Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 5 czerwca 2015

Początek lata i jej warkocze


310515

Ostatnia noc majowa, minęła północ, zza wozów dobiega dudnienie z głośników. Festyn. Jak mam chłonąć urok tej nocy?

Zaczyna się czerwiec, najpiękniejsza dla mnie pora roku. W kalendarzu jeszcze jest wiosna, ale naprawdę lato zaczyna się właśnie teraz. Letnie dni, które nic nie odejmują z nadal pełnej miary lata. W ostatnie dni czerwca często pojawia się we myśl, że teraz, skoro zaczyna się lipiec, lata będzie ubywać, a w czerwcu nie ubywało, jeszcze całe było przede mną, nienaruszone, mimo że już trwało.

Rozglądam się wokół siebie; na słoneczny obraz zielonego świata nakłada mi się drugi, chmurny i szary, a nagimi drzewami, kałużami lub łachami śniegu – obraz moich gór zupełnie nieznanych w swoich wiosennych i letnich strojach. Tak mało wtedy kolorów, mało słońca. Budzi się we mnie nostalgiczna tęsknota. Pojechać tam chociaż na tydzień!

W wyjątkowo słoneczny dzień późnej jesieni schodziłem z Zadory jeszcze przed zachodem słońca; gdzie mi się tak śpieszyło? Do mroku na dole? Innym razem oglądałem cudny wschód słońca na Grudnej, ale szybko, za szybko, poszedłem dalej, gnany (tak się tłumaczę) łapczywością przeżywania, a przecież mogłem stać tam dalej i patrzeć, wypatrzeć wszystko do ostatniego promienia, ostatniego wzruszenia. Albo tamten wyjątkowo kolorowy wschód widziany pod Rząśnicką Przełęczą! Czemu ja wtedy pojechałem dalej?



Grzechoczące puszki i brzęczące butelki pod nogami, wokół Crazy Dance placki rzygowin, obsikane wozy zaplecza, dudnienia z głośników i głuchy odgłos zwalnianych siedzeń na wieży Mega Dropa. 


Niecierpliwe liczenie czasu: za siedem godzin zaczynamy przeprowadzkę, a ci ludzie wcale nie chcą iść do domu!

Festyn. Spałem cztery godziny, ale w następną noc, już w nowym mieście, udało mi się przespać dziewięć godzin.

020615

Szaleństwo przeprowadzki za mną. Chodzę między drzewami parku, przecinam smugi jaskrawego światła i wchodzę w głęboki cień. Światło niskiego już słońca oślepia mnie, ale nie unikam go, nie odwracam głowy. Dobrze jest tak iść w migotliwym świetle czerwcowego słońca. Podnoszę głowę i cieszę oczy złotozielonymi liśćmi wiązów, maleńkimi pąkami lipowych kwiatów, drobnymi listeczkami glediczji; odstające płaty kory tych drzew rzucają na pnie pofałdowany cień. Na końcu glediczjowej alei przecinki, dwa duże wiązy, a za nimi dwuszereg lip. Pochyła wierzba rosnąca nad brzegiem stawu moczy w wodzie swoje włosy; a może przygląda się sobie lub rozkwitającym liliom?


 Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła; drzewo zwiesza swoje liczne ramiona – jakby nachylało się ku mnie, a obok widzę masywne przypory wykształcone przez wiąz. Na końcu alejki stoi w słońcu okazałe drzewo, jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej zieleni. Przy ziemi słońca już nie ma, podniosło się wyżej nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim korony drzew. W górze feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy konarów krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję ciepłe zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.

Jak zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę?

Chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni, miałbym wtedy w tym ziarenku zaklętą wieczność…*

W trzy godziny później, gdy już miałem zakończyć wieczór, odebrałem smsa od przyjaciela: wyjdź na dwór, zobacz księżyc. Wyszedłem i zakręciłem się na parkowej alejce nim znalazłem go między drzewami. Stał w pełni, wyraźny jak rzadko kiedy, jakby narysowany ostrym rylcem na granacie nieba i rozsiewał wokół swoją srebrzystą aureolę, a ja stałem zapatrzony w niego i zasłuchany w siebie, w dziwne, ale przyjemne, połączenie radości i tęsknoty. Wspomniałem też swoje zdumienie i zafascynowanie, gdy kiedyś zdarzyło mi się oglądać księżyc w taką noc przez lornetkę. Widok trudny do zapomnienia.

Wczesnym rankiem, nim zadzwonił budzik, obudził mnie śpiew wilgi. Słuchałem tych pięknych, melodyjnych dźwięków i bez śladu niechęci (czy tej milczącej, ale jakże mocno odczuwanej konieczności) pomyślałem o wstaniu i rozpoczęciu kolejnego dnia wypełnionego dwunastoma godzinami ciężkiej pracy. Była we mnie pogoda ducha i radość dnia przede mną.

Może jednak powinienem zatrzymać wschód słońca?



*Jan Drzeżdżon, mało znany pisarz kaszubski,  napisał o pragnieniu zatrzymania w dłoni wschodu słońca, wyżej parafrazuję jego słowa.



050615

Od szeregu tygodni nosiłem się z zamiarem opublikowania na blogu fragmentu napisanej rok temu noweli, której nadałem tytuł „Chrośnickie Kopy”. Tak nazywa się pasmo wzgórz w Górach Kaczawskich, tam zaczyna się i kończy moja opowieść o spotkaniu dwojga ludzi.

Przez szereg lat pisywałem w Biblionetce, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej dokuczała mi niepewność miejsca, jak można by określić moje opory przed publikacją swoich tekstów na stronie poświęconej wydanym książkom. W końcu zaprzestałem publikacji, chociaż rozwodu w Biblionetką nie wziąłem. Tutaj jest inaczej, bo mimo iż jestem na łaskawym chlebie Googli, jestem jakby u siebie i sam mogę decydować, co wypada mi tutaj zamieszczać, a co nie. Z założenia strona ta miała służyć do publikacji moich tekstów, co niniejszym czynię.

Oto fragment mojej noweli. Wybrałem go, bo jest zamkniętą całością, która zrozumiała jest bez znajomości reszty tekstu i bez wyjaśnień.

Jest jeszcze drugi powód: wspomnienie słów mojej znajomej, która jeden z rodzajów opisanych niżej warkoczy nazwała „strumykowym warkoczem”. Dopiero od niej dowiedziałem się, że taki warkocz nazywa się francuskim. Dla mnie, dzięki niej, zostanie warkoczem strumykowym.

Czy opublikuję resztę? Nie wiem. Nie wykluczam tego w późniejszym czasie, gdy nabiorę do tekstu większego dystansu emocjonalnego.





Nigdy ich nie obcięła, mimo iż dopiero żyjąc z nią dowiedziałem się, ile pracy kosztuje utrzymanie włosów takiej długości. Niemal zawsze ma warkocz lub warkocze, ale nie ma monotonii w jej fryzurach, mimo niezmienności ich głównej cechy - samych warkoczy. Miejsce ich uczepienia do głowy podlega okresowym wędrówkom, które obserwuję z ciekawością, próbując dojść związku między nim a nastrojami Jasi, okazjami lub porami roku. Czasami jest ich dwa, ale częściej jeden, ogromny grubością, niemal jak moja ręka w nadgarstku. Patrząc na jej małą głowę i cienką szyję, nieodmiennie budzi się we mnie myśl o ciężarze, jaki musi dźwigać, ale Jasia zapewnia mnie, że nie czuje ciężaru warkocza. Na ogół wyrasta z tyłu jej głowy, wyżej lub niżej, ale czasami zbacza w stronę lewego lub prawego ucha, a wszystkie włosy wieloma pasmami biegną za nim by wkręcić się w jego sploty. Same sploty też ulegają przemianom, będąc ścisłe – wtedy warkocz jest cieńszy, twardszy, jakby bardziej nerwowy w swoich ruchach, ale i bardziej połyskliwy – lub luźniejsze, wtedy pogrubiały warkocz nabiera aksamitnego, matowego połysku, jest puszysty, miękki i wiotki. Bywa też bez klasycznych splotów: rozczesane włosy zebrane są gumkami równomiernie rozłożonymi na całej długości włosów; ich ilość też ulega zmianom, których przyczyna pozostaje dla mnie tajemnicą. Bywa, że warkocz nagle kończy się, dalej włosy są proste i luźne, układające się w pędzelki, którymi lubi łaskotać mnie lub w zamyśleniu bawi się nimi sama. Ich długości są bardzo różne: od króciutkich, gdy niesplecione są same koniuszki włosów, do długich, sięgających nawet połowy długości jej włosów. Od czasu do czasu te niesplecione włosy łączą się w jeden warkocz. Jasia ma wtedy jakby trzy warkocze: dwa na ramionach i jeden niżej. Oczywiście zdarza się też odwrotność: jeden gruby warkocz dzieli się niżej na dwa lub więcej warkoczy. Ona chyba lubi zmiany, bo gdy już dobrze poznam szczegóły nowego jej warkocza, gdy w następnych dniach wróci do fryzur jakby mi znanych, nagle przychodzi od fryzjerki uczesana tak, jak jeszcze nie czesała się nigdy. Zwykle zmiana jest niewielka, ukryta w jakimś szczególe, ale na ogół wiem, że ona jest. Skąd? Po zachowaniu się Jasi. Nie chwali się, nie pokazuje, nic nie mówi jakby nic się nie zmieniło, ani ona niczego nie oczekiwała. Zachowuje się niby normalnie, ale czasami łapię jej ukradkowe spojrzenia na mnie – i właśnie po takim jej zachowaniu wiem, że ma inną fryzurę!

