza Ziębniak i póki trzymałem się mapy, nijak nie mogłem go znaleźć, dopiero gdy zostawiłem ją a zająłem się okolicą, wzniesienie znalazłem. Z jego południowego zbocza jest ładny widok na Kondratów i wzgórza po drugiej stronie doliny, a w przeciwną stronę na rozorany maszynami Trupień.













Z wioski prowadzi szosa na południe, w stronę wsi Rzeszówek, ale nie chciałem iść asfaltem, wybrałem więc polną drogę, która według mapy prowadzić miała równolegle do szosy, nieco na zachód od niej. Chciałem dojść do granicy lasów masywu Ościenia, i tam skręcić na wschód, w stronę Muchowa i samochodu. Początek drogi znalazłem, chociaż nie tam, gdzie pokazywała mapa, ale droga ta okazała się zwodnicza jak wiele jej koleżanek: zostawiła mnie samego na brzegu pola. Poszedłem na przełaj kierując się słońcem i okolicznymi wzgórzami, wśród których wyróżniała się Jastrzębna. Na jej zboczu widziałem urocze miejsca, które chciałbym poznać bliżej; na pamiątkę zostawiam sobie parę wyjątkowo udanych zdjęć. 



Gdy na brzegu lasu doszedłem do szosy, po jej drugiej stronie zobaczyłem kolejną górkę na moim planowanym szlaku: Kondratowskie Wzgórze – łyse wybrzuszenie na wielkiej połaci pól. 



Poszedłem ku niemu na przełaj, bo drogi nie ma tam żadnej. Z rozległego, pługami rozpłaszczonego szczytu, ładny jest widok na pół okręgu – od Jastrzębnej na zachodzie, po Czartowską Skałę na wschodzie. Bliżej, o kilometr, pole pęcznieje malutkim wzniesieniem, na którym rośnie grupka drzew; poszedłem tam nie chcąc iść drogą wzdłuż granicy lasów, bo biegnie ona stokami wzgórz, w zagłębieniu odbierającym widoki. Małe, bezimienne wzgórze zauroczyło mnie. Grupka brzóz, kilka dębów, dwa z nich spore, wokół trawa, bez chaszczy, i słońce zaplątane w dębowych gałęziach. Do zachodu było niespełna dwie godziny, do samochodu miałem godzinę drogi, postanowiłem nigdzie już nie łazić, tylko wybrać swój dąb, usiąść pod nim, o pień oprzeć plecy i przez godzinę cieszyć oczy słońcem, kolorami liści i widokami.









Na wprost mnie, odległa o 3 kilometry, stała ostro rysowana w czystym powietrzu Czartowska Skała. Piłem herbatę z sokiem malinowym i patrzyłem na górę, na liście dębu prześwietlone słońcem, na błyszczące, srebrne i drżące, nitki babiego lata nad trawami. Góra kusiła, ale i urok Dębowego Wzgórza, jak sam nazwałem to miejsce, też dopominał się mojej obecności.
Ech, zobaczyć koniec dnia z Czartowskiej! Pójdę. - zdecydowałem po paru minutach siedzenia pod dębem - Kiedy nadarzy mi się następna okazja?
Wstałem i wybierając najkrótszą drogę, wydłużonym krokiem, oglądając się na niskie już słońce, poszedłem na górę. Pod nogami szeleściły trawy, chrzęściły rżyska, raz i drugi zachlupotała woda, zamlaskało błoto, rozgarniałem szpalery krzaków lub wysokie trawy mokradeł – szedłem wprost na górę. Tempa nie zwolniłem nawet na zboczu, w efekcie na szczycie stanąłem po 30 minutach wariackiego marszu, zasapany i spocony. Brakowało pół godziny do zachodu słońca, świat wokół pełen był jeszcze światła i barw. Słońce stało nad Leśniakiem, więc kaczawskie szczyty oglądałem pod światło. Za mną, na zielonej płaszczyźnie pola, ciemniał długi i poszarpany cień skały; gdy pomachałem ręką, wydawało mi się, że odległy cień na polu zrobił to samo.





Dane mi było oglądać cały spektakl zachodu słońca z pełną paletą kolorów końca słonecznego dnia. Tylko nade mną niebo było ciemnoniebieskie, a gdy obniżałem wzrok ku zachodzącemu słońcu, zmieniało się w lazurowe, turkusowe, szmaragdowe, seledynowe, by nisko, nad ciemnymi grzbietami gór, nabrać zabarwienia szafranu i oranżu; w końcu, blisko słońca, zajaśnieć roztopionym złotem. 
 Gdy dzień się skończył i łuna zachodu malała, wysoko na niebie jaśniały oświetlone niewidocznym słońcem ślady samolotów.
Oni, z zazdrością pomyślałem o pilotach, jeszcze widzą słońce.
Bywa, że przez kilka dni moich wędrówek nie spotykam na szlaku nikogo, czasami tylko pod Skopcem lub w pobliżu Okola widuję ludzi; dzisiaj pod Skałą widziałem wiele osób, a na szosie w pobliżu stało kilka samochodów.
Zmierzchało się, gdy doszedłem do szosy, była noc, gdy usiadłem w fotelu samochodu.


