Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 23 stycznia 2015

Styczniowy dzień łazęgi kaczawskiej


Wieś Sokołowiec, Rakarz, Wielisławka, Czerwona, Brzozowa Droga, wieś Nowy Kościół, Sokołowiec.


Najwyraźniej przejęty wczorajszym zaspaniem, obudziłem się sam, od razu czujny i wyspany; sięgnąłem po telefon, wskazywał północ. Z ulgą, ale i ze zdziwieniem, opatuliłem się kołdrą i usnąłem. Dla odmiany: gdy już budzik zadzwonił o właściwej porze, czułem się bardzo niewyspany. Leżałem chwilę wsłuchując się w ciszę nocy – nie padało, stwierdziłem z ulgą. Wypiłem mocną kawę, założyłem inne buty, lżejsze, wrzuciłem wszystko do plecaka, zgasiłem światło i świecąc sobie latarką, cicho – żeby nie budzić gospodarzy - wyszedłem do samochodu. Pierwsza, ledwie widoczna, szarość świtu przełamywała czerń nocy.

Kilka minut później, parkując pod sklepem w Sokołowcu, w półmroku, macając sprzączki, założyłem stuptuty, zarzuciłem plecak i poszedłem w stronę początku drogi, do której niewiele dalej dołączał żółty szlak prowadzący w stronę Wielisławki. Ta góra była i moim celem, ale nim poszedłem ku niej, zboczyłem ze szlaku, chcąc odwiedzić źródło strumienia płynącego Piekiełkiem i spojrzeć na ładne stoki Owczarni i sąsiednich wzgórz. Wiodła mnie tam także ciekawość: czy dobrze zapamiętałem usytuowanie leśnej drogi zaczynającej się na brzegu pola i prowadzącej do rozstaju dróg w pobliżu źródła. Z satysfakcją dowiedziałem się, że pamiętałem. Szedłem dłuższą chwilę w dół strumienia nim w końcu zawróciłem, wszak planowałem zatoczyć spore koło inną trasą, a styczniowy dzień wiele czasu nie daje.


Znaki szlaku są rzadkie i mało widoczne, często szedłem według orientacji, nie mogąc znaleźć oznaczeń, ale trudno byłoby zgubić drogę, skoro Wielisławka górowała przede mną.

Chciałem zapytać kogoś o usytuowanie jaskini, ale pusto było na ścieżce opasującej podnóże góry, a wcześniej nie pomyślałem, żeby dowiedzieć się szczegółów w internecie. W rezultacie myszkowałem tu i tam po zboczu w pobliżu młyna, zakosami wchodząc coraz wyżej po stromym tam zboczu, w końcu, widząc nad sobą ostro sterczące skały, zapomniałem o jaskini. Drapałem się pod górę, chwilami ziemia osuwała mi się spod nóg, mijałem rachityczne drzewa i omszałe słupy bazaltu, w końcu doszedłem do grupy skał, z których rozpościera się ładny, chociaż ograniczony drzewami, widok w kierunku zachodu. Na krzywym i wyszczerbionym łbie skały sterczały, nachylone nad przepaścią, powykrzywiane wiatrami, drzewka malownicze niczym bonsai.




Nieco wyżej trafiłem na drewnianą barierę zabezpieczającą półkę widokową pod szczytem; kiedyś stałem przy tej barierce i patrząc w dół stromego zbocza, nie bardzo wyobrażałem sobie wejście nim; dzisiaj okazało się to dość łatwe i bezpieczniejsze niż się wydawało. Minąłem pierwszy szczyt i będąc już blisko mojego ulubionego miejsca na Wielisławce, zrezygnowałem z dalszego poszukiwania jaskini, zostawiając jej odnalezienie na innych dzień.

Stałem na granicy lasu i pól, w miejscu znanym i parę razy odwiedzanym, chłonąc magiczny dla mnie urok tego miejsca. Kątem oka widziałem ostatnie drzewa, ich wychylone gałęzie widoczne na tle nieba były ramą obrazu i pierwszym planem; najdalszy plan, tylko odrobinę niżej i jednocześnie wiele kilometrów dalej, był niebieską linią gór dotykających horyzontu.


Trudno mi dojść przyczyn mojego zauroczenia; jakaś jego część mieści się w nagłej zmianie perspektywy, w miejscu, w którym mijane o krok drzewa zostają za mną, a przede mną wyłania się ogromny przestwór. Właśnie to nagłe otwarcie, ten punktowy przeskok pola widzenia od metrów do kilometrów, jest czarodziejski.

Za Wielisławką szlak jest tak słabo oznaczony, że gdybym nie wiedział gdzie biegnie, miałbym kłopoty z jego odnalezieniem; może warto by odnowić oznaczenia?..

Zgodnie z planem poszedłem żółtym szlakiem za Czerwoną (dziwna nazwa góry…), a tam, na brzegu rozległej i ładnej widokami plany, wszedłem na lokalny szlak niebieski. Zatrzymam się tutaj na chwilę: nim wyszedłem na polanę, usłyszałem huk bliskich wystrzałów, krótko później zobaczyłem myśliwego proszącego mnie o zatrzymanie się z powodu polowania.

Bo chodzę tam, gdzie oni polują – usłyszałem.

Czy ci ludzie mają te lasy za swoje własne? – pomyślałem.

Nie – odpowiedziałem myśliwemu - wy polujecie akurat tam, gdzie ja chodzę.

Na brzegu polany stało kilka samochodów terenowych, myśliwych było kilkunastu, każdy z nich dźwigał na plecach wielką armatę. Czy aż tyle jest zwierzyny w tych lasach?

Według mojej mapy leśny dukt oznaczony na niebiesko ma swoją nazwę: Brzozowa Droga, a wiedzie przez miejsce zwane Skalny Stół. Brzóz nie ma tam wiele, chociaż wiele jest dużych drzew. Takich, przy których zwykle zatrzymuję się i patrzę na nie z przyjemnością. Na początku tej drogi, na brzegu lasu, rośnie buk pomnikowych rozmiarów. Wysoki, umięśniony, wznosi swoje liczne, mocne i guzowato naprężone konary, pewny podstawy swoich potężnych korzeni. Robiłem mu zdjęcia tak, jakby był modelką na wybiegu.

Nieco dalej dowiedziałem się, na co polowali myśliwi. Otóż przy drodze stoi ich duży szałas, przed nim miejsce na ognisko; wokół niego leżały dziki, lis, sarna i jeleń patrzący na mnie martwym wzrokiem… Wiem, że człowiek, naruszając naturalną równowagę między roślinożercami a drapieżnikami, wziął na siebie rolę tych drugich; wiem, że siejąc na przyleśnych polach kukurydzę, tą spiżarnią kusi zwierzynę ze szkodą dla swoich interesów, wiem to wszystko i rozumiem, ale to, co robią ci ludzie, nie jest myślistwem, lecz zwykłą egzekucją. Myśliwymi byliby wtedy, gdyby podchodzili zwierzynę na odległość strzału z łuku, a jeszcze lepiej na rzut oszczepem, a nie wtedy, gdy przykładają do oka sztucer z lunetą, broń, którą mogą zabijać z odległości setek metrów nie trudząc się wcale.