Zdarza się, że jej warkocze mnożą się. Jest ich trzy albo trzydzieści, a kiedyś zobaczyłem warkocz upleciony z… warkoczy! Próbowałem prześledzić jego sploty, ale tylko oczy splotły mi się w patrzeniu na jego zawile przenikające się zwoje.

Klasyczny jej warkocz zbiera wszystkie włosy w jednym miejscu i wkręca je w siebie, jest jak strumień mający jedno tylko źródło, chociaż i tutaj jest zmienność, bo warkocz bierze włosy na siebie, albo pod siebie: jest na włosach, lub jakby pod nimi. Bywa, że zaczyna się wysoko, niemal na czubku głowy (albo inaczej, ponad skrońmi, opasując głowę dookoła i z tyłu łącząc się) ale wtedy zbiera włosy tylko z sąsiedztwa i ściśle przylegając do głowy schodzi w dół, zbierając po drodze kolejne pasemka włosów – znowu jak strumień zbierający po drodze wody małych strumyczków - by w końcu nisko, blisko już karku, oderwać się od głowy i popędzić w dół falistymi, przenikającymi się liniami splotów. Bywa też, że warkocz zaczyna się wysoko, ale w swoim biegu w dół meandruje z tyłu głowy, niezdecydowany. Oczywiście miejsce jego skoku także podlega zmianom: wędruje z środka głowy czasami na lewą stronę, częściej na prawą, a wtedy zwykle nosi warkocz z przodu, na piersi. W tym uczesaniu widzę ją dostojną i elegancką, może dlatego, że ta fryzura jest jedną z dwóch wybieranych na publiczne występy, ale wtedy czesze ją jej fryzjerka. Nie wiem dlaczego chodzi do niej, przecież mógłbym sam ją uczesać…

Ach, nie napisałem o tej drugiej fryzurze na oficjalne okazje, zamyśliłem się. Ściśle pleciony warkocz zwijany jest w kręgi, jeden przy drugim, a koniec zmyślnie chowany jest do środka tej czaszy wyrastającej za głową, czasami ponad nią, i utrzymywanej w całości tajemnym sposobem. Szyję i kark ma wtedy odsłonięte, jedynie drobny meszek i parę króciutkich włosków wymyka się ogólnemu porządkowi, ale widać je tylko z bliska, gdy korzystając z rzadkiej okazji nachylam się, żeby ustami dotknąć jej nagi kark. Nierzadko warkocz zaczyna się niżej, nie przy samej głowie, a na wysokości jej ramion; jest tak zwykle wtedy, gdy Jasia sama zaplata swoje włosy. Podziwiam jej perfekcję w pleceniu warkoczy i zazdroszczę tej umiejętności, bo mimo iż z czasem nabrałem niezłej wprawy, ciągle daleko jest mi do jej umiejętności. Ilekroć widzę u niej ten warkocz, odczuwam coś podobnego do żalu zmieszanego z zazdrością: dlaczego musiała sama pleść, dlaczego ja nie mogłem?

Warkocz najbardziej umykający opisowi, warkocz, który swoją ulotnością niemal uniemożliwia prześledzenie biegu jego splotów, biegnie od jednej jej skroni do drugiej, ale splata tylko niewielką część włosów, całej ich reszcie pozwalając swobodnie opadać aż do bioder. Ten warkocz wygląda jakby nie był dokończony, albo jakby nie był zdecydowany: bierze kosmyki włosów, przeplata je raz czy dwa i porzuca, by odrobinę dalej wziąć następny kosmyk i tak samo beztrosko z nim postąpić. Ma dwa początki, właśnie nad skrońmi Jasi, ale końca nie ma. Czasami myślę, patrząc na niego, że jest lekkomyślny w swoim braniu i porzucaniu. Jest jak piękna kobieta, która zmienia kochanków z wdziękiem właściwym dla swojej płci.

Czasami jej fryzury tracą warkocz, główny swój ton. Jasia upina wtedy niesplecione włosy w zawiłe zwoje, w wielokrotnie przeplatające się węzły tworzące na głowie fantazyjne koki, w których nie widać ani końca, ani początku jej włosów, ale bywa też – jakżeby inaczej mogło być – że z tego poplątanego zawirowania wymyka się ogon wolnych włosów i zgrabnym łukiem opada na jej plecy.

Oczywiście zdarzają się, i to w bardzo licznych odmianach, fryzury łączące warkocz lub warkocze z najróżniejszymi układami włosów. Pierwsza jej fryzura tego rodzaju, a Jasia zainaugurowała nią wielką serię zmian, była z dodatkiem: przez jej czoło biegł wąski paseczek w kolorze włosów i znikał owinięty włosami ponad skrońmi; co się dalej z nim działo – nie wiem. Musiałbym podnieść jej włosy albo zapytać, ale przecież my prowadziliśmy grę: ona udawała, że nic się nie zmieniło, ja, że nie widzę zmian i w ogóle małą zwracam uwagę na jej fryzury. Włosów owijających się wokół paska było stopniowo coraz więcej, aż w końcu, gdy jego końce idąc z obu stron znikały za uszami, włosy nagle zamieniały się w warkocz. Całość przypominała opaskę na głowę zrobioną z jej włosów dla trzymania pozostałych, niesplecionych i swobodnie opadających.

Opaski rzadko się u niej pojawiają, raczej nie na oficjalne okazje, ale za każdym razem z innymi warkoczami. Bywa ich dużo, ale cieniutkich, zbierających jedynie niewielką część z całego bogactwa jej włosów, warkoczy ściśle plecionych i długich, rzędem okalających jej głowę i swobodnie schodzących w dół; bywa, że są luźne, ledwie zaznaczone, bywa, że nie ma ich wcale albo jest jeden cienki, wiążący sobą wszystkie jej włosy niczym gumka w koński ogon. A te jej gumki! Te wstążki najróżniejsze, opaski, jakieś chustki, albo nie wiem co takiego, a wszystko to w nieskończoności rodzajów, odmian, faktur i sposobów wplatania we włosy! Przez tyle lat z nią przeżytych naprawdę rzadko zdarzało się, aby jej fryzury powtarzały się w każdym szczególe.

Dla mnie, w domu, czasami robi sobie kucyki, takie zwykłe kucyki wyrastające z boków jej głowy niczym rogi. Włosy, uwolnione od wszelkich ograniczeń, spadają jej za ramiona dwoma lśniącymi, ruchliwymi kaskadami. Nawet teraz, gdy jest już dojrzałą kobietą, tak uczesana wyglądała dziewczęco, jak w pierwszych naszych latach.

Niektóre reguły jej fryzur na zawsze pozostały dla mnie tajemnicą. Nie wypytuję się w jakiejś niewyrażonej obawie zepsucia czaru tajemnicy i własnej zabawy w podpatrywanie i dociekliwość.

Od pierwszego razu polubiłem czesanie jej, Jasia chyba też, bo nie tylko nie odmawia mojej prośbie uczesania jej, ale i nierzadko prosi o to. Czasami przeprasza mnie w ten sposób, czasami prosi o bycie bliżej albo o wyrozumiałość, gdy ma trudne dni w pracy lub gdy nie może skończyć utworu i do późnej nocy słyszę dobiegające z jej pokoju powtarzane i urywane fragmenty tematów.

W czasie czesania włosów bywa skupiona i uważna, wtedy podpowiada jak mam czesać albo wskazuje kosmyk który zostawiłem, ale na ogół jest nieuważna, rozgadana i wesoła. Przechyla głowę na bok odsłaniając swoją długą szyję, a ja szybko zauważyłem, że robi to specjalnie wiedząc, iż natychmiast wykorzystam okazję do pocałowania jej. Bywa, że te pocałunki są początkiem zwariowanych, pełnych wygłupów i śmiechu, naszych chwil...

Później siada przed lustrem z włosami splątanymi i sterczącymi na wszystkie strony.

-Czesz mnie szybko, Jasiu. Zobacz, jak ja wyglądam!

Wygląda wtedy pięknie.

Po wielu latach, całkiem niedawno, Jasia odkryła przede mną część tajemnic swoich fryzur.