Góra Diany i Wąwóz Myśliborski. Wspomnienie znajomej


25 października.
Wokół wsi Myślinów, Wąwóz Myśliborski.
Jadąc trójką od północy, wjechałem w kręte, senne i ciemne uliczki Jawora, małego miasteczka na brzegu Pogórza Kaczawskiego. Na jednym ze skrzyżowań skręciłem w boczną szosę kierując się na Myślibórz, minąłem wioskę, w chwilę później parę charakterystycznych zakrętów i zaparkowałem na szerokim poboczu przy przystanku, miejscu już wcześniej wypatrzonym na googlach, w centrum malutkiej wioski ukrytej wśród lasów i wzgórz Chełmów, w Myślinowie.
Siedziałem w samochodzie pijąc kawę i gapiąc się przed siebie – w ciemność podkreślaną dwiema lampami ulicznymi. Czekałem na świt rozmyślając.
Celem dzisiejszego wyjazdu w góry, pierwszego po powrocie z siedmiomiesięcznej delegacji służbowej, było niczym nie wyróżniające się wzniesienie, jedno z setki na tym pogórzu, ale jednocześnie wzgórze noszące imię mojej zmarłej niedawno znajomej. Przyjechałem tutaj chcąc związać wspomnienia o niej, obraz jej osoby, z tym miejscem; chciałem, aby dzięki temu ta góra stała się dla mnie naprawdę jej górą. Górą Diany.
(Na niektórych mapach podawana jest nazwa Diany Góra; używam nazwy odwróconej idąc za Słownikiem Geografii Turystycznej Sudetów pod redakcją Marka Staffy.)
Wąska wstążka asfaltu skończyła się przy kościele, zbocze wznosiło się po prawej. Chwilę szukałem przejścia w zwartych zaroślach przydrożnych, w końcu podniosłem ręce i przedarłem się na łąkę. Szedłem pod górę nie mogąc skupić myśli rozłażących się wszy w stronę pracy, wytrzymałości butów na przemakanie w mokrej trawie, niedomagań samochodu. Czy na pewno zgasiłem światło w środku?
Byłem trochę zły na siebie, nie takie miało być moje dzisiejsze wędrowanie.
Przeciąłem zagajnik, między drzewami siedział jeszcze półmrok, i znowu wyszedłem na polanę. Wznosiła się, szedłem więc dalej chcąc ustalić, która kępa drzew pokrywa szczyt. Gdy już tam byłem, otworzył się przede mną ładny widok: niewielką dolinkę wypełniały zielone jeszcze drzewa i czerwone dachy domów; z paru kominów spokojnie unosił się jasny dym. Nieco na prawo ponad drzewa wystawała szpica kościelnej wieży, a wyżej i dalej piętrzyła się ładna góra: Wysoka - przeczytałem na mapie. Na lewo, grzbietem długiego wzniesienia, biegła szosa; widziałem wolno przesuwające się, mrugające między drzewami, światło samochodu i słyszałem odległy szum jego motoru. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka jesiennego ranka, zbliżał się wschód, ale Jutrzenka nie miała siły rozgarnąć pasa granatowych chmur nad horyzontem. 

Dzięki znalezionej na zboczu szutrowej drodze, miałem chwilę silnie przeżytych wspomnień mojej znajomej - dziwne i poplątane bywają myśli ludzkie.
Oczywiście pomyszkowałem tu i tam, znalazłem początek tej dróżki, którą można wjechać pod szczyt wzniesienia, a gdy ponownie wróciłem na zbocze od strony kościoła, zza chmur wyszło słońce. Mgiełka rozświetliła się mlecznie i perłowo, kolory ożywiły się, świat wypiękniał.
Wysoka kusiła urodą swoich stoków, niebieskie szczyt za nią wołały mnie, poszedłem więc poznać je.
Rozpocząłem sezon swoich wędrówek – mówiłem sobie radując się drogą i słońcem.



Z bliska Wysoka nic nie straciła ze swojej urody. Poznałem tam miejsce bardzo przypominające moje ulubione na Wielisławce: styk lasu i zielonych, łagodnie pofalowanych płaszczyzn pól, zakręt drogi, drzewa wychylające się nad nią, słońce prześwietlające zielone, żółte i brązowe liście dębu, a daleko coraz bardziej niebieska dal. Miejsce na posiedzenie z kubkiem kawy w ręku. Dobrze jest siedzieć na miedzy i patrzeć na kolorowy świat wokół, na niebo błękitne, zroszone pola, kołyszący się tuż obok dzwonek i na dalekie szczyty, a patrząc, słuchać delikatnego szumu wiatru.