Z lasu wyszedłem pod wsią Nowy Kościół, tam znalazłem drogę prowadzącą na zachód i w ten sposób, nieco okrężną drogą, zacząłem powrót. Szedłem polną drogą wysadzaną drzewami, po lewej zostawiłem wzgórze Buczynka, nie skręciłem ku niemu, pora była zbyt późna, a nieco dalej droga skończyła się w nurcie wezbranej Czermnicy. Potok miał trzy – cztery metry szerokości, wysokie na ogół brzegi, był nie do przejścia ani nie do przeskoczenia. Mapa pokazywała mostek oddalony o blisko dwa kilometry na południe, więc w dobrą stronę, ale jak iść takimi chaszczami? No i dlaczego mam rezygnować z ekscytującej przeprawy? Szedłem, a właściwie przedzierałem się brzegiem szukając miejsca do przejścia: mielizny, może wystających z nurtu kamieni lub pni drzew. Zwalone drzewa były, ale leżały wysoko, parę metrów nad nurtem, podparte innymi drzewami, mielizny ani kamieni nie było, jedynie w zakolach znajdowałem plastikowe butelki popychane nerwowym nurtem. 


W końcu doszedłem do drzewa nadającego się na most. Idealne nie było, bo skosem leżące w wodzie i oślizłe, ale udało mi się przejść po nim na drugą stronę. 


Jeszcze tylko wyminąłem bagniste rozlewisko i wyszedłem na otwartą przestrzeń pól. Zmierzchało się. W chwilę później zorientowałem się w pomyłce: to nie zmierzch, a czarne chmury gnane silnym, chwilami porywistym, wiatrem. Sypnęło śniegiem, szybko naciągnąłem kaptur, na szczęście wiało z boku. Trzymany na pasku kij ustawił się skosem do wiatru, który chwilami chciał mnie przekręcić na bok napierając na plecak. Widoczność pogorszyła się bardzo: przez białą kurzawę widziałem kilka najbliższych drzew, wydawały się bardziej czarne niż były, za nimi majaczyło coś niewyraźnego, dalej nie było już nic. Drogę pod nogami jednak widziałem, więc szedłem, ze zdziwieniem stwierdzając, że podoba mi się ten marsz, ta pogoda i ten krajobraz. Cóż takiego pociągającego czy ładnego miałoby być w tym jeszcze bardziej poszarzałym świecie, w śnieżnej zawiei? Nie wiedziałem i w tym właśnie przyczyna zdziwienia. Dużo później, już po powrocie, przyszła mi do głowy myśl, że obok naturalnego uroku przyrody, w tamtych chwilach bardziej dzikiej i surowszej, a więc ładniejszej, jakąś rolę w moich odczuciach odegrało bezpieczeństwo i wygoda: co prawda było zimno i wietrznie, widoczność niemal zerowa, wszędzie błotnista ziemia lub kałuże, ale jednocześnie było mi sucho i nie marzłem, dwa kilometry dalej zaczynała się szosa, a niewiele dalej czekał na mnie mój samochód. Czy inaczej odbierałbym uciążliwości tamtej aury, gdybym miał całe dnie wędrówki przed sobą i spanie w namiocie? Nie wiem…

Może nie, gdybym miał odpowiednie wyposażenie, nie musiał się śpieszyć i mógł iść tam, gdzie oczy mnie poniosą, bo odczuwany urok ma dwa źródła: pierwszym jest obcowanie z przyrodą, drugim samo wędrowanie, w którym nie cel jest ważny, a droga. Ta może być umorusana, pod burym niebem i nagimi, czarnymi drzewami, wśród szarych pól lub pożółkłych traw, ale przecież nadal jest tą drogą, która tak skutecznie woła mnie ku sobie, obiecując wspólne dojście do horyzontu.


W deszczowy dzień


Cały mój dzisiejszy plan, to szwendanie się po Sokołowskich Wzgórzach.


Po miesięcznej przerwie w wyjazdach tak bardzo brakowało mi wędrówki, że nie chciałem słuchać informacji synoptyków zapowiadających wyjątkowo brzydką pogodę.

Eee, pewnie znowu się pomylą – mówiłem sobie, ciesząc się wyjazdem jak dziecko nowym dniem.

Im jestem starszy, tym bardziej zazdroszczę dzieciom intensywności radosnego przeżywania. Dla dziecka nie ma jutra ani wczoraj – jest tylko obecna chwila rozciągnięta w czasie całego dnia, chwila pełna zachłyśnięć, zdumień i fascynacji; radości wolnej od zmartwień wyprzedzających swoje powody, jak to się dzieje u dorosłych. Dziecko potrafi cieszy się drobiazgami: ślimakiem chowającym rogi, bajką czytaną przez ojca czy psem merdającym ogonem – dorosły rzadko kiedy to potrafi. Nam mało, my potrzebujemy czegoś więcej żeby się cieszyć, a że więcej nie mamy, cieszymy się rzadko. W swoim zaślepieniu, w mniemaniu swojej mądrej dorosłości, posunęliśmy się do uznawania radości dziecka za mało wartościową; „dziecinna”, mówimy, co w naszych ustach potrafi brzmieć lekceważąco, a przecież dziecko umie to, czego my już nie umiemy, lub potrafimy tylko czasami: potrafi cieszyć się życiem swobodnie, naturalnie, bez wspomagania się intelektem i filozofią, które tutaj są protezami.

W piątkowe popołudnie chyba coś mi się przypomniało z tamtych odległych już czasów, bo cieszyłem się i radosną myślą obejmowałem mój czas. Wędrówka rozmokłymi drogami, wśród zapłakanych wzgórz, słuchając szumu wiatru i werblu deszczu na kapturze, taka wędrówka wydała mi się pociągająca. Potrzebowałem jej.

Po raz pierwszy zaspałem. Ustawiłem telefon na budzenie o 3.30, ale zapomniałem, że wcześniej kazałem mu budzić mnie tylko w dni robocze. Czy mogę mieć pretensje do telefonu, skoro sam namieszałem mu w jego krzemowym móżdżku wydając sprzeczne polecenia? Przecież nie. Synoptycy tym razem nie pomylili się: gdy jechałem padało, gdy wyszedłem na szlak, lało. Co prawda okulary schowałem już po kilku minutach, bo przez zamoknięte szkła widziałem mniej niż bez nich, ale na stopach miałem buty, które jeszcze nigdy nie przemokły, zwykle noszoną wiatrówkę zamieniłem na płaszcz przeciwdeszczowy, no i w końcu mogłem wypróbować nieprzemakalne rękawice z demobilu - byłem przygotowany do deszczowej wędrówki.

Samochód zostawiłem przy szkole w Sokołowcu i poszedłem na Skąpą. Byłem tam niedawno, ale że w planach miałem poznanie ścieżek Sokołowskich Wzgórz, więc i ich bliską sąsiadkę, a moją znajomą, postanowiłem odwiedzić. Gdy byłem tutaj po raz pierwszy, góra pokazała mi się w słońcu, w ciepłych brązach i zieleniach, dzisiaj była smutna i przygaszona, ale ładną była nadal.

Rzeki wezbrały, potoki hałaśliwe pędziły zmętniałe wody, na brzegach pól, pod miedzami, a nierzadko po prostu w koleinach dróg, pojawiły się deszczowe strumyki. 


Wszędzie tam, gdzie wypłaszczone pola uniemożliwiały odpływ wody, utworzyły się szeroko rozlane kałuże odbijające szare, zapłakane niebo. 