-Jasiu, nigdy nie pytałeś o moje fryzury, chociaż widziałam, że byłeś ciekawy. Wiem dlaczego nie pytałeś, urocze to dla mnie. To twoje milczące patrzenie na moje włosy jest dla mnie najpiękniejszym komplementem. Wiele razy wymyślałam nowe fryzury tylko po to, żeby zobaczyć twoje zapatrzenie, czasami nawet z otwartymi ustami.

-Ja miałem otwarte usta? Niemożliwe.

-Miałeś, miałeś – Jasia śmiała się.

-Bo czarujesz mnie swoimi warkoczami.


czwartek, 28 maja 2015

Wiosna i dwie wiosenne chwile


220515

Cudna chwila dnia: otwieram oczy i widzę słoneczne plamy na firance. Wstaję, otwieram drzwi i widzę słońce na świeżej zieleni drzew. Wychodzę na dwór i słyszę świergot jaskółek – dźwięk pięknych dni wiosny i lata. Wdzięk sylwetki i niezrównana gracja ich lotu ma na mnie czarodziejski wpływ: wyciszając i budząc uśmiech, dają to, czego bardzo brakuje mi na co dzień.

Wystąpiły u mnie pierwsze objawy braku wędrówek: w internecie przeglądam oferty wyposażenia turystycznego. Tylko nie mam potrzeby kupowania czegokolwiek, mając wszystko, co jest mi potrzebne, nierzadko nawet w nadmiarze - efekt wcześniejszych objawów tej choroby. Dzisiaj poprzestałem na zakupie dwóch map moich gór, bo mimo używania mapników, mapy szybko się zużywają. Nota bene: dawno temu wymyślono i wykonano pojazd wiozący ludzi na Księżyc, dobrego mapnika jeszcze nie wymyślono. Ten wynalazek jeszcze jest przed ludzkością. Sezon zacznę za kilka miesięcy, więc kto wie, co ja jeszcze kupię w swoich tyleż nieskutecznych, co irracjonalnych próbach gaszenia tęsknoty. Ciekawi mnie, kiedy zacznę wyciągać z szafy buty górskie i siedzieć w nich wieczorami w campingu… Po co je zabrałem w objazd po Polsce? Właśnie po to!

Przez ściany campingu wdziera się do środka festyn: głośne rozmowy ludzi, pisk dziewczyn, głuche odgłosy zderzania się samochodzików na autodromie, wycie silników karuzel i „artystów” w głośnikach. Zauważyłem, że owi artyści coraz częściej traktują zapytanie are you ready jako przerywnik czy okrzyk. Po prostu wykrzykują go bezsensownie, to znaczy bez intencji zapytania. Czy dlatego, że podoba się im? Któż to wie. Któryś z kolegów puszcza na swojej karuzeli nagrane wystąpienie didżeja z jakoby znanej dyskoteki. Otóż ten człowiek, rycząc i puszczając ryki na głośniki, co chwilę krzyczy do mikrofonu zapytanie, tym razem po polsku: dlaczego tutaj tak cicho?!!!

Może on już ogłuchł? Nie wiem. Wczoraj dowiedziałem się o niedawno odbytych wyborach prezydenckich. Właściwie to nic nie wiem.

Jasne, chociaż już niskie, światło prześwietla czystą, wyrazistą zieleń liści dębu, sylwetki ludzi są ciemne, ale ich obrys jest jasny, natomiast wokół głów świeci aureola. Nad szutrową dróżką unosi się kurz. Patrzę na niego, podoba mi się w sposób szczególny, bo jest wspomnieniem lat dzieciństwa na podlubelskiej wsi i warkoczy kurzu za motocyklami czy nielicznym wtedy samochodami. Dla mnie ten kurz ma zdolność zawracania czasu i jest symbolem letnich dni. Rano, wymieniając szczotki w silniku wózka na autodromie, zobaczyłem, że metalowa podłoga urządzenia jest przysypana skrzydlakami wiązu. Przyjrzałem się im: nasiona umieszczone były pośrodku, więc to wiąz szypułkowy. Gdy podniosłem głowę, ze zdumieniem zobaczyłem okazałego dęba. Skąd więc skrzydlaki? Poszedłem sprawdzić: po drugiej stronie parkowej alejki rośnie kilka młodych jeszcze wiązów, są beżowo-zielone od ogromnej ilości swoich nasion i liści jakże charakterystycznego kształtu. Przyglądając się pniom i konarom, pomyślałem, że w zimie nie rozpoznałbym tych drzew.

Kolejne miasto. Roznosząc segmenty ogrodzenia, zobaczyłem wielką kępę iglic. Patrzyłem chwilę na nie, a gdy podniosłem głowę i rozejrzałem się, zobaczyłem cały stok wzgórza w iglicach. Nie wiedziałem gdzie patrzeć, chciałem klęknąć albo usiąść przy nich, patrzeć i patrzeć i odczuwać, ale przecież byłem w pracy, ustawialiśmy ogrodzenie. Położyłem niesiony ciężar i poszedłem po następny, obiecując sobie przyjść tutaj nazajutrz, przed pracą.

Dlaczego iglica? Mógłbym powiedzieć tylko, że róża ma dość adoratorów, mnie nie musi być w ich tłumie, a niepozorna iglica potrzebuje mnie – i to byłaby prawda, ale jest i drugi powód. Kilka lat temu, w jakimś parku, zobaczyłem maleńki krzaczek w paroma kilkumilimetrowymi kwiatuszkami, a rósł tuż obok ustawianej karuzeli. Pomyślałem, że nie przeżyje – i poszedłem dalej za swoimi służbowymi sprawami. Po paru dniach nie było po nim nawet śladu. Po roku byłem tam ponownie, wspomniałem tamten kwiat i, pamiętając gdzie rósł, poszedłem zobaczyć, czy żyje. Rósł i kwitł! Jego widok tak mnie wzruszył, że zrobiłem mu kilka zdjęć i zatrudniając znajomych, dowiedziałem się nazwy roślinki: iglica pospolita. Od tamtej chwili stała mi się bliską, moją i piękniejszą.

Nazajutrz wstałem wcześniej i poszedłszy na spotkanie z iglicami, zobaczyłem kosiarzy ze spalinowymi kosiarkami. Ocalała jedna mała kępka, bo znalazła się po naszej stronie ogrodzenia. Rozglądałem się bezradnie mrugając łzawiącymi oczami. Patrząc na kwiatki rosnące tuż przy ogrodzeniu, kwiatki tak mi bliskie, tak ładne, nagle doznałem silnego wrażenia deja vu. Przy ogrodzeniu… plątało mi się po głowie. Po chwili z głębin pamięci przyszła odpowiedź: Luboń, łąka nad rzeką, wiele lat temu. Wtedy napisałem parę zdań, poszukam je.

Nie mogłem znaleźć tego tekstu wśród tysięcy plików tekstowych w laptoku, wyszukiwarka edytora tekstu też nie mogła go znaleźć, mimo iż parę słów pamiętałem i wykorzystałem je jako kluczowe, w końcu znalazła wyszukiwarka googli - w moim blogu. Jest w jednym ze starszych postów. Oto poszukiwany jego fragment.



15.06.2004

Patrzyłem na zarośnięty kwitnącym zielem nasyp przeciwpowodziowy nad Wartą.

Przede mną rósł wysoki na parę metrów krzak nieznanego mi badyla, obok kępka brzydkich, bezlistnych zielonych gałązek, na których rozkwitły delikatne kwiaty cudownego, mleczno-wrzosowego koloru. (Później dowiedziałem się, że to cykoria podróżnik, teraz dla mnie jeden z najpiękniejszych kwiatów.) Dalej wysepka chabrów pyszniła się swą nasyconą niebieskością, przywołując odległe, letnie wspomnienia, a wokół morze biało-miodowych kwiatów rumianku.

Stałem chwilę z siatkowym segmentem ogrodzenia w ręku, nie mogąc zdecydować się, gdzie je położyć, ale wyboru właściwie nie miałem, skoro wszędzie wokół kwitły kwiaty. Rozejrzałem się, parę metrów dalej zobaczyłem krzak z długimi, kolczastymi liśćmi i łodygami najeżonymi zbrojnie, a na szczycie kilka kwiatów. Podszedłem i chwilę patrzyłem na wielkie, piękne kwiaty łopianu, aż w końcu upuściłem ogrodzenie na rosłą kępę rumianku. Stałem i patrzyłem, bo wydawało mi się, że gdzieś, kiedyś... nie pamiętałem, że stałem już tak, w niemym zachwycie nad urokiem kwiatu zwykłego chwastu.

Nie wiedziałem, skąd to wrażenie.

Rokrocznie zdarza się nam trafić na parę takich placów - zarośniętych kwitnącymi w czerwcu ziołami. Ile to już razy widziałem te kwiaty rozdeptywane, przygniatane, rozjeżdżane kołami ciężarówek?