Przy lesie, w cieniu drzew, na zieloną płaszczyznę pola padały smugi słonecznego światła, wyraźne i intensywne w powietrzu pamiętającym jeszcze ranną mgiełkę. Uderzały o ziemię zamieniając srebrzystą rosę na źdźbłach ozimin w tumany kłębiącej się, mlecznej pary wodnej. W innym miejscu słońce rozpaliło mgiełkę między drzewami lasu, a drzewa poznaczyły ją ciemnymi liniami swoich cieni. Ładne widoki, które chciałem uchwycić obiektywem - z przeciętnym rezultatem; w pamięci zostały mi ładniejsze zdjęcia.

Wzrok przyciągała wyniosła (oczywiście jak na pogórzańskie standardy) góra na końcu wydłużonej doliny; miałem ją za Garbiec, dopiero z bliska, widząc charakterystyczne wieżyczki pałacyku w Myśliborzu uznałem, że patrzę na Skałkę i dalej, za nią, na Rataja. Poszedłem na poszukiwanie szczytu Garbca jego zachodnim, odkrytym zboczem. Są tam miejsca, zwłaszcza niżej, bliżej szosy i wioski, warte zobaczenia. Poznane, a więc już moje, Góra Diany i Wysoka, w słońcu wyglądały po prostu ładnie. 

Doszedłem do czerwonego szlaku zmierzającego spod  pałacu w stronę wioski Chełmiec, i tamtędy, a więc okrężną drogą, idąc otwartymi przestrzeniami, zmierzałem w stronę Młynika, wzniesienia stojącego na wprost Góry Diany, po drugiej stronie szosy 365. Jeśli ktoś lubi krajobraz pofałdowanych pól z kępami zagajników na zboczach niewielkich wzniesień, powinien pojechać do Myślinowa i powtórzyć moją pętlę wokół wioski. Przy okazji zobaczy, jeśli oczy mieć będzie otwarte, piękną aleję klonów.
Idąc od zachodu wróciłem do wioski i ponownie wszedłem na Górę Diany; chciałem zobaczyć okolicę w słońcu wiedząc, że ono nie tylko świat wypięknia, ale i nasze jego przeżywanie.
Później były chmury. Niedeszczowe, jasne, ale słońca pozbawiły mnie. Poszedłem więc do pobliskiego Wąwozu Myśliborskiego, korzystając z oznaczonego na żółto szlaku. Było typowo: gubiłem go i znajdowałem kilka razy, bardziej idąc według mapy niż kierując się nielicznymi znakami. Natomiast w wąwozie zakręciłem się na początku przez swoją mapę, która pokazuje zupełnie inny od rzeczywistego przebieg szlaków; nie pierwszy ani drugi istotny błąd znaleziony na mapie wydanej przez firmę… ee, może lepiej nie będę pisać którą.
Zobaczyłem wszystkie skały wymieniane w przewodnikach, chociaż te najdziksze, najładniejsze, nazwy chyba nie mają. Porastają je niezwykłe paprocie: języcznik zwyczajny. Nie jestem botanikiem, nie ekscytuję się rzadkimi roślinami, ale gdy patrzyłem na tamte paprocie, pomyślałem, że dobrze zrobiono tworząc tutaj rezerwat mający je chronić, bo człowiek, mając na sumieniu tak wiele zniszczeń i jednocześnie mając możliwość chronienia różnorodności życia, powinien to robić.
Jedna z tablic informowała o Dębie Jahna, ale samego dębu nie znalazłem. W pobliżu rosną klony i świerki, tu i ówdzie graby, ale dąb? Czy ja jestem większym gapą, niż wiem, że jestem?
Po powrocie zapytałem google o ten dąb, przeglądarka pokazała mi stary, już bez kory, przewrócony pniak i pozieleniałą kamienną tablicę z niemieckimi napisami...
Gdy wróciłem do Myślinowa, mijała właśnie jedenasta godzina mojej włóczęgi kaczawskiej.