Przeciąłem pole - tłusta, lepka ziemia oblepiła mi buty, każdy z nich ważył tonę – i wszedłem w las. Zboczami wzgórz biegnie droga, w części jest to garbaty dukt leśny, w części wyrównana szutrowa droga, a opasuje wzgórza z trzech stron, zaczynając się i kończąc w Sokołowcu. Biegnie blisko granicy lasów, nierzadko widać z niej rozległe widoki – od Wielisławki aż po Sądreckie Wzgórza. 



Deszcz przestał padać, przejaśniło się. Niebo, rano rozmyte, nijakie, szare i płaskie, teraz nabrało ostrej wyrazistości. Nad głową miałem niekończące się szeregi mięsistych, przestrzennych bałwanów, które wydawały się być granicą oddzielającą dwa światy. Nad nimi świeci słońce – pomyślałem; przypomniały mi się chwile zachwytu, gdy lecąc samolotem, z góry oglądałem morze takich mięsistych bałwanów oświetlonych słońcem.

Teraz byłem pod chmurami, słońca nie widziałem, ale powietrze nabrało takiej przejrzystości, że w którejś chwili zobaczyłem na horyzoncie ostatnie szczyty wschodniego pasma odległego o około 15 kilometrów.

Mężczyznę siedzącego na brzegu drogi spostrzegłem dopiero wtedy, gdy przywitał się ze mną – tak rzadko widuje się ludzi na kaczawskich drogach, że nie spodziewałem się spotkać kogokolwiek... A może tak zamyślony szedłem… A może taki gapa ze mnie… Rozmawialiśmy chwilę, okazał się być zbieraczem kamieni. Pokazał mi swoje znaleziska: garść uszkodzonych geod, parę złomków agatów, nic wartościowego ani nawet specjalnie ładnego, ale właśnie dlatego ujął mnie ten człowiek swoją pasją i poszukiwaniem. Życzę mu agatów wielkości bochna chleba.

Nie tylko na Sokołowskich Wzgórzach widzę wiele nowych dróg leśnych budowanych przez leśników; wiadomo po co - dla wywozu drewna z lasu. Wiem, że sporą część tego drewna sprzedaje się za granicę, co napawa mnie obawami: czy nie jest tak, że dla szybkich, doraźnych korzyści, teraz i w przyszłości tracimy i będziemy tracić więcej? Las pełen rosłych drzew jest nie tylko niezastąpionym źródłem życiodajnych dla ludzi procesów, jest też domem dla niepoliczonych gatunków zwierząt i roślin, którym my, mając się za panów Ziemi, winniśmy opiekę. Musimy pamiętać o tym, że las może istnieć bez nas, my bez lasu nie bardzo.

Wielkie, stare drzewa, są dla mnie po prostu piękne swoją magią i swoim majestatem. Właśnie tak – majestatem: wiele jest miejsc na Ziemi, które chciałbym zobaczyć, wśród tej mojej elity jest las sekwoi olbrzymiej – drzew, których ogromu trudno sobie wyobrazić, drzew, które są największymi żywymi organizmami na Ziemi. Kiedyś, gdy ten niby oczywisty fakt życia drzew w pełni dotarł do mnie, był odkryciem. Od tamtej pory inaczej patrzę na drzewa.

Dzisiaj, w pochmurny dzień styczniowy, las widziałem uśpiony, nagi, z niewielką ilością kolorów, ale, jak to często u mnie, spod tych zimowych obrazów przebijał się obraz innego lasu –  zielonego, eksplodującego swoją siłą witalną, tętniącego życiem, pachnącego i uśmiechniętego - obraz malowany słońcem i moją tęsknotą.

W drzwiach „Zaczarowanego Ogrodu” w Proboszczowie, gospodyni domu przywitała mnie uśmiechem.

Uśmiech kobiety bywa podobny do słońca – ma zdolność rozjaśniania świata.



niedziela, 21 grudnia 2014

Jesienne czytanie


Wracam do Homera, czytając jego Iliadę w wolnych chwilach, po trochu i powoli. Ósmą pieśń poeta zaczął słowami, które powtarzałem sobie cały dzień, po prostu zauroczony nimi.:



W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię…



Te słowa przypominają mi brzaski oglądane w czasie jesiennych i zimowych wędrówek sudeckich; Eos widuję wtedy przez szybę samochodu albo na szlaku, gdy wstaje ponad odległymi grzbietami lub nad czarną linią lasu, a ja zatrzymuję się i gapię na nią, zawsze taką piękną i zawsze budzącą we mnie radość i estetyczną przyjemność. Od wielu lat myślę o zorzy porannej jak o niej, o dziewczynie, dla mnie pięknej dziewczynie; wierzę – jak i Grecy - że także dobrej.

W szacie o barwie szafranu…

Te słowa przypominają mi moje poszukiwanie przed laty wzorca tego koloru i etymologii samej nazwy, ale też słowa pewnego Kaszuba pragnącego zamknąć w dłoni początek dnia. Przywołują wspomnienie pewnego słonecznego ranka wrześniowego, gdy klęcząc wśród białych róż, próbowałem aparatem uchwycić piękno kropel rosy na białych płatkach kwiatów, myśląc o sprawczyni tego cudu - Eos płaczącej nad swoim Memnonem.

Słowa Homera budzą uśpione na co dzień moje marzenie oglądania Eos w Grecji, ale też tęsknotę za wędrowaniem, niecierpliwą gotowość przeżywania i potrzebę kontaktu z pięknem.


Powtarzam je w myśli i cieszę się nimi.

W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię…

Gdy sięgnie się dostatecznie wnikliwie w głąb siebie, zobaczyć można wiele, wiele chwil pamiętanych przez całe lata i w jakiś sposób ważnych, ale jednocześnie chwil, które ledwie dotykają świata zewnętrznego, bo niemal całkowicie tkwiących w nas - właśnie jak te chwile smakowania uroku słów Homera.



Z niedawnej lektury.

„Kości kopalne, ślady stóp oraz ruiny domostw są historycznymi konkretami, ale najpewniejsze wskazówki, najbardziej trwałe oznaki tkwią w owych maleńkich genach. Przez chwilę przechowujemy je wraz z naszym życiem, następnie, jak biegacz w sztafecie podający pałeczkę, przekazujemy dalej, by ponieśli je nasi potomkowie.

W genetyce tkwi poezja, jakiej trudno dopatrzyć się w połamanych kościach, i to geny tworzą jedyną nieprzerwaną nić, która snuje się wstecz i w przód poprzez wszystkie te cmentarzyska.”



Są to słowa Jonatana Kingdon cytowane w książce „Afrykański exodus” Ch. Stringera na stronie 148.

wtorek, 16 grudnia 2014

Góry Kaczawskie w grudniu


Wieś Bystrzyca, Sołtysia Czuba i Pustak. Wilcza Jama, Niedźwiedzia Jama i Skalny Wodospad pod Złotoryją, Krucze Skały pod Jerzmanicami. Wilkołak.



Nocowałem w „Zaczarowanym Ogrodzie” w Proboszczowie, a wyjechałem o szarym świcie. Ponieważ nie było mgły, wybrałem szwendanie się po wzgórzach wokół Bystrzycy. W kilka minut później, jadąc boczną drogą do tej wioski, między drzewami zobaczyłem, zaskakujący zarys dużej góry. Widok był niespodziewany, zapomniałem o bliskim sąsiedztwie Ostrzycy, która w tamtej szarej i na pół sennej chwili wydawała się wielką zjawą wyrastającą dokładnie na mojej drodze.