To prawda, wiele, ale ta chwila, gdy stałem nad nimi, zadziwiony, nie pamiętała o swoich poprzedniczkach. Przyjemność, jaką sobą niosła, miała urok świeżości, była pierwszą i chciałaby być jedyną.

Wyjątkową.

Patrzyłem na kwiaty rumianku przygniecione leżącym ogrodzeniem i ponownie na fioletowe, wielkie, kwiaty łopianu na wprost mojej twarzy.

Ta chwila była wyjątkowa, bo oto czas zawrócił przywołując dawny czas. Poczułem się tak, jakby wróciły szczęśliwe czasy, za którymi tęskni się, gdy źle i szaro wokół. Jakbym odzyskał coś cennego, coś prawie zapomnianego.

Nie wiem, co to miało być, ale gdy wciągnąłem w płuca ten letni zapach, spojrzałem na wysoki błękit nade mną, poczułem radość letniego czasu.

Dotknąłem najwyższego kwiatu łopianu i poszedłem po następny kawałek ogrodzenia.

Wieczorem, po znojnym dniu wypełnionym zwykłą harówą przy montażu urządzeń, poszedłem na brzeg nasypu, by jeszcze raz poczuć tę radosną magię lata. Łopianu nie było. Nic już nie było. W ciągu dnia słyszałem hałas spalinowych kosiarek, ale nie zwróciłem na niego uwagi, bo hałas towarzyszy mi w tej pracy codziennie.

Stałem i patrzyłem na wykoszony nasyp wału. Pospołu leżały całe naręcza rumianku, chabru, i te mleczno - fioletowe kwiaty. Wszystko.  Szukałem wzrokiem łopianu. Leżał także. Miałem łzy w oczach, bo pomyślałem, że z nimi jest tak jak i z nami, a piękno trwa tylko chwile i jest takie bezbronne...

Największy kwiat łopianu dotykał rosnących przy ziemi dzwonkowych kwiatów powoju. Jakby się z nimi żegnał - pomyślałem.

Nie mogę go tak zostawić. Przecież nie mogę!

Oderwałem parę jakichś dużych liści, dla ochrony dłoni owinąłem nimi łodygi łopianu i zabrałem do scanii. Na podeście odciąłem wierzchołki z kwiatami, włożyłem w słoik znaleziony w kuchni, zalałem wodą i zaniosłem do pokoju.

------------

Pamiętam tamte chwile swojego oczarowania i smutku, radości letniego czasu i łez w oczach. Teraz pamiętać będę dwie takie chwile odległe od siebie o jedenaście lat, o tyleż zdarzeń i przemian, także we mnie.

Na co dzień przeklinam swoją wrażliwość, bo przynosi mi udrękę, niepewność i ciągłe wątpliwości, łzy i zmienność nastrojów, a nade wszystko uprzykrzone szamotanie serca. Dzisiaj, teraz, jest mi droga nie tylko dlatego, że ja to ona, a bez niej nie byłoby mnie. Dzisiaj daje mi przeżycie, kwintesencję naszego bytowania tutaj.

Dopisek po dwóch dniach.

Dzisiaj, w pięknie słoneczny i ciepły wieczór, mając już wolny czas, poszedłem do iglic, ale zastałem je odmienione nie do poznania. Zobaczyłem iglice moich iglic, a zmarszczone płatki tamtych ładnych kwiatków znajdowałem w trawie. Iglica skończyła okres godowy i szykuje się do wystrzelenia swoich owoców. Nie żegnałem się z nią, bo wiem na pewno, że jeszcze spotkam ją kwitnącą w tym roku.







środa, 20 maja 2015

O kwiatach, drzewach i o pewnym zielu


 16 maja
Chciałem napisać coś w dopiskach, ale nie wiem co, bo w głowie mam pustkę. Wyciągnąłem mapę Kaczaw i szybko odłożyłem, nie szło mi wędrowanie po mapie; może powinienem sięgnąć po książkę?.. Tyle że zupełnie nie mam chęci na powieść, jakąkolwiek powieść, więc jeśli sięgnę, to po Ajschylosa, Platona czy Dawkinsa. Tak, ale to trudne lektury, wymagające skupienia, a we mnie jakiś bezwład… No i tak mi schodzi ten wieczór. Ostatni dłuższy wieczór, bo jutrzejszy będzie już przedprzeprowadzkowym, z konieczności krótszym. Na szczęście trasę też mamy krótszą, tylko siedemdziesięciokilometrową, do Mosiny.



Rano, jeszcze przed śniadaniem, poszedłem obejrzeć głogi różowe widziane wczoraj, gdy urwawszy się z pracy, szedłem do banku. Wiosna, czas kwitnienia: nowopoznana tawuła, bzy, kasztanowce, głogi, a wśród traw morze mniszków po metamorfozie: z ładnego kwiatu wyłoniła się zwiewna kulka nasion – dmuchawiec, dla mnie symbol pełni wiosny. Ostatnio dowiedziałem się, że to, co zostaje po oderwaniu się i odlocie wszystkich nasion, nazywa się głową mnicha; obejrzałem, faktycznie, przypomina sposób golenia głowy dawnych mnichów; od tej nazwy poszła nazwa gatunku: mniszek. Fajne. Lubię znać etymologię używanych nazw. 
Na poboczu ulicy, przy  betonowych płytach wiaduktu, kwitną maki. Zwykłe, pospolite i piękne maki. Widziane na brzegu pola, w zbożu, nierzadko w towarzystwie chabrów, są dla mnie ciepłym obrazem początku lata.




Tamaryszek. Ten z Żagania i ten z Trowbridge. Pierwszego zobaczę ponownie jeszcze w tym roku, drugiego zapewne nigdy. Mam wiele pomysłów na wydanie pieniędzy, jednym z nich jest powrót do UK i odwiedzenie znajomych miejsc, także poznanie tych, na poznanie których nie wystarczyło mi czasu bądź pieniędzy, gdy tam mieszkałem. Gdybym miał pieniądze, pojechałbym tam i nocą stanął pod wychylonymi nad ulicą gałązkami trzymającymi świecące kropelki wody; może ponownie przeżyłbym oczarowanie – jak wtedy, gdy wychyliły się do mnie po raz pierwszy - jakby wprost ze snu?

Oczywiście głogi, do których szedłem. Pąki tych kwiatów przywołują myśli o nabrzmiewaniu i obietnicy, o pociągającym uroku, są roślinną erotyką, a obok spełnienie: różyczka rozchylająca swoje płatki. Ulubione kwiaty mojego ulubionego pisarza.







19 maja

Nowe miasto, nowe miejsce: park w Mosinie. Z poprzedniego roku pamiętałem kilka drzew, ale gdy zobaczyłem je wczoraj, a przyjechałem wyjątkowo wcześnie, jeszcze przed zmrokiem, było tak, jakbym widział je po raz pierwszy. Monstrualny, a przy tym zdrowiutki, jesion stoi zaparty o ziemię potężnym rozszerzeniem podstawy swojego i tak już grubego pnia; pomnikowych rozmiarów lipa drobnolistna ma sporą dziuplę, ale jeszcze czerstwa z niej staruszka i obficie owocuje; głóg różowy ma prosty i gruby pień, a gęsta korona kończy się na dziesięciu metrach wysokości. Liczne rubinie akacjowe, strzeliście wysokie i grube; pociąga mnie u nich kontrast między delikatnymi listeczkami, a głęboko spękaną, jakby porozrywaną, korą; urzeka zapach ich kwitnienia. Rośnie tutaj wiele wiązów, a także wiekowy, przysadzisty dąb o klasycznie ładnej sylwetce; chciałbym mieć takie drzewo na swojej działce. 







W trawie nieprzeliczone różowe drobiny - kwiaty bodziszka. Nie wiem jakiej odmiany, raczej nie kosmatej, ale przecież pięknie bodziszkowatej. Rosną tutaj niemal wszędzie, jeśli nie całymi kobiercami, to chociaż pojedynczymi krzaczkami widzianymi co krok. Chodząc po placu, starałem się omijać je, ale gdy zobaczyłem, jak wiele z nich już jest rozdeptanych, gdy pomyślałem o tłumach ludzi, którzy w weekend zdepczą cały park, poczułem zniechęcenie. Chciałem posiedzieć wśród tych drobnych kwiatów póki jeszcze są całe, ale przecież byłem w pracy. Gdy już mogłem, kwiaty zamknęły oczy usypiając. Jutro rano pójdę do nich i obudzę je.

Bodziszkowy park i bodziszkowy tydzień. Tak chciałbym zapamiętać tych kilka majowych dni.



Może coś z zaległych tekstów? Proszę, oto jeden z czasu mojej bytności w UK.



Pierwsze były zawroty głowy, takie normalne, tyle że bez zbierania na wymioty. Później poczułem chłód – ten już nie był normalny. Słuchałem siebie starając się jak najwyraźniej uzmysłowić sobie, niejako sobie samemu przestawić swoje wrażenia, ale już wtedy wiedziałem, że nie będzie to łatwe, bo różnice w odczuwaniu wyprowadzały poza znany moim zmysłom świat. Można tylko silić się na porównania, a że żadne nie będzie dokładne, pozostaje więc uściślać je poprzez mnożenie ich ilości.