niedziela, 21 września 2014

Proust a Joyce


 Mając silną potrzebę pisania, każdy dzień spędzony na swoich sudeckich wędrówkach opisuję, a robić to można na różne sposoby: pisać o oglądanych krajobrazach i szlakach którymi się szło, o odczuwanym czarze dróżek i ścieżek, o poszarpanych skałach i ciemnych borach; można opisywać wędrówki pisząc o majestacie gór i tym czymś tak trudnym do nazwania, co ciągnie na szlak. Albo o swoim zniechęceniu odczuwanym na dźwięk budzika hałasującego w środku czarnej nocy zimowej, o walce z sennością w czasie wieczornej drogi powrotnej, o zadyszce na stromym podejściu i marznięciu dłoni w mroźny dzień, a nawet o wybrudzeniu sobie ręki przy załatwianiu potrzeby gdzieś w krzakach, w kopnym śniegu i na mrozie tak silnie wtedy odczuwanym na tak czułej i wypiętej części ciała. Który sposób będzie przedstawiać prawdę? Każdy z nich, bo dni tych wędrówek mieszczą w sobie wszystko, o czym przed chwilą pisałem, jednak odruchowo uznaję, iż w naszym codziennym życiu są chwile i czynności, które należy pokryć milczeniem – właśnie jak ta z ostatniego przykładu.
 Dla mnie immanentną cechą literatury jest jej piękno; powinna być taka (jak każdy gatunek sztuki) w sensie jak najbardziej dosłownym, niechby w jednym tylko przejawie wielkiej ilości rodzajów i oblicz piękna, a czynność tę piękną trudno nazwać, mimo jej naturalności.

Dzieło literatury pięknej powinno zawierać chociaż próby wyrażenia tego, co właściwie nie jest wyrażalne, ani nie jest możliwe do przekazania innym w formie niezniekształconej: wrażenia, odczucia, myśli. Powinno próbować wyrazić je tak, aby przekaz był nie tylko możliwie pełny i głęboki, ale i piękny. Autor powinien wydobyć z siebie i zamienić w słowa obraz świata oglądanego w danej chwili, ale też ten szerszy i głębszy – układany z okruchów codzienności zbieranych latami swojego życia i nasycić go barwami swoich odczuć, by stał się wyjątkowy swoją niepowtarzalnością. Sprawić, aby cud stał się możliwy: dać innym ludziom zrozumiały i pociągający obraz świata widziany swoimi oczami i swoim duchem. Niekoniecznie obraz realnie istniejący w świecie zewnętrznym, ani niekoniecznie wierny, bo prawda sztuki nie musi pokrywać się z prawdą realiów, ale ma być pociągający. Ma czymś urzekać, ma być jak kobieta.
Tak pojmuję i taką chciałbym widzieć literaturę piękną i szerzej – sztukę.
Obok mnie leży tom „W poszukiwaniu”; czytałem właśnie słowa Prousta zadziwionego siłą literatury po swojej lekturze „Dziennika” Goncourtów, słowa bardzo a’propos, dlatego odłożywszy książkę, położyłem dłonie na klawiaturze. Na okładce tego tomu jest reprodukcja obrazu Moneta „Most w Argenteuil”; na innym tomie mam jego „Srokę”, obraz bliski mi od czasu pierwszego czytania dzieła Prousta. Myśl sięga w głąb pamięci i dobywa szereg obrazów wspaniałych dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa, muzyki i literatury, które wspomniane razem dają wyobrażenie o wielości i bogactwie światów widzianych oczyma artystów, pięknych światów.
Kiedyś zadano mi pytanie o różnice między twórczością Prousta i Joyce’a, między „W poszukiwaniu straconego czasu” a „Ulissesem”, skoro z jednej i z drugiej powieści nic nie wynika – to stwierdzenie było częścią pytania – i nic się tam nie dzieje. Pamiętam, że wtedy, zaskoczony pytaniem, nie zdołałem udzielić odpowiedzi, która później wydawała się mi tak oczywista: Proust pisząc o czasie, pisał o wrażeniach, o przeżywaniu, o uroku, o pięknie (nawet jeśli pisał o brzydocie), pisał o ludzkim czasie, a Joyce pisał o tyłku wypiętym w krzakach, mimo iż obaj opisywali takich samych zwykłych ludzi i ich zwykłe życie.
Książka jako szkło powiększające, w którym czytelnik zobaczy siebie – to myśl Prousta. Co więc powiększa Joyce? Co, poza ludzką brzydotą?
Czy chciałbym czytać taką książkę?
Próbowałem. W połowie zemdliło mnie.

Brzegiem placu, za ostatnimi ciężarówkami, płynie strumień, a za nim, na tle jeszcze zielonego drzewa, czerwieni się kilka gałęzi sumaka – cudowny kontrast, niczym nieomylne pacnięcie pędzlem impresjonisty.