Szybko znalazłem dobre miejsce na samochód i poszedłem polną dróżką celującą w szczyt Sołtysiej Czuby. Byłem w tych okolicach już chyba dwa razy, ale tam jest tak ładnie, że na pewno jeszcze wrócę. Chmurno było i szaro, ale mgła trzymała się ode mnie na dobry kilometr. 


Dróżką wysadzaną drzewami wyszedłem na grzbiet zbocza i spojrzałem na rozległy widok: w dole domu Bełczyny, za nią niewielkie wzgórza z mgłą między nimi, a wyżej nagie pola pnące się po zboczach ku ścianie lasów porastających szczyt wyraźnej, panującej nad całym otoczeniem, Ostrzycy. Obok niej i dużo dalej, poprzez mgłę prześwitywał urżnięty szczyt Wilkołaka; w tamtej chwili jeszcze nie wiedziałem, że za kilka godzin będę stać na jego szczycie. Poszedłem drugą dróżką, poszedłem następną. Wędrowałem nieśpiesznie, zatrzymując się i swoim zwyczajem gapiąc się na bliski krzew różany lub dalekie szczyty, ale w pewnej chwili zorientowałem się, że nie widzę nie tylko odległej Ostrzycy, ale i nawet bliższego Pustaka, zasłoniętych przez mgłę. Westchnąłem i wróciłem do wioski, do samochodu. Miejsce wylotu we wsi ładnej dróżki zapisałem, na pewno wrócę tam. Pojechałem pod Złotoryję realizować drugi plan dzisiejszego dnia, plan „Mgła”.

Samochód zostawiłem na parkingu przy drodze 328, blisko miasta, i poszedłem zielonym szlakiem w stronę Doliny Drążnicy (dla ścisłości: nie jest to dolina, a klasyczny jar). Są tam trzy ładne formacje skalne: Wilcza Jama – kilkumetrowej głębokości grota w ścianie piaskowca, a niewiele dalej dwie skalne wnęki przypominające wielkie okapy – Niedźwiedzia Jama i Skalny Wodospad. Strome, miejscami nawet urwiste, zbocza jaru porośnięte czystym lasem, fantazyjne kształty piaskowców, szlak meandrujący między drzewami – ładnie jest tam.


Wejście do pierwszej groty osmolone jest ogniskiem, tu i tam leżą butelki lub puszki; później butelki widziałem też w źródle na ścianie Kruczych Skał, a pod koniec dnia mijałem dwóch chłopaków idących w górę z butelkami w rękach. Zabrali je ze sobą w drodze powrotnej? Nie wierzę. Dobrze, że mało popularne są kaczawskie szlaki, bo dzięki temu są czystsze.

Do Kruczych Skał doszedłem zielonym szlakiem. Wiedzie on zboczem wydłużonego wzgórza, podnóżami skał piaskowych. Ściany najwyższe, czyniące największe wrażenie, są dokładnie na wprost budynku stacji PKP w Jerzmanicach. Jest tam miejsce na zaparkowanie samochodu – to informacja dla leniwych lub mających mało czasu. W części najwyższej ściana ma wysokość do dwudziestu metrów, długość około stu i jest niemal idealnie pionowa i równa, ale skały ciągną się na długości kilkuset metrów. 



Na szczycie wznoszą się baszty skalne podobne do tych, które spotkać można w najładniejszych miejscach Gór Stołowych lub na Lwóweckich Skałach w Lwówku Śląskim – na drugim końcu Pogórza Kaczawskiego. Wyglądają jak wielkie nadmuchane balony położone jedne na drugim i ściśnięte. Na górę można wejść po schodach lub, z drugiej strony, zboczem. Tam też znaleźć można ścieżki prowadzące na szczyty tych baszt; większość z nich poznałem, ale przed najtrudniejszą zatrzymałem się: ścieżka trawersuje tam pionową ścianę półką szerokości około 30 centymetrów. Kilkunastometrowa przepaść z jednej strony nie przestraszyła mnie, ale wystające z drugiej strony ponad ścieżkę bulwiaste skały owszem. 




Skał ładnych, wartych obejrzenia i sfotografowania, jest tam dużo, na przykład skalny mostek: niewielka formacja dwóch zapartych o siebie skał, pod którymi jest przejście, co prawda tylko dla krasnoludków. Jest zawsze ładny i zawsze pociągający kontrast: na szczycie pionowych skał rośnie kilkumetrowy pas lasu, a bezpośrednio za nim zaczyna się pole zasiane oziminą. Stojąc na brzegu tego pola przepaści nie widać, ale wystarczy wejść między drzewa, żeby zobaczyć urywającą się ziemię pod nogami.

Podobnego wrażenia, ale o większej intensywności, doznałem na szczycie Wilkołaka.

Byłem na zboczu tej góry dwa lata temu, w zimie. Brakowało wtedy jednej godziny do zmroku, głównie z tego powodu zrezygnowałem z wejścia na sam szczyt. Ten drugi powód? Jest tam dość stromo, wtedy było dużo śniegu, trochę obawiałem się drogi. Teraz było trzy godziny do zmroku, a z Kruczych Skał na zbocze Wilkołaka droga zajmuje pół godziny, więc czasu miałem aż nadto. Poszedłem. Zmieniło się tam, dróżki prowadzące na szczyt, w rejon czynnej kopalni bazaltu, są ogrodzone. Kluczyłem, zawracałem, szukałem innej drogi nie chcąc przeskakiwać ogrodzenia. W końcu znalazłem przejście: ogrodzenie kończyło się u podstawy wierzchołka, po prostu obszedłem je uznając, że skoro nie ma ogrodzenia, iść można, chociaż wiem, że to trochę naciągane tłumaczenie. Na szczyt wiedzie wydeptana ścieżka, najwyraźniej wiele osób wchodzi tam. Owszem, miejscami jest stromo, ale trudno nie jest; mając dobre buty i nieco rozwagi, wejście jest bezpieczne, więc właściwie nie wiem, dlaczego zrobiło mi się gorąco na podejściu.







Drzewa, trawa, widoczne ścieżki, to wszystko urywa się na dystansie jednego kroku, a dalej nie ma już nic, zieje szaro-czarna, rozmazana, niewyraźna przepaść. Kilkudziesięciometrowe urwisko pogłębione jest o następne dziesiątki metrów głębokością ogromnego dołu, z którego wywieziono miliony ton czarnej skały. Coraz niższe skalne półki połączone serpentynami dróg dla ciężarówek, bazaltowe ściany popękane w charakterystyczne i chwiejne – takie ma się wrażenie - słupy, krzew dzikiej róży pochylony nad urwiskiem, jakaś asfaltowa droga urwana na skraju przepaści. Nawet nagie drzewa wokół kopalni wyglądają jak martwe, a wszystko to niesamowicie ponure, czarne lub szare, monstrualne, jakby dokopano się tutaj do zasnutych dymem kuźni Pandemonium.

Trzydzieści milionów lat ma ta góra, ściślej pozostałość po górze – zastygła gardziel wulkanu, bazaltowy nek. Trwała niewyobrażalną przepaść czasu, a może tak być, że za dziesięć czy dwadzieścia lat przestanie istnieć – rozstrzelana i wywieziona przez ludzi.


Grudniowa łazęga


Przełęcz pod Świerkami, zbocza Okola i Pańskiej Wysoczki, Głęboka Dolina, Gackowa, Księża Góra, wieś Lubiechowa, przełęcz pod Świerkami.