Więc chłód – co było w nim niezwykłego? No właśnie o to chodzi, że nie bardzo wiem. Był inny i już. Wtedy pomyślało się mi, że czuję go jakby od środka, nie głęboko w piersi, a pod skórą, ale przecież chłód czuje się od zewnątrz, prawda? Było tak, jakby krew mnie chłodziła, albo zimny metal włożony pod skórę. Położyłem się, ciągle słuchając siebie, i zaraz zauważyłem, że... że po prostu dobrze było mi tak leżeć. Inaczej, ale dobrze, i znowu miałem kłopot w określeniu tej różnicy. Nic mnie nie gniotło (jak często, nawet leżąc, odczuwa się swój ciężar po cierpnięciu boku, na którym się leży), nie odczuwałem potrzeby zmienienia pozycji ciała. Wydawało mi się, że z mniejszą siłą moje ciało naciska na materac łóżka, ale gdy podniosłem rękę, czułem normalny jej ciężar. Może trochę podobne uczucie miewa ten, którego coś mocno boli, a gdy ból ustanie, przychodzi chwila ulgi, błogostanu. Nie, nie czułem błogostanu, było mi po prostu dobrze leżeć i nic mnie nie uwierało. Każda pozycja wydawała się wygodna do długiego leżenia. Leżąc, wydawało mi się, że głosy sąsiadów przez ścianę słyszę wyraźniej niż zwykle. Wyostrzone zmysły? Chyba mam je nadwrażliwe. Wstałem i spojrzałem na ekran włączonego laptoka. Był wyrazisty, idealny. Więc jednak? Dla próby zdjąłem okulary, ale próba przeczytania drobnych liter okazała się być nieskuteczna. Więc nie? Nie wiem. Coś było inaczej. Chyba... chyba czas trwania bodźców zmysłowych... Tak! Wydawało mi się, takie miałem wrażenie, iż wszystko dłużej odbieram. Jakbym słyszał dźwięki jeszcze chwilę po ich ustaniu, a obraz widział dłużej niż trwała chwila patrzenia, ale przy tym nie było żadnych wrażeń związanych z przemieszczaniem się czasu, z nachodzeniem na siebie bodźców sąsiadujących ze sobą czasowo. Dziwne uczucie.

Później przyszła troska i złość na siebie – ale już bez związku z eksperymentem; po prostu nie znałem czasu trwania tych zmian, a za osiem godzin miałem wstawać i jechać do pracy. Z tą myślą usnąłem. Rano słuchałem siebie z nieufnością i niepokojem, ale na szczęście wszystko wróciło do normy.

Jakie wnioski? Nie będę tego powtarzać. Ten jeden wypalony skręt wystarczy. Lepiej poczuć zawrót głowy po wypiciu dużej lampki koniaku, bo ma się więcej wrażeń zmysłowych w czasie jego smakowania.


Wieczorny dopisek.

Właśnie przejrzałem zdjęcia robione rano. Cóż, znowu trafiłem kulą w płot w rozpoznaniu gatunku, co powoli staję się moją normą: teraz myślę, że to jednak bodziszek kosmaty, tylko ja, ślepy mimo okularów, nie widziałem ich kosmatowatości. Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę.
Tak czy inaczej piękne kwiecie.






środa, 13 maja 2015

O pięknie, dębach czerwonych i o bezdotykowej technologii


Przeprowadzka. Trzy dni względnego spokoju, pracy ledwie dziesięciogodzinnej, i następna przeprowadzka. Nocna jazda w stanie silnego zmęczenia, pieczenie oczu zatartych brudnymi palcami, ciężki ryk przeciążonego silnika i następne miasto. Jeden tydzień – jedno miasto. Jeden tydzień i 80 lub 90 godzin pracy. Liczę przeprowadzki do wakacji, do tego cudownego okresu ośmiu tygodni bez pakowania sprzętu i nocnych jazd, z ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy. Jest maj, najpiękniejszy czas, a ja popędzam dni!

Obok lunaparku jest myjnia, a wokół niej napisy: „bezdotykowa technologia mycia”. Pytałem się kolegów, czy dostrzegają nielogiczność tego napisu, ale wszyscy uznali, że napis jest dobry, albo po prostu wzruszali ramionami. Poraża mnie obojętność ludzi na błędy językowe i ich nieporadność w posługiwaniu się ojczystym językiem. Ja też nie jestem znawcą polszczyzny, ale przynajmniej staram się i wstydzę się swoich błędów – oni nie. Ignorancja osiąga szczyty nie większe od wydajności najnowszych procesorów. Kiedyś kolega, na co dzień i od wielu lat używający komputera, nieźle znający się na technicznej jego obsłudze, obwieścił mi triumfalnym tonem swój sukces: znalazł kombinację przycisków potrzebnych do napisania litery ź. Przez chwilę patrzyłem na niego nie mogąc zrozumieć powodu jego dumy, a ten był przecież taki prosty: kolega po prostu nie pisze, więc dla niego było to trudne. Nie bez powodu masowo sprzedawane są komputery bez klawiatury i nie ma telefonów z porządnymi przyciskami qwerty. Historia zatacza krąg: kiedyś ludzie zaczęli pisać obrazkami i oto teraz powracamy do tamtych czasów, do ikonek zastępujących prawdziwe pismo. Czy wrócimy też do chrząkania, jako sposobu porozumiewania się? Gdy słucham moich kolegów w pracy, poważnie obawiam się szybkiego nadejścia takich czasów.

Czy mógłbym wyjaśnić im swoją radość i dumę z powodu napisania dobrego tekstu? Kiedyś próbowałem, dawno temu, teraz już nie. Dwa światy - powiedziałbym swoim zwyczajem - ale przecież mimo tak wyraźnej granicy, te światy są jednym, moim. Światem, w którym żyję i pracuję od trzydziestu lat. Jeden świat z tysięcznymi granicami.

Szczecin. Planowałem pójść na Plac Grunwaldzki, dla mnie symbol tego miasta; chciałem zobaczyć jego rzadko spotykany układ architektoniczny: na dużym, okrągłym placu łączy się, niczym szprychy koła, osiem symetrycznie dobiegających ulic. Nie miałem kiedy tam iść, bo albo praca, albo deszcz stały na przeszkodzie.

Za to miałem możliwość obejrzenia ładnych dębów czerwonych rosnących tuż obok campingu. 





Ich pnie są niskie, konary wyrastają się na wysokości metra, korony są szerokie, a drzewa czynią sympatyczne wrażenie zabawek lub liliputów. Tyle razy widziałem wiosnę, a nigdy nie przyglądałem się kwitnieniu dębów – i nie tylko im!  Szkoda, że nie zobaczę tych dębów jesienią, gdy kolorem swoich liści będą uzasadniać swoją nazwę.

Po drugiej stronie ulicy rosną inne dęby, wydaje mi się, że bezszypułkowe, ale tylko wydaje. Tyle lat żyję, a nie wiem, jakie to drzewa! Niewiedza jest dokuczliwa, zwłaszcza przez swoje ograniczanie widzenia świata.

Zawziąłem się szukając, czytając i porównując. Teraz wiem: to na pewno są dęby bezszypułkowe. Wiedząc, lepiej się czuję.



Wspomniałem pewien listopadowy wieczór w Trowbridge i nagle zapragnąłem posłuchać kantaty Bacha Ein feste Burg. Dlaczego akurat ten utwór? – zapytałem siebie, przywykły do analizowania swoich stanów. Po chwili przypomniałem sobie, że to pragnienie było echem tamtego dnia: wtedy słuchałem właśnie tej kantaty. Tamten czarny wieczór jesienny związał się w mojej pamięci z cudnym głosem kobiecym śpiewającym arię. Wysłuchałem utwór postanawiając sobie wrócić do zaniedbanych ostatnio kantat.

Miałem coś napisać, coś ważnego czy ładnego, ale zapomniałem; na głowie mam awarię karuzeli, z którą nie mogę sobie poradzić. Tak na marginesie: dla mnie często napisanie czegoś ładnego znaczy tyle właśnie, co ważnego. Więc może coś ze starych tekstów?

Niech będzie ten. Przeleżał w szufladzie pięć czy dziesięć lat, ale w końcu doczekał się publikacji.




Skrzętnie zbieram słowa, myśli, wrażenia. To mój urobek, tym bardziej cenny, im trudniejszy do zauważenia i wydobycia z siebie. To mój skarb.