Lato


Lato 2014
W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.
Na przedwiośniu, w czasie wędrówki górskiej, na zboczu Laska w Chrośnickich Kopach, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, jednak dopiero w czasie karuzelowego sezonu, pozbawiony możliwości chodzenia w góry, postanowiłem wcielić go w życie, czyli napisać, łącząc w ten sposób dwa pragnienia i dwie miłości – tamtych dwojga do siebie z moją do gór. Jest początek czerwca, kilka dni temu uznałem, że nowela jest skończona. Czuję smutek i opuszczenie oraz – to dziwne – pustkę. Jakbym urodził dziecko, które rosło we mnie, było częścią mnie, a później zobaczyłem, że ono żyje samodzielnie i dla siebie – już beze mnie.
 Mam nadzieję, że Natchnienie szybko wróci do mnie. Przecież ona wie, że znowu czekam na nią, tak bardzo mi potrzebną w te dni i miesiące wypełnione wyczerpującą psychicznie pracą. Potrzebuję jej, bo ona daje coś narkotycznego, magnetycznego, uwznioślającego: siłę i głębię przeżywania.
Od najbliższej wędrówki kaczawskiej dzieli mnie jeszcze pięć miesięcy. Bezmiar czasu, chociaż na szczęście czasu pięknego wiosenną i letnią aurą. Zbliża się godzina 23, a na rozgwieżdżonym niebie barwi się jeszcze łuna zachodu.
A w pracy? W którymś mieście, one mieszają się mi w tym niekończącym się kalejdoskopie zmian, przy moim warsztacie znalazłem krzaczek kwitnących iglic. Przez cały tydzień, chodząc tamtędy wiele razy w ciągu dnia, omijałem go, chcąc uratować jego urokliwe dla mnie kwitnienie i udawało się mi to. Przechodząc nad nim patrzyłem na te małe różowe drobiny, tak ładne w zieleni traw; ich widok i moje starania cieszyły mnie. W ostatni dzień, parę godzin przed wyjazdem, zdeptali moją iglicę, nie ocalał ani jeden z jej tak zwykłych, a tak niezwykłych kwiatków.
Byłem zły na moich kolegów z pracy i na samą pracę też. Zły i rozgoryczony.

Zostawiłem za sobą kwitnienie mirabelek i magnolii, głogów i wiśni, jabłoni i akacji. Ledwie chwilę widziałem kwitnące bzy, zatrzymany w biegu zagapiłem się w jakimś mieście na francuski tamaryszek otulony różową mgiełką, wczoraj patrzyłem na kwitnące lipy, a dzisiaj dogoniło mnie spóźnione, jak to zwykle nad samym morzem, kwitnienie jaśminu. Chyba ostatnie.
Ależ nie! Kwitnie i długo jeszcze kwitnąć będzie, cykoria podróżnik na brzegach dróg, bodziszek i iglica niemal wszędzie, a nim na pola wjadą maszyny łapczywe zboża, także chaber z rumiankiem i makiem.
Stoję wśród nabrzeżnych sosen fantazyjnie powykrzywianych wiatrem od morza i patrzę na ich bursztynowe w słońcu konary. Są ciepłe, pachnące, ładne na tle błękitu nieba, są dla mnie symbolem letnich dni. Wdycham ich zapach – jakbym z haustem powietrza lato brał w siebie. A między ich szarymi, spękanymi pniami, żółcą się rozległe kępy rozchodnika.
Obok, tu i tam, kwitnie wiele, tak wiele nieznanych mi roślin.
Jedząc obiad przy stole ustawionym między drzewami, zobaczyłem przy schodach do kuchni maleńkiego, może dziesięciocentymetrowego, dębaczka przygniatanego butami ludzi idących do kuchni. Ma, raczej miał, bo nie ma szans przeżyć w tym miejscu nawet jednego dnia, trzy liście i był in spe największym dębem w Polsce.

Wychodzę na spacer w ciepłą letnią noc, patrzę na rozgwieżdżone niebo lub na ciepły blask lamp świecących między liśćmi drzew, włóczę się ulicami i oddycham zapachami lata.
Budzę się i widzę słoneczne plamy w oknie, cały dzień czuję zapach sosen nagrzanych słońcem (czasami na ich obraz nakłada się wspomnienie jednej z tamtych zimowych dróg, szarych późną jesienią lub białych zimą); w swoim całodniowym biegu zatrzymuję się i patrzę na zieleń buków rosnących obok campingu; stoję pod brzozą z głową zadartą i patrzę na jej opadające wprost na mnie długie ramiona pełne zielonych liści i słońca. Ściągam z siebie T-shirt – jakbym pancerz zdejmował – i wystawiam nagie ciało na słoneczną pieszczotę. Magia letniego czasu.
Częstokroć w takich chwil wyobraźnia podsuwa mi obrazy letnich gór pełnych kolorów i słońca, gór jakże odmiennych, o ileż ładniejszych, od szarych gór oglądanych w czasie moich późnojesiennych i zimowych wędrówek.
Czasami czuję się tak, jakbym te moje zimowe góry zdradzał z tymi kolorowymi, letnimi. Czynię sobie zarzuty z tego powodu - jakże podobne do wyrzutów mężczyzny zdradzającego kochaną kobietę z młodszą i ładniejszą – a wtedy te listopadowe góry stają się urokliwe, bo moje, znane, bliskie mi tak wieloma wspomnieniami, naszym wspólnym czasem. Ich umorusane błotem ścieżki, zamarłe łąki ze starymi trawami, szare lasy i czarne od deszczu kamienie, stają się pożądane, oczekiwane i… piękne.