Oglądając mapę, wspomniałem pewne skały ukryte w lesie na zboczu Pańskiej Wysoczki i nagle zapragnąłem zobaczyć je ponownie. Poddałem się tej zachciance układając plan całodziennego włóczenia się po masywie Okola, skoro pogoda nie zachęcała do wędrówek otwartymi przestrzeniami. Zapowiadano całkowite zachmurzenie i niewielkie opady, ale nie mgłę. Mgła przyplątała się sama, nieoczekiwana i niechciana, zmuszając mnie do modyfikacji planu. Samochód zostawiłem na przełęczy miedzy Okolem a Świerkami, szosą lubiechowską zszedłem niżej, w stronę Rozdroża, i wszedłem w leśny dukt, a niewiele dalej skręciłem w ścieżkę wiodącą pod górę. Jeśli dobrze idę, skały powinienem zobaczyć po lewej, przytulone do zbocza Wysoczki – myślałem odczuwając ciekawość, czyli poza chęcią zobaczenia tych skał, chodziło mi o sprawdzenie swojej pamięci. Po kilku minutach potwierdziła to satysfakcja, z jaką zobaczyłem ciemny, ledwie majaczący między czarnymi świerkami, kontur skał.







Tym razem nie ograniczyłem się do przejścia obok nich, ale poszedłem ku nim stromym zboczem, doświadczając przydatności twardych podeszew butów, co w tych górach zdarza się rzadko. Tak, w kwestii budowy butów w góry mam zdanie odmienne od ogólnie przyjętego: otóż uważam, że buty robione są ze zbyt sztywną podpodeszwą. Niezrozumiałe jest też dla mnie immanentne łączenie sztywności butów z grubością skóry i odpornością na przemakanie. Po prostu buty niższe, klasy B, idealne na polskie góry, robione są na ogół ze zbyt cienkiej, zbyt delikatnej skóry, szybciej przemakającej w błocie czy w mokrych trawach. Natomiast buty z odporniejszej, grubszej skóry, robione są z bardzo sztywną podpodeszwą, zbyt sztywną nie tylko na Góry Kaczawskie, ale na większość polskich szlaków. W rezultacie trudno o buty idealne. Znalazłem pewną włoską firmę robiącą buty klasy B z grubego juchtu, ale przed zakupem nie ma możliwości ich obejrzenia, zakup byłby w ciemno, a buty do tanich nie należą.

Zaraz, przecież miałem pisać o mojej wędrówce, a nie o butach.

Wdrapałem się na strome zbocze i pod przewieszoną skalną ścianą zarządziłem przerwę dla wypicia herbaty, popatrzenia wokół i posłuchania siebie.

Skały nie są zaznaczone na mapie – kolejna jej dziwna cecha, skoro zaznaczone są skały dużo mniejsze i mniej widowiskowe. Te skały – jak i sąsiednie, tym razem zaznaczone na mapie skały stojące na drugim zboczu Wysoczki, czynią duże wrażenie, zwłaszcza gdy ogląda się je w głębokim półmroku zachmurzonego i mglistego początku grudniowego dnia. Ich dzikość i tak silnie odczuwana przy nich własna samotność; poczucie wieczności trwania tych skał i znikomość długości ludzkiego życia; ich obojętna na wszystko nieruchomość i cykliczność przemian lasu wokół. Dwa oblicza natury: chaotyczne i niepokojące, surowe i zimne, kształty martwych skał, a wokół nich i na nich życie - odmienne od naszego i przez to trudno zrozumiałe, częstokroć delikatne i krótkotrwałe, ale jednocześnie życie trwalsze od tych kamieni, które w pierwszym wrażeniu wydają się być wieczne. W pionowej, popękanej skale wznoszącej się przede mną, dostrzegam okruch ledwie trzymający się macierzystego masywu; wiedziony nagłym impulsem odrywam go, trzymam chwilę w ręku i rzucam w dół zbocza. Do głowy przychodzi mi myśl o przyczynieniu się do zniknięcia tych skał w odległej przyszłości, ale też pojawia się nadzieja, właściwie pewność, dalszego trwania lasu wokół.

Wyżej, pod samym szczytem Pańskiej Wysoczki, są niewielkie, ale malownicze skałki, z których roztacza się ładny widok na dolinę i góry po drugiej stronie – Łysą i Chrośnickie Kopy. Wiedziałem, że nie zobaczę ich dzisiaj, ale poszedłem tam chcąc odwiedzić miejsce i przypomnieć sobie okoliczne ścieżki. Na jednej z nich, zarośniętej trawą metrowej wysokości, zmoczyłem ochraniacze i spodnie powyżej kolan, ale buty okazały się być dzielne, nie przepuściły wody. Szedłem. Sto metrów przede mną znikały we mgle ścieżki i drogi, las wokół stał przygaszony, niemal pozbawiony kolorów, tylko tu i tam małe buki trzymały swoje ładnie zbrązowiałe liście, a modrzewie resztki rudych igieł. Gdy zatrzymywałem się, słyszałem delikatny szelest spadających kropel wiszących na gałęziach drzew.




Wzdłuż masywu, nisko, jego podnóżem, biegnie gruntowa droga. Idąc nią na zachód, po prawej stronie parokrotnie minie się skały prześwitujące między drzewami lasu wznoszącego się po zboczach, a po lewej pas smutnego lasu. Zastanawiałem się nad przymiotnikiem najlepiej oddającym jego charakter, właśnie „smutny” uznałem za najbardziej trafny. Pełno w nim powyginanych konarów, przewróconych, omszałych pni z których wyrastają gęste pędy rwące się do słońca, gąszcz splątanych gałęzi, nierzadko zwisających do ziemi, której nie widać spod rozległych kałuż lub zwalisk uschniętych gałęzi, a wszystko to pod burym niebem, w szarówce mglistego dnia grudniowego. Mówi się o starych wiązach jako o drzewach mogących wystraszyć swoim wyglądem; widziałem takie w UK, w jakimś wiekowym parku, faktycznie wrażenie czyniły duże, ale nie były tak smutne, jak te powyginane i porośnięte mchami pnie wierzb iwa. 







 Taki ze mnie znawca drzew? Takim chciałbym być. Nie będąc pewny gatunku tych drzew, poprosiłem o pomoc autora strony mojedrzewa.pl. To dzięki uprzejmości pana Piotra wiem, że w tamtym lesie rosną te dziwne wierzby tak mało podobne do naszego wyobrażenia wierzb.
Szedłem brzegiem tego lasu, wchodziłem między jego drzewa, zatrzymywałem się i patrzyłem na ten nieprzytulny gąszcz wokół, oczyma wyobraźni widząc wędrowca, który gdzieś tutaj usiadł na zwalonym pniu i zebrawszy kupkę suchszego chrustu rozpalił ogień by ogrzać się w swojej długiej wędrówce. Wsłuchiwałem się w siebie podejmując kolejną próbę poznania przyczyn mojego łażenia w tak brzydką pogodę po takich pustkowiach.

Poszedłem nieznaną mi drogą od Chrośnickiego Rozdroża w stronę Głębokiej Doliny i Gackowej; droga warta przejścia nią po raz drugi – przy dobrej widoczności. 