Słuchając ostatnio muzyki Preisnera poczułem się tak, jakbym czytał swoją nienapisaną powieść, która wydawała mi się już istniejąca, ustalona w szczegółach, a pozostało jedynie oblec ją w słowa. Trudno mi wyjaśnić to ulotne wrażenie związku między pisaniem a muzyką; wydawałoby się, że jest tylko jeden, ten oczywisty, mianowicie budzenie przez muzykę pragnienia przeżywania innych wzruszeń estetycznych, ale - może tylko bronię się przed tym łatwym wytłumaczeniem? - jest tutaj coś jeszcze, jakaś nowa jakość, tajemniczy dla mnie rezultat obcowania z pięknem. To coś bardziej podobnego do tworzenia nowego piękna, a nie jedynie obcowanie z jednym jego przejawem budzącym pragnienie nowego przeżywania.



"Trudno powiedzieć, czy dążenie do obcowania z przyrodą wynika z chwilowej potrzeby przeżycia swego rodzaju przygody mającej uzupełnić jakieś luki w naszej psychice, czy też są objawem głębszego pragnienia kontaktu z otaczającym nas światem w jego formie pierwotnej, kontaktu, by móc na przykład wyostrzyć nasz instynkt samozachowawczy, ową naturalną samoobronę przed degeneracją. A może jest to po prostu łaknienie piękna, jakiś wrodzony imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka-przyroda."

(Ładne) słowa Włodzimierza Puchalskiego, przyrodnika i fotografa, przepisane z 98 strony National Geographic, numer z września 2009.



Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to co, jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii, budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości, znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie, albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno...



Post scriptum
Janek Łęcki zwrócił mi uwagę na błąd w nazwie tekstu. Przyznałem mu rację: powinienem napisać o dębach czerwonych, już poprawiam. Dlaczego tak? Bo taka jest nazwa tego rodzaju dębów. Dąb czerwony, a nie czerwony dąb. Pierwotnie użyta przeze mnie kolejność słów sugeruje, iż piszę o dębach, których kolor jest czerwony, a tak nie jest, bo dębaczki stoją sobie ubrane w ładną, świeżą zieleń.
Dziękuję, Janku, za smsa.


czwartek, 7 maja 2015

Żagański park


Trzeci dzień maja.

Jak zwykle położyłem się późno (kiedyś stróż powiedział mi, że światło gaszę jako ostatni), nastawiając budzik na siódmą. Mniej niż sześć godzin snu – myślałem - trochę mało, ale pojutrze wyjeżdżamy z Żagania, więc tylko jutro rano mogę odwiedzić park. Aura dała mi rześki i słoneczny ranek. Ranek, którego powietrze wdychałem z radością, co wcale nie jest u mnie częste.

Mam w tym parku ulubione drzewa, wśród nich na pierwszym miejscu buk czerwony. Jest ich tam kilka, pięknych, rosłych, zgrabnych niczym baletnice, ale ten jeden jest mój. Podchodziłem do niego ogarniając go spojrzeniem – jakbym w rysach twarzy długo nie widzianej bliskiej osoby szukał dawnych lat.



Kiedyś przez tydzień mieszkałem w jego sąsiedztwie, był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone, chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie.

Ta chwila ma już około dziesięciu lat, ale nadal jest żywa. Bywa, że gdy zobaczę słońce na mokrych liściach drzew, budzi się we mnie jej wspomnienie i ponownie wraca do mnie przeżywane wtedy oczarowanie. Ta chwila zdarzyła się tutaj, gdzieś w tym miejscu stał mój wóz, w którym miałem pokój. Drzewo nie zmieniło się, cóż dla niego znaczy dziesięć lat, a ja…

Miałem tylko godzinę czasu, a przecież chciałem jeszcze zobaczyć buk pendula nad stawem i znajome platany: tamte dwa rozgałęzione i ten z dziuplą. No i oczywiście ogromną topolę nad Bobrem. Poszedłem więc na ich spotkanie.

Kiedyś stałem pod tym dwupiennym platanem i paznokciem odrywałem płaty jego kory. Gdy wszystkie ledwie trzymające się płaty odpadły, robiłem krok dalej wokół jego dwumetrowego pnia i odrywałem następne płaty. Nie wiem dlaczego to robiłem, po prostu podobało mi się, a może przypomniało mi się spotkanie z Jesienią, która w podobny sposób odrywała kolorowe liście z czeremchy? To możliwe. Dzisiaj zobaczyłem na pniu tabliczkę pomnika przyrody.

Drugi znajomy platan ma niską, ale długą, dziuplę. Zajrzałem do niej, zawsze zaglądam, gdy odwiedzam to drzewo, i jak zawsze pomyślałem, że chyba nie musiałbym podkulać nóg, żeby zmieścić się w niej cały. Dziwna jest ta dziupla, bo nie zauważyłem innych spróchniałych miejsc, drzewo wydaje się być w dobrej kondycji zdrowotnej.

Niedaleko stąd, pod Szprotawą, rośnie bardzo stary dąb. Wiele razy przejeżdżałem przez wioskę, w sąsiedztwie której rośnie, widziałem tabliczkę z drogowskazem do dębu, ale jadąc ciężarówką, nie miałem możliwości zaparkowania. Raz jeden jechałem busem i w ciągu dnia; okazji nie przepuściłem. Drzewo jest ogrodzone, ale że nikogo tam nie było… tak, przyznaję, złamałem zakaz wchodząc do drzewa i na dokładkę nic a nic nie żałuję, bo przeżyłem niesamowitą chwilę w drzewie. Tak, w drzewie. Pień jest w środku wypróchniały do wysokości kilku metrów, ale oczyszczony z próchna; dziupla może pomieścić kilka osób. Gdy po wejściu wyprostowałem się i spojrzałem w górę, zobaczyłem, jak przez nieregularne okna, światło wpadające do wnętrza przez górne dziuple, pozostałości po uciętych konarach, i nierówne wnętrze dziupli. Widok po prostu piękny, ale i budzący normalnie nieosiągalne dla mnie wrażenie. Otóż poczułem tam coś, czego nie mogę poczuć w świątyni: obcowanie z sacrum.

Ten trzeci żagański platan jest wielopienny i najbardziej rozłożysty, jak przystało platanowi. Dla przyjemności ponownie zmierzyłem krokami rozpiętość jego korony: ma 35 metrów! Te drzewa są jasne i widne; stojąc przy pniu z głową zadartą, można oglądać ich majestatyczne konary i powyginane gałęzie. Wzrok gubi się w ich poplątanym labiryncie, a umysł doznaje ożywczego poczucia małości człowieka i zbawiennego wpływu obcowania z pięknem natury.








A tuż przy moich butach maleńki cis, cisek właściwie, przytulił się do ogromnego pnia platana; znalazł swojego kuzyna, czy kumpla?

Najbardziej regularny, najefektowniejszy, buk płaczący rosnący tutaj, kilka lat temu mocno się pochylił; miałem nadzieję na jego podparcie i dalszy żywot, ale drzewo nie przeżyło. Został po nim pochylony pniak. Buk rosnący nad stawem ma się dobrze, chociaż już nie moczy swoich gałęzi w wodzie: ma je równo ucięte. Bodajże w minionym roku prowadzono prace porządkowe w parku, może przy tej okazji ktoś stwierdził, że tak będzie ładniej? A czy tak jest? Nie. Drzewo oszpecono.



Tak przy okazji: teraz już nie mówi się odnowienie, ani nawet restauracja (nawet, bo wyraz jest obcy, ale zadomowiony w naszym języku). Ktoś wyczytał w słowniku nowe słowo i oczywiście wszyscy je  powtarzają: rewitalizacja. Słowo użyte jest tutaj niewłaściwie, bo nie było potrzeby przywracania parku do życia, ani nawet ożywiania go; w zasadzie cała ta rewitalizacja była posypaniem ścieżek piaskiem i postawieniem tablic reklamujących firmę posypującą. Odnieść można wrażenie, że niektórzy ludzie wydają się sobie mądrzejsi, gdy używają obcych słów.

Rośnie w parku kilka wiązów, a są one dla mnie szczególne dlatego, że są pierwszymi rozpoznanymi przeze mnie drzewami tego gatunku. Oczywiście odwiedziłem je. Próbowałem sfotografować ich przypory, ale duży kontrast oświetlenia uniemożliwił mi zrobienie poprawnych zdjęć.

Topole właściwie nie grzeszą urodą, jednak swoją wielkością, także rosochatością pni, poszarpaną korą, wrażenie czynić potrafią. Taka jest wielopienna topola nad Bobrem.


Znam w tym parku dwa zagajniczki cisowe; największe okazy mają chyba ze czterdzieści centymetrów średnicy, są więc grubaśne. Ich kora czyni wrażenie nie mniejsze od urody ich owoców. 



W Trowbridge, miasteczku pod Bristolem, gdzie mieszkałem przez rok, rośnie największy i najbardziej rozłożysty cis jakiego widziałem. Do tego drzewa wchodzi się, bo gałęzie dotykają ziemi. Tam po raz pierwszy zobaczyłem i doceniłem niezwykłość cisu. Zapewne nie zobaczę już go, ale mam nasze cisy, a po tamtym zostały mi zdjęcia.