Ostatni wieczór w Niechorzu. Wieczór chmurny i chłodny, jesienny – jakże odmienny od tamtej ciepłej nocy letniej, gdy z radością wdychałem jej zapachy. Wyszedłem na pożegnalny spacer, ale tuż za bramą uświadomiłem sobie, że właściwie nie ma tutaj miejsc, które są mi bliskie. Morze? Nad morzem spędziłem już 14 wakacji, ale wystarczyła mi chwila patrzenia na niego. Odwróciłem się i poszedłem na Cichą, do tamtego kącika z ławką stojącą pod kasztanowcem – najładniejsze dla mnie miejsce w Niechorzu. Zapewne z powodu wspomnienia spędzonych na tej ławce chwil z Małgosią pewnego lipcowego, ciepłego wieczoru. Moja córka ma umiejętność zostawiania we mnie swoich śladów.
Inne miejsca w tej mieścinie? Nie ma. Poszwendałem się jeszcze kwadrans, a zawróciła mnie niecierpliwa potrzeba pisania.
Jutro wieczorem usiądę za kierownicą scanii zaczynając ostatnie dwa miesiące tegorocznego włóczenia się po Polsce, a później zacznę włóczyć się po górach.

O tęsknocie


Czytam książkę (ponownie wróciłem do Prousta, chcąc odetchnąć trochę od zawiłości ewolucji), ale po krótkim czasie sięgam do szafki po buty górskie; zakładam je i próbuję dalej czytać, ale trudno kupić się mi, zerkam co chwilę na buty, poruszam palcami stóp chcąc lepiej poczuć delikatność ich skórzanej wyściółki. W końcu odkładam książkę i w nadziei znalezienia nieznanych mi jeszcze stron, googlom zadaję pytanie o Góry Kaczawskie. Wiele ich nie ma, jedynie zdjęć jest sporo, natomiast osobistych opisów jest jak na lekarstwo; wyszukiwarka podsuwa mi do przeczytania moje własne teksty zamieszczone na jednej z podróżniczych stron.
Wstaję, robię parę kroków w niezawiązanych, więc kłapiących, butach, a usiadłszy, sięgam po Prousta. Po godzinie czytania wyciągam mapę gór, rozkładam ją na łóżku i zaczynam kolejne swoje wędrowanie, ustalając nowe trasy przejść, porównując informacje z mapy ze zdjęciami satelitarnymi, sobie samemu zazdroszcząc przyszłych wędrówek.
Loguję się na allegro, szukam ładnych butów górskich po okazyjnych cenach; nie są mi potrzebne, mam w czym chodzić, ale szukam, bo chyba mam lekkiego fioła butowego. Gdy nic nie znajduję, myszkuję po stronach aukcji trochę na ślepo, ale zawsze bliziutko wędrówek: przeglądam skarpetki (może przyda się mi jeszcze jedna para zimowych?), mapy (kupię, one tak szybko się zużywają, zwłaszcza w deszczowy dzień, a foliowanych nie ma), plecaki (nie, nowy plecak kupię w przyszłym roku) czy oleju do skór. Po co, skoro mam dużą jego puszkę?
Zdejmuję z gołej stopy but, oglądam go, wodzę po nim palcami podziwiając solidność jego wykonania, w końcu otwieram dopiski by napisać chociaż parę zdań niechby luźno związanych z górami, i w ten sposób być trochę bliżej nich.