W lesie dnem jaru płynie strumyk, a dukt przekracza go wysokim mostkiem. Stałem tam chwilę patrząc na strumień i słuchając go; z mapy dowiedziałem się, że gdzieś tutaj jest miejsce zwane „Za mostem” – z tej, czy z tamtej strony strumienia? Nie wiedziałem, ale miejsce i nazwa podobały mi się. Nieco dalej droga przekracza strumień murowanym, nowym brodem – rzadkość warta zobaczenia, bo dająca wyobrażenie o dawnym wędrowaniu gruntowymi drogami. Stałem na środku płytkiego nurtu płynącego płaskim dnem wyłożonym kamieniami i patrzyłem na wodę omywającą moje buty.

Zaczęła padać mżawka, rozejrzałem się i na miejsce chwili przerwy wybrałem dąb pomnikowych rozmiarów. W ranach po uschniętych konarach wypróchniały duże dziuple, pozostałe konary były sękate, powykrzywiane, ale prosty pień był zdrowy. Patrząc na niego wspomniałem scenę ze „Starej baśni” Kraszewskiego i ponownie, jak tyle już razy, zdziwiłem się działaniem ludzkiej pamięci.

Po wyjściu z Głębokiej Doliny, droga wypadała mi otwartą przestrzenią w okolicy Księżej Góry. Odnalazłem to wzgórze, niewielkie, obłe wybrzuszenie pola, ale trzeba mi będzie wrócić tam dla zobaczenia widoków.

Szedłem polnymi drogami głównie na wyczucie, trochę też według mapy, bo mgła nie pozwalała kierować się linią lasów, a chciałem ominąć drogę najprostszą i najpewniejszą, ale jednocześnie nudną – asfaltową szosę biegnącą przez Lubiechowę. Zmierzchało się. Szedłem smakując nostalgię końca późnojesiennego dnia i drogi wśród pól.


czwartek, 4 grudnia 2014

W wietrzny i zimny dzień


Wieś Stara Kraśnica, Kraśnickie Wzgórze, Mochowskie Wzgórze, wieś Rzeszówek, Dworska Góra, Pasternik, lasami pod wieś Jurczyce, szosą do Starej Kraśnicy.


Ciężko mi się szło asfaltem w sztywnych butach górskich, które tak pasują do szosy, jak i do tańca. Wyżej, już na stoku wzgórza, mroźny wiatr przewiewał czapkę i kominiarkę póki nie zapiąłem pod szyją uparty zatrzask spinający kaptur. Zmarzły mi dłonie, później dłuższą chwilę boleśnie czułem mróz pod paznokciami. Wiedziałem jednak, że marsz rozgrzeje mnie i dobrze będzie mi się szło.

Chodziłem w różnych warunkach, zdarzało się, że w mróz kilkunastostopniowy, i nigdy nie zmarzłem, chociaż zawsze na początku mroźnego dnia marzną mi stopy. Przy bardzo niskich temperaturach najłatwiej wyziębić palce rąk. Kanapki jadam wtedy w rękawicach, ale do zrobienia zdjęć muszę je zdejmować; mróz tylko czeka na takie chwile. Dzisiaj nie było dużego mrozu, to wiatr czynił go tak dokuczliwie odczuwalnym.

Z szosy biegnącej zboczem Kraśnickiego Wzgórza, tuż przy wjeździe do kopalni piasku, widok warty jest dłuższej chwili zatrzymania się, a z tego miejsca blisko już na odkryty szczyt wzgórza.

Czekała tam na mnie samotna brzoza, czekałby rozległy widok, gdyby nie mgła ograniczająca widoczność do kilometra.

Polami poszedłem do nieodległego Mochowskiego Wzgórza. Nazwę bierze od sąsiedniej wioski Mochów, więc wzgórze i las są Mochowskie, a Muchowskie, jak podają autorzy mojej mapy i nie tylko oni.

Pola i szosa podchodzą pod szczyt broniony wokół gęstwiną krzewów i młodych drzew, ale przejście znaleźć można; wewnątrz ich okręgu gęstwiny już nie ma, jest cisza i las, a na samym szczycie są okazałe skały wysokości jakieś 10 metrów, od strony szosy niemal pionowe. Czarno-zielono-sine i poszarpane są te skały, od góry porośnięte czapami traw, tu i ówdzie omszałe, obsypane opadłymi liśćmi. Na skalnej półce rośnie parę dębów, a w szczelinach leżą ich żołędzie. 



W zacisznym miejscu, osłonięty skałami, urządziłem przerwę śniadaniową; dobrze mi się tam siedziało, wśród kamieni i drzew, które co prawda zasłaniają widoki, ale jest tam tak ładnie, że na pewno wrócę na to wzgórze.

Tuż przy nim powinna zaczynać się – czytałem mapę - polna droga do Rzeszówka. Była, poprowadziła mnie łagodnymi wzgórzami do wioski, a i widoków nie poskąpiła, zwłaszcza bliżej zabudowań. 



Szedłem, a droga szła przede mną. Tafle lodu pokrywały kałuże; czasami specjalnie stawałem na nie żeby posłuchać ostrych, suchych i chrzęszczących odgłosów ich łamania się.

W pewnym miejscu dróżka przecina wąski pas drzew i zarośli; na ogół jest to rozpoznawalna już z daleka oznaka strumienia. Spotykam kilka takich miejsc każdego dnia swoich wędrówek, ale to miejsce zaskoczyło mnie i oczarowało nagłą odmiennością widoków. Wokół lekko pofałdowane wzgórza, trawy, dalekie widoki, łagodność i brak niespodzianek, a między drzewami, ledwie o krok o tamtych stoków, głęboki i kręty jar, gąszcz roślin, zwaliska kamieni i martwego drewna.

Przeszedłem wioską do drogi prowadzącej na Dworską Górę; jej początek jest oznaczony stosowną tablicą, a droga będąc wygodną, do ładnych nie należy – wyłożona jest betonowymi płytami. Ze szczytu wzgórza widok byłby panoramiczny i ładny, byłby gdyby nie mgła. Widziałem mało wyraźne szczyty na granicy widoczności, ale kiedyś wrócę tam. 



Dzisiaj wróciłem do wioski i przeszedłem na jej drugą stronę, w okolice Pasternika. Stałem na szczycie tego wzgórza i długo patrzyłem na rozległą przestrzeń wokół. Łagodne stoki wzgórz, odległe ściany lasów, stare trawy, a wszystko przymglone, w tonacji czarno-szaro-brązowej, nostalgiczne i… ładne. Tu i tam grupki drzew albo ich nitki osłaniające strumienie, samotne drzewa. Zwłaszcza jedno, wyjątkowo duże, przyciągało mój wzrok. Nagle zapragnąłem dowiedzieć się jakie to drzewo, stanąć pod nim, spojrzeć na to miejsce, na którym stałem teraz, okręcić się wokół siebie i pójść jeszcze dalej. Poszedłem. Dąb powinien mieć status pomnika przyrody; stanąłem pod nim i spojrzałem na szczyt odległego o kilometr Pasternika. 



Pod nogami, wśród żółknących traw, kwiaty – w ostatni dzień listopada! Stokrotki były tak świeże i tak ładne, jakby maj wrócił, a one rano zakwitły, ale licznie spotykane kwiaty rumianku zmęczone były długim oczekiwaniem i zimnem.