Zegar bije dziewiątą, muszę już iść, muszę pracować – na dźwięk dzwonów pojawiły się myśli wbrew mnie, jakby myślał ktoś za mnie. Rozglądałem się, żegnając park. Dlaczego nastawiłem budzik na tak późną godzinę? Przecież mogłem wstać wcześniej.

Poszedłem. Wrócę tutaj za cztery i pół miesiąca, na jarmark w dniu świętego Michała.

Jeszcze tylko skręciłem do dwóch znajomych grabów, to tylko parę kroków. Większy chyba przekracza połowę metra średnicą swojego pnia, mniejszy niemal mu dorównuje. Pnie nie są już tak gładkie i wyraziste w srebrnoszarym rysunku pasemek, są jak przedramienia starego dokera, ale wyżej widać ów grabowy podpis na konarach…

Natrętna myśl o konieczności powrotu nie pozwalała kontemplować widoku. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem liści grabu i odszedłem.

Musiałem iść, zaraz zaczynałem pracę.


Na życzenie Aniki, czytelniczki moich tekstów, dodaję te zdjęcia.
Dziupla jest niska, ale wczołgać się do niej można. Tylko co byłoby w czasie deszczu?...



środa, 29 kwietnia 2015

Oblicza pracy. Egzotyka (mojej) codzienności


Przeprowadzka, czyli spakowanie lunaparku i jego przewiezienie do nowego miasta. Tym razem jest to Żagań odległy od Poznania o 200 kilometrów. Początek pracy o siódmej, koniec – gdy ostatnia ciężarówka dojedzie do celu.


Pierwsza godzina.

Po dwóch tygodniach wstawania przed dziewiątą, nie było łatwo rozpocząć dzień tak wcześnie; pomogły plamy słońca na firance wiszącej nad łóżkiem i prozaiczna konieczność. Rozniosłem klucze do samochodów, podczepiłem busa pod potrzebną mi przyczepkę i zjechałem z górki, gdzie było zaplecze, na dół, między karuzele. Ustawiłem przyczepę do załadunku, a że zwolnił się HDS (dźwig instalowany na samochodach ciężarowych), zarekwirowałem go i do śniadania udało się nam, czyli mojej czteroosobowej ekipie, zapakować kasy na ciężarówkę i zdemontować byka.

Piąta godzina.

Ania (wbrew imieniu do facet, wyjątkowo okrągły pyknik; właśnie z racji swoich krągłości noszący to imię nadane mu wiele lat temu) zgłasza mi awarię hydraulicznego układu składania swojej karuzeli. Mam pewne pojęcie o stalowych konstrukcjach i o elektryce, ale bardzo blade mam pojęcie o hydraulice, także o mechanice, chociaż nierzadko muszę w tej pracy zajmować się jednym i drugim. Zostawiłem swoich ludzi, wziąłem skrzynkę narzędziową i poszedłem z Anią. Grzebałem się w tej hydraulice chyba ze dwie godziny, w końcu znalazłem wadliwie działające przyciski w pilocie sterującym pracą układu. Zwierane na krótko powodowały minimalne poruszenie siłowników. Co robić? – gapiłem się na zalaną olejem pompę i jakieś zawory. A może oleju brakuje? – myśl niekoniecznie jak olśnienie, raczej jak ostatnia deska ratunku. Odpowiedniego oleju miałem niewiele, ale okazało się, że akurat tyle układ potrzebował. Ania zajął się swoją robotą, ja wróciłem do swojej.

Na obiad było… nie wiem co. Kucharką jest Ukrainka, kiedyś zrobiła gulasz, który uznałem za zupę kartoflaną. Nie, było trochę inaczej: jedząc, byłem pewny, że to zupa, dopiero po obiedzie dowiedziałem się, że to był gulasz. Na szczęście działa przyzwyczajenie i pesto, dodawane przeze mnie do wielu potraw. W tej przyprawie, także w cząbrze, zakochałem się ostatnio.

Ósma godzina.
Przyjechał elektryk, odłącza nam prąd. Zwijamy przewody i rozdzielnie, odłączamy też wodę; dobrze, że rano pamiętałem zaparzyć kawę w termosie. Wóz z toaletami i kuchnia zostają przełączone na zasilanie w wodę ze zbiorników na dachach. Przygotowuję wnętrze campingu do jazdy: laptop, prywatny telefon, czajnik i krzesło przenoszę na łóżko, lodówkę przypinam do ściany, zbieram wszystkie drobiazgi ze stolika, a drzwi szafek zamykam na klucz. Grzejnik kładę na podłodze i zamykam okienko dachowe. Nota bene: używanie czegoś równie okropnie brzmiącego jak, za przeproszeniem, szyberdach czy alufelgi, powinno być prawem zakazane.
Dziesiąta godzina.

Ciepło. Zdjąłem sweter i jeden podkoszulek. W butli z wodą zobaczyłem dno. Nogi? Dobrze, jak na końcówkę demontażu urządzeń, czyli naście kilometrów przedreptanych po placu.

Zjechałem swoją scanią na dół i podczepiłem ją do pałacu śmiechu. Obszedłem plac, pokazałem stróżowi miejsca do wyrównania, zakopałem wyjęty przez nas kosz na śmieci z betonową podstawą, wydałem z magazynu silną chemię do umycia plam oleju na asfalcie – słowem: ostatnie przygotowania do wyjazdu. W końcu poszliśmy na górkę, do kuchennego wozu, na kolację.

Kolacja w dzień wyjazdu z miasta jest nietypowa: na dworze, obok wozu, na paru taboretach stoją talerze z kanapkami, ponieważ ławy i ławki pakowane są zaraz po obiedzie. Kucharka nalewa herbatę do jednorazowych kubków, a je się bez talerzy, na stojąco, w roboczych ubraniach, na ogół brudnymi rękoma trzymając chleb. Zwykle wtedy wydaję kierowcom dokumenty wozów i tarczki tachografów, a zapominalskim opisy trasy. Jeśli droga jest długa, od kucharki dostajemy woreczki z drugą kolacją, zwaną tutaj suchym prowiantem: chleb lub bułkę z kawałkiem kiełbasy. Jeszcze ostatnie wyjaśnienia dojazdu na plac, jeszcze ktoś przypomina sobie o niedziałających kierunkowskazach lub o konieczności wyskoczenia do sklepu, ktoś zabiera niezjedzone kanapki, inny opowiada dowcip, a popędzana przez kierowcę kucharka kręci się po kuchni szykując pomieszczenie do jazdy. Tu i tam słychać odpalane silniki, ktoś przeciera przednią szybę, a pierwsze zestawy powoli, ciężko kołysząc się, wyjeżdżają z placu.

Zaraz, czy wszystko zabrałem do kabiny? – zastanawiam się, widząc ruszający mój camping. Dokumenty, termos z kawą, wodę do picia, latarki, swoją skrzynkę narzędziową, naręcze ciepłych ubrań, opakowanie landrynek do gryzienia; to sposób na senność, praca mięśni odpędza sen. Chyba mam wszystko…

Jak zwykle wyjeżdżam ostatni. Czasami obejdę jeszcze plac, bardziej żegnając się z nim niż kontrolując go, czasami nawet nie obejrzę się; ot, jeszcze jedno miejsce za mną, a przede mną droga i kolejne miasto. To miejsce zapamiętam z powodu ładnych dni kwietniowych, mojego blogu i drzew: oglądanych wiele razy brzóz, wiązów i klonów.

Trzynasta godzina.

Na początku drogi, jeszcze w Poznaniu, na rondzie Rataje, ktoś skręcił nie tam gdzie powinien; zadzwoniłem do niego i usłyszałem zapewnienie o poradzeniu sobie z powrotem na ustaloną trasę. Poczułem ulgę, bo myśl o zawracaniu dwudziestoośmiometrowym zestawem, albo o rozczepianiu się i szukaniu zaginionego w dużym mieście, nie była przyjemna.

W kabinie upał. Pocę się, ale nie zdejmuję bluzy w obawie przewiania; w ostatnie dwa wieczory łykałem aspirynę czując zbliżające się przeziębienie. Na horyzoncie błyskawice rozdzierają noc, niewiele później wjeżdżam w burzę. Suche trzaski bliskich piorunów, szybkie ruchy wycieraczek i bąble wodne na szosie. Widoczność słaba, światła mam źle ustawione, bardziej rów niż szosę oświetlają. O godzinie 21.30 mijam Leszno; już liczę, że około północy powinienem być na miejscu. Jeśli tylko nie będzie awarii – zastrzegam się.

Piętnasta godzina.