Grudzień we Francji


Pożyczone pudełeczko GPS męczyło mnie całą drogę powtarzaniem „Przekroczyłeś dopuszczalną szybkość”; przysiągłbym, że w tym głosie słyszałem złośliwą satysfakcję, z jaką nieustannie pouczała kierowców pewna moja znajoma, sama nie potrafiąc kierować. Miałem chęć wyłączyć zołzę, ale liczyłem na jej pomoc we Francji, przy licznych tam zmianach dróg którymi miałem jechać. Przekroczenia granicy nie zauważyłem (niech żyje UE!), dopiero gdy zobaczyłem tabliczkę informującą o wjechaniu na teren departamentu… nie zdążyłem przeczytać jakiego, wiedziałem, że jestem we Francji, a pierwszym widokiem który mignął mi w ciemnościach, były dwa domy ubrane w tysiące lampek. Później przez chwilę podziwiałem z jakiegoś wzniesienia morze świateł miasta. Nancy? Nie byłem pewny, nie miałem jak sprawdzić, autostrada pędzi nie ma mając czasu na oglądanie mijanych miast. Gdy zostały za mną, u celu wjechałem pokrzywionymi ulicami między brzydkie, stare i niskie domy przedmieścia: Toul. Kolega uścisnął mnie tak, jakby witał dawno nie widzianą żonę; cóż, mój widok był dla niego znakiem powrotu do domu.
Obdrapane ściany korytarza zastawionego starymi meblami, deskami i workami śmieci, rozłażące się schody udające marmur, wiszące kable elektryczne, skrzypiące drzwi do pokoju, a w nim zacieki na suficie (później dowiedziałem się, że gdy na dworze padał deszcz, padał i w pokoju) meble i tapety pamiętające panoszenie się tutaj Niemców. Brzydki pokój, jak tylko mogą być one brzydkie w najtańszych hotelach. Ileż już ich poznałem! Za oknem (bez firanki) najprawdziwszy butik francuski, na szyldzie widnieje napis „Boy’s boutique”; w ofercie między innymi… pantalony. Wyżej, ponad dachami domów, zobaczyłem koło karuzeli, miejsce mojej pracy tutaj.
W ubikacjach ciekawostka: muszle bez deski, a spłuczki starego typu, ze zbiornikiem pod sufitem, z którego z hukiem spada do muszli wodospad Niagara, na koniec wydając odgłosy podobne do walenia się  ścian. Ale (bo dla odmiany to jasna chwila) gdy wychodziłem do pracy, usłyszałem cudny śpiew, dobiegał gdzieś z ulicy; słuchałem przez chwilę nim rozpoznałem „Ave Maria” Schuberta.
Pierwszy spacer po mieście, krótki bo wieczorny, po pracy. Wąskie uliczki starego miasta, ślepe mury z drzwiami ukrytymi w załomie, zaułki, ciasno stojące kamienice z drewnianymi okiennicami; nie wiem jak stare są te budynki, inne od naszych bo z jasnego piaskowca, jak i inne są mury obronne otaczające starówkę. Lampy montowane w chodnikach oświetlały ostrym światłem fasady domów, na słupach lampiony stylizowane na stare, świąteczne oświetlenia rozpięte nad chodnikami i na gałęziach drzew. W kilku oknach zobaczyłem choinkowe lampki – swojskie to wszystko i przypominające nieco polskie miasteczka, jednak uroku nie znalazłem tutaj; może przeszkadzały mi wszechobecne psie odchody, może wiecznie chmurne niebo, a może inne moje spodziewanie, nie wiem.
Przed katedrą, którą obiecuję sobie poznać bliżej, zobaczyłem brzozę, najprawdziwszą betulę pendulę. Wiatr czesał jej długie włosy, na których wiele jeszcze było żółtych liści; czy aby nie jest jej tutaj za ciepło? – pomyślałem trochę idiotycznie.
Do Lidla masz blisko – powiedział mi kolega mówiąc o zakupach, i nie musiał mi tłumaczyć o czym mówi; często widzi się tutaj znane nazwy i symbole wielkich firm międzynarodowych – jakby z Polski przeniesione.
Obok karuzeli jest skrzyżowanie nazwane „Placem 19 marca 1962” – jakaś ich ważna rocznica, więc zwyczaj taki jak i w Polsce (później wśród nazw ulic oczywiście znalazła się „rue Jeanne d’Arc”, jakżeby inaczej), rynek ozdobiony wielką choinką, takie same znaki drogowe i batoniki o znanych wszędzie nazwach, a wszystko to razem do niewielkich rozmiarów redukuje obcość w obcym kraju.
Kilka dni później w polecanym mi sklepie znalazłem to, czego się spodziewałem: długi regał z serami, drugi z winami, a w chłodziarkach ślimaki. No i te osławione francuskie „bageutte”. Kilka gatunków sera spróbowałem, wino i bagietki też, ślimaki zostawiłem Francuzom.
W katedrze byłem w dzień Bożego Narodzenia. Niewiele było tam ludzi, ginęli w jej olbrzymim i bardzo zimnym wnętrzu. Zagapiłem się na wielkie, nieba sięgające witraże i sklepiony sufit sięgający jeszcze wyżej.
W ten dzień, w którym w Polsce zamknięte jest wszystko, widziałem czynne sklepy z pieczywem (chyba ludzie muszą tutaj codziennie kupić świeże bagietki), a w ogródku kawiarni na centralnym placu siedziała przy kawie spora grupa ludzi.
Dziwne miewałem wrażenie, gdy idąc ulicą wyciągałem z kieszeni klucze, wybierałem właściwy i już teraz, po ledwie kilku dniach, nie rozglądając się trafiałem na właściwe drzwi, wkładałem klucz do zamka i wchodziłem do środka – jakbym latami otwierał swoje drzwi, a przecież ledwie dwa tygodnie temu nie wiedziałem o ich istnieniu.
Urok języka. To, jak Jean Marie, mój francuski współpracownik, zwracał się do niedorosłych dziewczyn mówiąc mademoiselle, było eleganckie, dystyngowane, urocze, nie do oddania w żadnym innym języku, a już na pewno nie w polskim, w którym wyraz „panienki” nie jest ładny, bo dwuznaczny. Zwykłe merci w ustach Francuzek brzmi jak podziękowanie za nocne uniesienia miłosne. Zwracanie się do ludzi podchodzących do okienka kasy jednym słowem: madame lub monsieur, też podobało się mi i też nie jest do oddania w naszym języku, no bo jak brzmiałoby, gdybyśmy powiedzieli: pani, panie? Jean Marie śmiał się, gdy powiedziałem mu (na szczęście zna mowę Miltona) o pięknie tych słów w moim odbiorze. Później wytłumaczył mi etymologię słowa madame: otóż pierwotnie znaczyło ono ma dame, czyli moja dama. Ładnie.
Smakuję też urok wyobraźni nakazujący mi patrzeć na Francuzki inaczej, w spodziewaniu dostrzeżenia tego tajemniczego czegoś, czego zapewne one nie mają więcej niż mają Polki, ale czym przepełnione jest moje o nich wyobrażenie, ów obraz budzony słowem „Francuzka”, obraz tkwiący we mnie i ignorujący swoje porównanie do rzeczywistości.
Po kilkunastu dniach pracy tam wydawało się mi, że wyjadę z ulgą, nie obejrzawszy się nawet, jednak gdy w wigilię wyjazdu poszedłem po raz ostatni odwiedzić pewien zaułek, jedno z niewielu naprawdę ładnych miejsc tego miasta, poczułem smutek końca i pożegnania. Zatrzymywałem się i oglądałem za siebie wiedząc, że widzę to miejsce po raz ostatni.