Rośliny stroją się kwiatami dla owadów, nie dla nas, co prawdą jest oczywistą. Owszem, ale zadziwia mnie zbieżność gustów naszych, ludzkich, i owadzich. Jakże często to, co przyciąga nasz wzrok, przyciąga i owady. Co prawda one nie oceniają kwiatów w kategoriach estetycznych, jednak trzeba przyznać, że kwiaty kuszą je swoim wyglądem – więc właściwie jest z nimi tak, jak z nami, bo przecież nachylamy się ku nim przyciągani ich wyglądem. Ta wspólnota reakcji ludzi i owadów jest dla mnie fascynująca podwójnie, bo nie tylko na poziomie estetyki, ale i ewolucji, będąc jednym z tysięcznych dowodów na przynależność ludzi i owadów do tego samego świata ziemskich istot żywych.

Dla kogo więc te późnojesienne kwiaty, skoro nie ma już owadów? Czy roślinom przestawiły się ich zegary? Może dla nas? Romantyk, który jest we mnie, łatwo w to uwierzy, ewolucjonista, którym także jestem, silnie powątpiewa. A może te późnojesienne kwiaty czekają na swojego oblubieńca tak, jak czeka starzejąca się panna, przed lustrem starannie dbająca o niknące resztki swojej urody?



Miejsca dopisałem do swojej coraz dłuższej listy miejsc wartych powtórnego odwiedzenia przy ładniejszej pogodzie.

Wróciłem do wioski i kręciłem się po niej szukając początku Czarciej Drogi, którą umyśliłem sobie wrócić do szosy 365 i dalej – do Starej Kraśnicy i samochodu. Tam, gdzie pokazywała mapa, jest tylko droga na podwórze gospodarstwa; spotkana na szosie mieszkanka powiedziała, że pierwszy raz słyszy o takiej drodze. Poszedłem pod górę rozglądając się za drogą, jakąkolwiek drogą. Znalazłem równoległą do poszukiwanej, drogę biegnącą północnym stokiem Dworskiej. 


Zgodnie z mapą powinna ona skręcić w lewo po minięciu tego wzgórza i po paruset metrach połączyć się z Czarcią. Skręciła, już się ucieszyłem, że znajdę poszukiwaną drogę, ale po przejściu tych paru setek metrów skrzyżowania nie było. Przeszedłem jeszcze kawałek, wyszedłem na polanę i tam zobaczyłem, że droga jeszcze raz skręca w lewo, więc w stronę wioski. Zawróciłem, postanawiając znaleźć przedłużenie betonowej drogi, w lesie łączącej się z inną drogą, a ta z kolei... Droga zgubiła mi się na podmokłych łąkach. Kluczyłem, kręciłem się, bezskutecznie, w końcu, poganiany bliskim już końcem dnia, wszedłem w las pierwszym duktem prowadzącym w dobrą stronę. Po kilkuset metrach dukt tak po prostu skończył się pod świerkiem, co nie jest czymś wyjątkowym ani w lasach, ani na otwartych przestrzeniach łąk i pól. Co robić? Wracać, czy iść dalej? Owszem, mogłem zawrócić i dojść do samochodu szosami, okrężną drogą, ale gdybym przeszedł niewiele ponad kilometr lasu przede mną, miałbym znaczne bliżej. Tak, przejście jest łatwe pod warunkiem utrzymania kierunku, a między drzewami zmierzch zacznie się za kwadrans, może za pół godziny, słońca nie widać, kompasu nie mam.

Poszedłem przed siebie starając się sumować swoje skręty w lewo i w prawo. Było dobrze, kierunek wypadał w dół zbocza; było gorzej, gdy zszedłem na dno, bo teren zrobił się podmokły i gęsto zarośnięty chaszczami, a z sumowaniem kierunków było coraz trudniej. Doszedłem do sporego strumienia; podobał mi się, stałem chwilę na brzegu patrząc na niego, nim pomyślałem, że taki spory strumień powinien być oznaczony na mapie. Był, doszedłem do Kamiennika. Z mapy wynikało, że powinienem przeciąć go pod kątem prostym. Było tam spore zbocze porosłe świerkami i gęstym młodniakiem, na szczęście sięgającym ledwie kolan. Szedłem ładnym lasem, między grubymi i bardzo grubymi świerkami, wypatrując prześwitu między drzewami. Jaśniejsze miejsce przywitałem w ulgą, a gdy wyszedłem z lasu, od razu rozpoznałem miejsce: byłem w Jurczycach, tam, gdzie chciałem dojść. Na brzegu szosy usiadłem na pniaku, piłem resztkę herbaty i, pewny bezpiecznego powrotu w ciemnościach, patrzyłem na koniec dnia. Najpierw zmierzch zasłonił dalsze szczyty, później niezauważalnie, jakby podstępnie, skrywał coraz bliższe, w końcu, gdy szedłem szosą do Kraśnicy, zostawił widoczne tylko najbliższe drzewa i kawałek szosy przede mną.






środa, 3 grudnia 2014

Późnolistopadowe Góry Kaczawskie


Wieś Dobków, Piaseczna, Popielnik, podnóżem masywu Marcińca i Rogacza do Wojcieszowa, Zadora, Lipna, Dobków.
 
Mój zwyczaj stałego noszenia w plecaku kominiarki i drugiej pary rękawic, także przezorne, a nawet wbrew spodziewaniu, wzięcie dwóch bluz polarowych, okazały się dzisiaj zbawienne, szczególnie dla moich uszu i palców. Było tylko parę stopni mrozu, ale wiatr był dość silny, wychładzał, przewiewał przez czapkę i kominiarkę, kąsając głowę. Po zdjęciu rękawic dla wypicia herbaty czy zjedzenia kanapki, palce rąk długo dochodziły do normalnego stanu, a kucnięcie za potrzebą było ekstremalnym przeżyciem. W nagrodę wyborny smak gorącej herbaty z sokiem malinowym, herbaty z termosu właśnie dla tej chwili dźwiganego cały dzień.

Pierwszy zimowy weekend na szlaku. Bez dalekich widoków, bo mgła przygoniła horyzont na kilometr ode mnie, ale za to z silnie odczuwaną listopadową nostalgią.
 Dobrym sposobem znalezienia we wsi początku wybranej drogi, jest internet i zasoby google. Wybierając trasę wędrówki ze startem w Dobkowie, zauważyłem na mapie drogę wybiegającą spomiędzy domów wsi i prowadzącą przez łąki pod wzgórze Piaseczna. Zdjęcia satelitarne i te robione z samochodu, pozwoliły mi precyzyjnie określić jej początek, a nawet znaleźć miejsce na samochód. Szaro było, gdy wszedłem na dróżkę i jeszcze w trzy kwadranse później, na Piasecznej, mój aparat stwierdził, że jest za ciemno do robienia zdjęć. Faktycznie, ranek był prawdziwie listopadowy: nie tylko zimny, chmurny i ciemny, ale i z lekka zamglony. Droga podchodziła pod szczyt wzniesienia, przy małej grupce drzew zataczała zgrabny łuk i biegła w stronę lasu; podobało mi się to miejsce, pomyślałem, że w słoneczny i zielony dzień musi być tutaj naprawdę ładnie. Samo wzgórze jest częściowo rozkopane żwirownią, natomiast widoków z niego tylko domyślałem się.

Ten weekend, dwa dni łażenia po kaczawskich wzgórzach, zapamiętam także z powodu polnych dróg.

Szukałem je, znajdowałem i gubiłem; znajdowałem niezaznaczone na mapie albo daremnie szukałem tych zaznaczonych; były kapryśne albo i zwodnicze, bo po prostu kończące się gdzieś na łące lub przy świerku w lesie. Cóż, dla ich urody wybaczam wady.