Bardzo nielubiany widok: stojący na poboczu nasz wóz z włączonymi światłami awaryjnymi. Zatrzymałem się za nim i też włączyłem światła. Zniechęcony wyszedłem z samochodu, ale zimno wstrząsnęło mną tak, że wróciłem i założyłem sweter. Później założyłem jeszcze zimową kurtkę; o zabraniu zimowej czapki zapomniałem. Na szczęście awaria nie była poważna, tylko pęknięta opona, usterka częsta w tej pracy. Kierowcy i jego pasażerowi dałem swoje, lepsze, klucze do kół i świeciłem im latarką. Na szczęście nie padało, po godzinie ruszyliśmy.

Szesnasta godzina.

Właściwie lubię jazdę, zwłaszcza scaniami, lubię słuchać chrapliwego głosu ich silników. Gdy przegazuję duży, widlasty silnik diesla, jego niski ryk kojarzy mi się z rykiem wściekłości wkurzonego lwa. Lubię, jeśli wyjazdy nie są zbyt częste i nie ma awarii.

Ten sam samochód, ciągle jadący przede mną, zatrzymał się na łuku drogi, na podwójnej linii ciągłej. Czy jemu wydaje się, że jest u siebie na Ukrainie? – pomyślałem. Nie, zatrzymał się z powodu awarii. Dobrze, że zatrzymał się też kolega mający zielone pojęcie o mechanice; po poniesieniu kabiny i obejrzeniu wnętrzności maszyny wspólnie uznaliśmy, że tym razem awaria jest poważna, bo uszkodzenie skrzyni biegów. Kolega szybko zaproponował dobre rozwiązanie problemu doprowadzenia sprzętu na plac; ja analizowałbym sytuację i długo zastanawiał się nad najlepszym rozwiązaniem. Jedna ciężarówka miała z placu wrócić tutaj i holować zepsuty ciągnik siodłowy, druga miała podczepić się pod naczepę karuzeli i dokończyć trasę. Ta druga miała na sobie generator prądu, mógł się przydać gdyby okazało się, że trzeba będzie podnieść wielotonową naczepę na jej siłownikach hydraulicznych.

Pechowy kierowca został przy maszynie, my ruszyliśmy dalej.

Osiemnasta godzina.

Piętnaście kilometrów do celu. Pada niewielki deszcz, wycieraczki monotonnie kiwają się na boki, moje powieki też zaczynają się kiwać. Właściwie dlaczego tyle już lat trzymam się tej pracy, tak psychicznie ciężkiej dla mnie, pracy, której fizycznie nie wytrzymują dużo młodsi ode mnie? Czy na pewno tylko dla pieniędzy? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Zresztą, teraz, po trzydziestu latach pracy w tej branży, czy ma to jakieś znaczenie? Jadę do kolejnego miasta. Z każdym tygodniem dzień jest wyraźnie dłuższy, za siedem przeprowadzek będą wakacje, czyli spokojniejsza praca gdzieś nad morzem. Przyjadą do mnie żona, dzieci i wnuczka. Po wakacjach będę liczyć przeprowadzki czekając na jesień i powrót do bazy. Przyjadę, musnę dłonią maskę forda, założę mu akumulator i rozpocznę sezon innych wyjazdów.

Mój umysł sam, zupełnie sam, kontroluje tor jazdy, sam decyduje o zmianie biegów, sam każe oczom zerkać w lusterka, a ja patrzę na przewijające się przede mną obrazy mojego czasu.

Budzi mnie głośny wystrzał. Wiem, co on oznacza: pęknięcie opony, tym razem u mnie, w mojej scanii. Samochód z obu stron tylnych kół ma zamontowane wielkie skrzynie ładunkowe, w których przewozi się tysiące najróżniejszych części, materiałów i narzędzi potrzebnych w lunaparku. Dna tych skrzyń są 30-40 cm nad ziemią, ale teraz na pewno nie było czterdziestu centymetrów, bo samochód stał pochylony. Zajrzałem z jednej strony i z drugiej, ale nie widząc możliwości podstawienia podnośnika z zewnątrz, położyłem się na jezdni i ciągnąc na sobą ciężkie żelastwo wczołgałem się pod dno skrzyni. Na łydkach, a po chwili i na pośladkach, poczułem zimny okład; myśl o wystających na zewnątrz nogach kazała mi podkulić je, przecież staliśmy na jezdni. Częściowo podniosłem ciężarówkę, ale spokoju nie dawała mi myśl o stabilności wielotonowego pojazdu. Szorując plecami po asfalcie i nosem po dnie skrzyni, wypełzłem spod niej i podłożyłem pod koła dodatkowy klin, a pod ramę drugi podnośnik. We dwóch, bo z moim pasażerem, Ukraińcem, przez półtorej godziny walczyliśmy z ciągle za nisko stojącym ciężarem, później w zapieczonymi nakrętkami kół, ze zdjęciem cholernie ciężkiego i założeniem drugiego koła, ale w końcu ruszyliśmy. Przed nami na horyzoncie świeciła łuna miasta. Ciągle padało.

Dwudziesta godzina.

Plac okazał się być zakiszony, więc zgodnie z zaleceniami szefa zaparkowałem na brzegu miasta. Nota bene: zakiszenie oznacza brak możliwości manewrowania z powodu ciasnoty na placu. Mojego campingu nie było tutaj, a na docelowym placu. Telefony kolegów milczały (po co odbierać, skoro w rezultacie może trzeba będzie wstać i gdzieś jechać), w końcu jeden odebrał, poprosiłem go o przyjechanie tutaj moim campingiem, bo w scanii nie mam pościeli, a poza tym mam przemoczone ubranie. Okazało się, że camping jest zastawiony, nie ma możliwości wyjechania. Na szczęście przyjechał bus z jedną z małych przyczepek, zostawiliśmy ją na parkingu i w końcu, po ośmiu godzinach podróży, dotarłem do mojego mieszkania. Stało tak mocno pochylone, że gdy położyłem się, miałem wrażenie zsuwania się głowy poza poduszkę – na ścianę; wrażenie często odczuwane w tej pracy, chociaż oczywiście kierunek zsuwania się z łóżka jest różny. Przy tych okazjach z zaciekawieniem przyglądam się szybkim procesom przystosowawczym mojego mózgu.: Trzymam pion, o czym jakiś ośrodek w mojej głowie wie, ale z oczu dochodzą informacje o odchyleniu od pionowych zwykle ścian, a zatem o przewracaniu się. Automatycznie zostaje uruchomiona korekta mojej pozycji, która oczywiście prowadzi do zachwiania równowagi. Mam wtedy wrażenie kręcenia się w głowie, które szybko mija, o ile widzę ściany lub pamiętam o ich pochyleniu. Przyzwyczajenie, czy raczej adaptacja, bywa wtedy tak pełna, że pojawia się zdziwienie kątem wiszenia kurtki czy ręcznika na ściennym haczyku, no bo przecież wszystko jest w normie, więc czemu to tak dziwnie wisi?.. Czasami, gdy zapomnę o pierwotnym powodzie, zdarza mi się macać ręcznik albo zaglądać pod niego w próbie ustalenia przyczyny jego wiszenia pod kątem do ściany, ale też odwrotnie: powraca zachwianie równowagi gdy zapomnę o pochyleniu wozu.

Tę dążność umysłu do tworzenia typowych obrazów i sytuacji, czy raczej do ich poprawiania, obserwuję też, gdy założę lecznicze okulary do czytania używane przy spawaniu lub szlifowaniu. Do ich szkieł przylepione są drobiny metalu, które widzę jako punktowe zaciemnienie i zamazanie ostrości obrazu, ale widzę tylko przez chwilę, później już nie.

Może jednak dość uwag o możliwościach adaptacyjnych naszego oprogramowania, wracam do zimnego campingu. Trzęsąc się z zimna zdjąłem mokre drelichy, chwilę kręciłem się szukając miejsca dla nich, w końcu rzuciłem je na leżący na podłodze grzejnik. W mieszkaniu mam niecałe dwa metry wolnej przestrzeni, ale po przygotowaniu wozu do jazdy, nie ma w nim nawet skrawka wolnej podłogi, bo leży na niej duży grzejnik, schodek wejściowy i zwój kabla zasilającego wóz; nawet krzesło kładę na łóżku, a rozbierając się, stoję na zwoju przewodu. Na szczęście w poprzednim roku zainstalowałem sobie silne oświetlenie ledowe z akumulatora, więc nie muszę już trzymać latarki w zębach w czasie szukania czegoś w szafie.

W ciągu ciepłego dnia obiecywałem sobie wziąć prysznic po przyjeździe do nowego miasta, ale teraz, w środku zimnej i mokrej nocy, byłem tak zmarznięty, że odechciało mi się kąpieli w zimnej wodzie. Pod kranem z wodą ciurkającą ze zbiornika na dachu umyłem się pobieżnie, założyłem czyste i suche, nareszcie suche!, skarpety, opatuliłem się dwoma podkoszulkami, i skulony, w embrionalnej pozycji, po czubek głowy przykryty dwoma śpiworami, zakończyłem pierwszy dzień przeprowadzki.