O mojej pracy


Do łazienki była kolejka, więc z brudnymi dłońmi, w roboczym ubraniu, poganiany pragnieniem pisania, usiadłem do komputera.
Parę słów o dniu dzisiejszym.
Ponad dwustukilometrowa droga minęła nadspodziewanie dobrze. Może tylko ten drobiazg, na który w nocy nie zwróciłem uwagi: na brzegu Konina, mając przejechać przez rondo prosto, nagle zobaczyłem, że droga skręca mi w prawo, a ja razem z nią; nie wiem jakim sposobem przegapiłem rozwidlenie dróg. Nie mogąc wycofać się, przejechałem w poprzek drogi, i przez wysepkę wjechałem na rondo. W Łodzi byłem przed drugą w nocy; na placu nie widziałem mojego campingu, zadzwoniłem więc do kierowcy. Był w Koninie, zjechał z trasy wjeżdżając w ślepą uliczkę osiedlową, a co gorsza, za nim wjechał inny kierowca z ciężarówką ciągnącą dużą przyczepą. Później okazało się, że zjechał w bok na tym samym rondzie, na którym i ja omal nie zboczyłem, oraz że kilku innych kierowców też nie zauważyło rozwidlenia, i też cięli skrzyżowanie po wysepkach. Tamten pechowy kierowca nie potrafił cofnąć zastawem z przyczepą, blokując w ten sposób wyjazd mojego campingu, a gdy doczekali się pomocy, okazało się, że jeden z zaparkowanych samochodów osobowych uniemożliwia cofnięcie, szukali więc właściciela, budzili go w nocy prosząc o przestawienie pojazdu, w rezultacie do celu dotarli gdy było już widno.
W kabinie mojej ciężarówki nie było łóżka, siedziałem więc w fotelu próbując zdrzemnąć się. Bezskutecznie z powodu zimna, a gdy dla ciepła włączyłem silnik, jego głośny rechot nie pozwalał usnąć równie skutecznie, jak cierpnące w fotelu ciało. W swoim łóżku położyłem się spać o siódmej, ale na ulicy tuż obok campingu drogowcy naprawiali jezdnię tak hałasując, że nie mogłem usnąć. W końcu, po trzech godzinach przewracania się w pościeli, wstałem. Dobrze, że na noc szef pozwolił włączyć generator prądu, a przewód nie okazał się za krótki, mogłem więc podłączyć prąd i mieć ciepło w campingu i kawę na dzień dobry.
Plac zarośnięty jest trawami i zielskiem po pas, a nawet po głowę. Aż tak duże znalazłem kępy cykorii podróżnika obsypane swoimi pięknymi kwiatami – największe z dotychczas widzianych. Kwitnące osty chyba przewyższały mnie, małe głogi jeszcze nie straciły liści i wyglądały ładnie ze swoimi mnogimi czerwonym owocami, wszędzie mnóstwo bliskich mi ostatnio nawłoci w pełnym rozkwicie, no i oczywiście dużo, dużo kwiatów roślin mi nieznanych, które oglądałem z ciekawością i jak zwykle odrobiną poczucia winy z powodu swojej niewiedzy. Wśród traw znajdowałem olszówki, a wysoko ponad nimi stały klony w kolorach jesieni, którym tylko słońca brakowało by uczynić je królewskimi.
Jestem na kolejnym placu, w kolejnym mieście. Za mną jeszcze jedna nocna jazda rozklekotaną i przeciążoną ciężarówką.