Wiele kilometrów szedłem na przełaj, łąkami albo nieużytkami, kierunek wybierając według zarysów ścian lasów, albo po prostu na wyczucie. Dochodziłem tam, gdzie chciałem, chociaż na ogół z mniejszym lub większym odchyleniem. Szedłem. Palce stóp nareszcie rozgrzały mi się, buty miałem wygodne, nigdzie nie marzłem, szedłem.

W te dni stwierdziłem, że marsz po zaoranym (tylko zaoranym, bez wyrównania skib) i zamarzniętym polu jest równie uciążliwy, jak marsz kosodrzewiną. Gdy chłostany wiatrem przebrnąłem przez wielką połać takiego pola, z ulgą siadłem na pniaku między pierwszymi drzewami lasu, osłonięty od wiatru. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że siedziałem nie wyciągając termosu, zasłuchany w odgłosy wiatru i zapatrzony w ten szaro-brązowy, smutny las. Taki był, jak większość lasów widzianych w ten weekend, ale w tamtej chwili jakbym coś w nim zobaczył – trudny w spostrzeżeniu i w akceptacji jego urok.

Jedną przerwę miałem w wielce nietypowych warunkach, bo… na kanapie w campingu. Nie wiem kto i po co postawił camping na pustkowiu, chyba myśliwi, a że nie był zamknięty, uznałem, że mogę w nim usiąść dla wypicia herbaty.

Szedłem w stronę Popielnika; gdy dotarłem do szosy łączącej Dobków z Lipą, wzgórze rozpoznałem bez pudła. Najdalszej dali  nie było mi dane widzieć, ale to, co zobaczyłem, podobało mi się; wrócę na to wzgórze na pewno. Z powodu mgły zrezygnowałem z wędrówki na inne okoliczne wzgórza, a wybrałem leśną drogę szczytami długiego masywu – od Marcińca do Trzcińca. Z Popielnika poszedłem na wschód, chcąc dojść do drogi prowadzącej na Marcińca. Dobrze, ale która to droga? No i jak do niej dojść, skoro ta biegnąca w pobliżu wzgórza skończyła się niewiele dalej? Szedłem na przełaj szerokim duktem wyrąbanym w lesie pod linią energetyczną, rozgarniając oszronione wiechcie traw. Tyle razy widziałem te trawy, tak ładne i  charakterystyczne, a nie wiem, jak się one nazywają. 


Dlaczego nie wiem?

Więc dobrze! Klikałem, oglądałem, porównywałem i wyszło mi, że tamte trawy, tak ładnie wyglądające z białosrebrzystymi wiechciami, to wiechlina, chyba zwyczajna, ale za to głowy nie dam. Dzisiaj patrzyłem na wiechcie wiechliny ładnie oszronionej, ale te trawy potrafią też zatrzymywać mrowie miniaturowych kropelek wody. Czasami wystarczy nawet słaby i chwilowy blask słońca, by te drobiny zalśniły połyskiem diamentów.

Wracam na szlak. Doszedłem do poprzecznie biegnącej szutrówki; miejsce skrzyżowania z grubsza odpowiadało usytuowaniu drogi na Marciniec, więc skręciłem w nią. Gdy później droga za bardzo – według mojej oceny - skręcała w prawo, uznałem, że na minionym wcześniej rozwidleniu powinienem wejść w lewą odnogę. Nic to, pomyślałem, tej drogi też nie znam, a że prowadzi w stronę Wojcieszowa, pójdę nią dalej. O kierunku wnioskowałem po jej biegu i nachyleniu stoków, bo słońcem nie mogłem się kierować, a kompasu nie mam. Prowadziła podnóżem masywu, a skończyła się w miasteczku, na ulicy Nadrzecznej, vis a vis wzgórza Młynica.

Przeszedłem kawałek ulicami i wszedłem na znaną mi drogę prowadzącą na Zadorę i dalej – na Lipnę. 



Mając rezerwę czasu, postanowiłem raz jeszcze spróbować znaleźć Kazalnicę, skałę zaznaczoną tam na mojej mapie. Myszkowałem po lasach ze dwie godziny, skały nie znalazłem, może jedynie szczyt pewnego wzgórza, stromy z jednej strony, mógłby uchodzić za kazalnicę, ale skały wychodnej tam nie ma. Ponieważ moja encyklopedia, dokładniejsza od mapy, nie informuje o tej skale, wydaje się, że jest ona kolejnym wymysłem autorów mapy. Znalazłem natomiast nietypową lipę: dwanaście (pilnie policzyłem) pni wyrasta z jednego przyziemia! Po drodze, oglądając drzewa, nauczyłem się, jak mniemam, rozpoznawać młode, o gładkiej jeszcze korze, jawory bez liści. Jestem z siebie dumny, bo niewiedza jest męcząca, czasami niepokojąca.

Pokręciłem się jeszcze po łąkach wokół Lipnej, wszedłem na szczyt jakiegoś jej bezimiennego sąsiada, pogapiłem się na oszronione zagajniki (tylko tam, w okolicy szczytu, drzewa były całe białe) i wszedłem na czarny szlak prowadzący do Dobkowa. 


Przy ścieżce tego szlaku, blisko brzegu lasu, miałem miłą chwilę zapatrzenia: rośnie tam grupa dużych, nawet bardzo dużych, buków. Wszystkie wielkie drzewa tworzą wokół siebie pociągającą aurę, ale buki chyba szczególnie, zwłaszcza gdy ogląda się je nagie, mocarne rozmiarami i pazurami korzeni, czarne i nieruchome, w półmroku jesiennego dnia w lesie.

Gdy wyszedłem z lasu i otworzył się przede mną znany już, ale nadal urzekający widok na wzgórze ze starym kamieniołomem i dalej, na szerokie pola schodzące do wioski. Próbowałem robić zdjęcia, ale aparat stwierdził, że już zbyt ciemno i że dość mu robienia zdjęć na dzisiaj.



Gdy dwa dni wcześniej szukałem noclegu, z powodu wysokiej dla mnie ceny zrezygnowałem z ofert w Dobkowie i zadzwoniłem do znanego mi już gospodarstwa w Proboszczowie, do „Zaczarowanego Ogrodu”. W trakcie rozmowy właścicielka zapytała.:

-A czy pan już nie nocował u nas? Głos wydaje mi się znajomy.

-Nocowałem parę razy.

-To pan jest tym, który chodzi po tych górach?

-Ja.

-To dla pana obniżę cenę.

-Dzięki serdeczne.

Pokój dostałem ten, co zwykle. Dłuższą chwilę rozmawiałem z panią Danutą, a gdy wyszła, zobaczyłem na stoliku lampkę nalewki własnej roboty. Ilekroć nocuję tam, jestem tak ugaszczany. Wiem, że wszyscy goście mają możliwość degustacji, ale przecież tak miło jest myśleć, że tylko ja, tylko dla mnie:)

Do Zaczarowanego Ogrodu przyjechałem o godzinie 17; umyłem termos, wziąłem prysznic, posiedziałem chwilę nad mapą i… co robić, skoro nie wziąłem nic do czytania? Chciałbym poznać ogród, bo tyle go widuję, co mogę zobaczyć jadąc, w świetle reflektorów, ale o tej godzinie nie obejrzę go i dzisiaj.

Położyłem się. Spałem jak aniołek przez 11 godzin.